FRAZA NR 101-102 / 2019 – PAMIĘĆ I ŚLAD

Ezra Pound

Blandula, Tenulla, Vagula

Co ci, duszo ma, po raju?
Czy raczej, gdy wolność zdobędziemy,
Nie znajdziemy sobie jakiejś polany.
Gdzie słońce będzie kapać na nas
Przez liście oliwek, płynną chwałą?
A jeśli w Sirmio, duszo moja,
Spotkam cię u kresu życia,
Czy nie znajdziemy gdzieś przylądka
Uświęconego przez powietrznych
Apostołów ziemskich rozkoszy
Czy kult nasz nie oprze się na falach,
Szafirowych, błękitnych, seledynowych,
Na trójcy lazurów nieuchwytne
Odbija niepokój wiecznych zmian?

Duszo, jeśli tam nas spotka Ona,
Czy nawet wieść o przystaniach wyższych,
Dworach rozkoszniejszych skusi nas poza
Chmurą spowite szczyty Rivy?

Coda

O, pieśni me,
Dlaczego tak ciekawie patrzycie w ludzkie twarze,
Czyż znajdziecie swych przepadłych umarłych wśród nich?

Ité

Nuże, pieśni me, szukajcie chwały u młodych i nietolerancyjnych,
Szukajcie towarzystwa tylko wśród miłośników doskonałości,
Trwajcie zawsze w sofoklesowym twardym świetle
I przyjmujcie rany z jego rąk radośnie.

Monumetum aere itd.

Powiadasz, że wziąłem wiele na siebie,
Że kroczę wyniośle w szatach wniebowzięcia.

Za parę lat nikt nie będzie pamiętał buffo
Nikt nie będzie pamiętał moich banalności,
Zniknie komiczny detal.
Lecz ty, ty zgnijesz w ziemi
I można wątpić, czy twa zgnilizna wystarczy,
By rosła trawa
Na twoim grobie

W parku

En robe de parade

Samain

Jak motek jedwabiu zwiewany ku ścianie,
Idzie wzdłuż sztachet ścieżki parku Kensington
I umiera po kawałku

na rodzaj uczuciowej anemii.

A wokół niej kotłuje się motłoch
Brudnych, silnych niezniszczalnych bachorów najbiedniejszych,
One odziedziczą ziemię.

W niej jest kres przerasowania.
Jej nuda jest wyszukana i nieskończona.
Chciałaby, by ktoś się odezwał do niej
I prawie boi się, że ja

popełnię tę niedyskrecję

Pozdrowienie

O, pokolenie całkowicie pewne siebie

i całkowicie znudzone,

Widziałem rybaków odpoczywających na słońcu,
Widziałem ich brudne rodziny,
Widziałem ich uśmiechy pełne zębów

i słyszałem ich nieprzystojny rechot.

A ja jestem szczęśliwszy niż wy,
A oni byli szczęśliwsi ode mnie;
A ryby pływają w jeziorze

i nie mają nawet ubrań.

Białe pantofelki: Bellotti

Przy stoliku, tuż za nami,
Zsunąwszy zamszowe pantofelki,
Stopki w białej pończoszce
Starannie chronione od podłogi serwetką,
Uprawia konwersację:

Connaissez-vous Ostende?

Rechocząca włoska dama, po drugiej stronie restauracji
Odpowiada raczej wyniośle,
Lecz ja czekam cierpliwie,
By zobaczyć, jak Celestine znów wstąpi w pantofelki.
Wstępuje z jękiem.

EPITAFIA

Fu I

Fu I kochał wysoką chmurę i wzgórze,
Niestety zmarł od alkoholu.

Li Po

Li Po także umarł pijany,
Próbował objąć księżyc
W Żółtej Rzece.

ŻEGNAJĄC PRZYJACIELA

Niebieskawe góry na północ od murów,
Biała rzeka wijąca się wśród nich;
Tutaj musimy się rozstać
I odejść przez tysiąc mil martwej trawy.

Umysł jak płynąca biała chmura,
Zachód jak rozstanie starych towarzyszy,
Którzy ze złożonymi dłońmi kłaniają się z daleka.
Konie nasze rżą do siebie nawzajem

gdy odchodzimy.

Według Rihaku (Li Ta’i Poi)

W HOŁDZIE SEKSTUSOWI PROPERCJUSZOWI

IX

1.

Poskręcane romby zaprzestały akompaniamentu
Zżarzony wawrzyn legł w popiele
Księżyc wciąż nie chciał zejść z nieba,

Lecz słychać było czarne, złowieszcze hukanie sowy

I jedna tratwa wiezie nasze losy przez omglone jezioro do Avernu,
Żagle rozpostarte na niebieskich wodach; płakałbym po dwojgu;
Żyć będę, jeśli ona pozostanie przy życiu,

Jeśli umrze, odejdę z nią.

Wielki Zeusie ocal tę kobietę,

bo w welonie siądzie u twych stóp,
i wypowie długą listę swych trosk.

2.

Persefono i Dis, Dis zmiłuj się nad nią,
Dosyć jest już kobiet w otchłani,

całkiem pięknych kobiet:

Iope i Tyro, i Pasipae, i dziewczęta Achai,
I od Troady i z Kampanii,
Śmierć zatopiła zęby we wszystkich,

Avernus żądzą pała do nich wszystkich,

Piękność nie jest wieczna, nikt na zawsze szczęśliwy,
Powolna czy chyża, śmierć zwleka tylko przez chwilę.

3.

Światło me, światło moich oczu,

wielkiego uniknęłaś niebezpieczeństwa,

Wracaj do tańców na cześć wielkiej Diany, niosąc odpowiednie dary,
Wypełnij swój ślub nocnych czuwań,

złożony Dianie, bogini dziewic,

I mnie też spłać coś dłużna,
Dziesięć nocy z tobą, które mi obiecałaś.

Ezra Pound
Przełożył ks. Janusz A. Ihnatowicz

Igor Argamante

Jerycho 1941. Opowieści z getta i okolic

(fragmenty)*

Niełatwo być Żydem

Moja koleżanka Dora była córką żydowskiego adwokata i mieszkała w kamienicy położonej u stóp pobliskiego wzgórza. Była urodziwą dziewczyną, a jej kruczoczarne włosy prawie zakrywały wyraźnie odstające uszy. W głębi jej dużych, czarnych oczu można było się bez reszty zatracić. Pełna wigoru i zuchwała, z łatwością nawiązywała przyjaźnie z gojami. Hansiego zaakceptowała tylko dlatego, że się z nim przyjaźniłem, choć jednocześnie stał się on jako Żyd obiektem jej kpin i sarkastycznych docinków.

„Co z ciebie za Żyd? Nie mówisz wcale w naszym języku, nie chodzisz nigdy do synagogi, nie przestrzegasz reguł kuchni koszernej. Do Królestwa Niebieskiego cię nie wpuszczą, nie masz na co liczyć. I jakby jeszcze tego było mało, przyjaźnisz się z szajgecem!”. Miała na myśli mnie.

Zrobiło mi się smutno, że Hansi nie wejdzie do Królestwa Niebieskiego, więc stanąłem w jego obronie. „Przecież ty też przyjaźnisz się z szajgecem” – powiedziałem. Na te słowa Dora wkurzyła się nie na żarty: „Skarbie, bądź łaskaw wbić sobie do głowy, że gdy dwóch Żydów ze sobą rozmawia, to goj nie powinien się wtrącać!”.

Dora dotknęła bolesnej sprawy. Hansi powiedział: „Ludziom nie wystarcza, że uważam się za Żyda. Ludzie chcą, żebym ja był Żydem. Ale ja nie mogę być kimś innym, niż jestem, czyli czechosłowackim Żydem, i jestem z tego dumny”. Wiedziałem, że Hansi nie byłby dumny z bycia polskim Żydem.

W towarzystwie Dory dobrze się czułem. Oboje przepadaliśmy za latkesami, czyli plackami ziemniaczanymi. Hansi nie wiedział, co to takiego, i biedaczyna nawet nie chciał się dowiedzieć. Świata nie widział poza swoimi knedlikami. Wraz z Hansim i Dorą tworzyliśmy kumpelskie trio. Właściwie powinien być z nami jeszcze Icchak, młodszy brat Dory, który z polecenia ojca miał opiekować się siostrą, kiedy była poza domem i spędzała czas w towarzystwie chłopców. Tylko że obok ich domu, na rozległej łące, gdzie się spotykaliśmy, zawsze ktoś grał w piłkę. W dodatku Icchak był do tego stopnia znudzony naszymi rozmowami, że odłączał się od nas, gdy tylko sumienie mu na to pozwalało, choć jednocześnie nigdy nie tracił nas z pola widzenia.

Dora była nie tylko sympatyczną, ale i urodziwą dziewczyną. Czy miała ogon? Tę wątpliwość zasiała we mnie ciotka Maryna. Nie wiadomo, skąd wiedziała, że się ze sobą spotykamy. Zapewne portier jej powiedział, że panicz prowadza się z Żydóweczką. Dziewczyną, która z kolei nigdy nie wychodziła z domu, była Irka, jasnowłosa córka szewca. Okna jej pokoju znajdowały się na wysokości chodnika, chyba dlatego – tak mi się zawsze wydawało – żeby mogła mieć baczenie na buty wszystkich mieszkańców dzielnicy. Ciotka Maryna zaczepiła mnie kiedyś na ulicy, żeby mi coś powiedzieć: „Być może nie powinnam ci tego mówić, ale w sumie jesteś już dużym chłopcem: czy ty wiesz, że Żydówki mają ogony?”.

„Tak, wiem. Wszystkie kobiety mają ogony!”. Ciotkę zamurowało i już nic więcej na ten temat później nie wspominała. A prawdę mówiąc, Gogolowy kozak miał na myśli stare kobiety, które uważał wszystkie za wiedźmy, ale tego nie mogłem przecież powiedzieć niemłodej już ciotce Marynie. Za sprawą zdobytych wcześniej doświadczeń podczas zabaw z Irką – nie do końca czystych, choć niewinnych – mogłem natomiast ręczyć za to, że dziewczyny, które nie były Żydówkami, żadnych ogonów nie posiadały. A jeśli Dora miała jakiś ogon, to jedynie miniaturowy, mięciutki jak u kota.

Któregoś dnia ja i Hansi staliśmy na Zielonym Moście, łączącym centrum miasta z niekończącą się ulicą Kalwaryjską. Oparci o poręcz obserwowaliśmy uwijających się przy budowie szałasów na brzegu rzeki Żydów.

„Zobacz, w tych szałasach zamieszkają całe rodziny. Tam w środku będą się modlić i będą jeść gefüllter fisch”.

Hansi nie wydawał się szczególnie zainteresowany tematem.

„Igor, ty nienawidzisz Żydów?”, zapytał mnie znienacka. Oniemiałem. Nienawidziłem? Czy można nienawidzić cały naród? W takim razie co z Indianami? Wprawdzie Siuksowie zdzierali skalpy z białych, ale jednocześnie poza Siuksami byli też inni Indianie. Nienawidzić niemieckich oprawców? Tak, ale miałem też wujka, który był Niemcem, i którego nie mogłem nienawidzić, bo za każdym razem, gdy odwiedzał nas w Wilnie – a niestety nie zdarzało się to często – przywoził mi wspaniałe zabawki, tak niezwykłe i tak misternie zbudowane, że strach się było nimi bawić, żeby ich nie popsuć. Nie mogłem też nienawidzić jego synów, moich kuzynów. Nienawidziłem bardzo ludzi z czerwoną gwiazdą na czapce, i miałem ku temu swoje powody. Litwinów? Być może. Zmusili nas do tego, żebyśmy uczyli się ich skomplikowanej gramatyki. Ale Żydów?

Hansi uznał, że wprawił mnie tym pytaniem w zakłopotanie. „Jeśli nie chcesz, nie musisz odpowiadać, nieważne. Ale mnie możesz bez obaw powiedzieć”.

„Zastanawiałem się, co znaczy nienawidzić”.

„Pragnąć z całej siły, żeby dana osoba czy cały naród znikły z powierzchni ziemi”.

Oczywiście nie miałbym nic przeciwko temu, żeby mój szkolny kolega Jurek, który był arogancki i silniejszy ode mnie, zniknął raz na zawsze. Ale Żydzi?

„Niby dlaczego miałbym ich nienawidzić?”.

„Słyszałem, że tutaj wszyscy ich nienawidzą”.

„Ja ich lubię. To znaczy nie wszystkich. Ciebie, na przykład, lubię…”.

„Założę się, że Dorę też…” – powiedział ze złośliwym uśmieszkiem.

„Pewno, Dorę też. Ale tego jej brata siusiumajtka już nie, wszędzie za nami chodzi i nas podpatruje. Mam wśród Żydów przyjaciół, innych nie znoszę, tak samo jak nie znoszę niektórych Rosjan czy Polaków. Wśród Indian też znajdziesz dobrych i złych”. James Fenimore Cooper już na dobre zadomowił się w naszych sercach.

„Zauważyłem jednak, że słowa Żyd używa się po to, żeby kogoś obrazić, że to jakby przekleństwo”.

„Jak mnie ktoś chce w szkole obrazić, to z powodu mojego rosyjskiego nazwiska nazywa mnie kacap. A jeśli ktoś wie coś więcej o mnie, wtedy mówi makaroniarz. I co powinienem w tej sytuacji zrobić? Za każdym razem mam wszczynać bójkę? Odpowiadam wtedy: Ty gnoju! Albo uśmiecham się i mówię: No i co, masz jakiś problem?”.

„No tak, ale oni to mówią bez nienawiści, robią sobie zwyczajne kpiny. A z Żydami jest inaczej…”.

Za naszymi plecami brała swój początek ulica, której nazwa odwołuje się do Kalwarii. Prowadzi ona do Jerozolimki, przypominającej zresztą Jerozolimę, bo wieś zamieszkują wyłącznie Żydzi. Stał tam samotnie jeden kościół katolicki, cel wielu pielgrzymek, a dookoła niego, we właściwej odległości, znajdowało się krocie lichych sklepików i karczmy. Między położoną na wzniesieniu Jerozolimką a rzeką rósł las iglasty, w którym ze względu na obecność drogi krzyżowej odbywały się liczne procesje. W położonym w dole Trynopolu powoli cichły pieśni śpiewane w sąsiadującym z letnią rezydencją biskupa kościele.

Jakże mógłbym nienawidzić czegoś, co otaczało mnie od samego początku, co było częścią mojego świata? Życie żydowskich mieszkańców miasta było od zawsze nierozerwalnie związane (tak mi się wydawało) z naszym, na dobre i na złe.

Do dziś trudno mi pojąć, jak to możliwe, że znalazłszy się w skażonym antysemityzmem otoczeniu, nigdy się nim nie zaraziłem (i Bogu za to dzięki). Dorastałem na małej, szczęśliwej wysepce, gdzie na Żydów nie patrzono z odrazą, z nienawiścią czy ze wzgardą. Niezależnie od tego, czy byli brzydcy, ładni, sympatyczni lub nie. Do utrwalenia takiej postawy i powstrzymania wszelkich fanatycznych gestów przyczyniło się z pewnością podłoże, na którym wyrosłem, etniczna mieszanka rodzinna i panująca w domu tolerancja religijna, a także liberalna i kosmopolityczna kultura, którą przesiąknięty był otaczający nas światopogląd, za sprawą którego z radością przyjęto rewolucję lutową, lecz z niechęcią październikowy zamach stanu. Ciotka Maryna była w naszej rodzinie zjawiskiem wyjątkowym i traktowaliśmy ją jak karykaturę.

Pytanie, czy nienawidzić, czy kochać Żydów nigdy nie postało w głowie moich rodziców. Od samego dzieciństwa żyli wśród nich, w ich bardzo bliskim sąsiedztwie. Poza krótkim okresem pierwszej wojny spędzonym w Finlandii nigdy nie opuścili swojej ziemi, gęsto zamieszkałej przez ludność żydowską. Mój ojciec darzył ich szczerą sympatią i żywił wobec ich religii duży szacunek, którego zresztą nie odmawiał także innym wyznaniom. Należącą do swojej teściowej kamienicę, której stał się zarządcą, chętniej dawał w najem żydowskim rzemieślnikom, twierdził bowiem, że byli uczciwi i solidni. Moja matka z kolei chodziła do żeńskiego gimnazjum, w którym uczyły się w większości córki zamożnych Żydów. Z niektórymi z nich pozostała w przyjaźni. Miała ciemne włosy, ciemną karnację i oczy, sama więc mogła spokojnie uchodzić za Żydówkę (albo za Cygankę), o czymś świadczy choćby to, że kiedy wchodziła do żydowskich sklepów, często zagadywano ją w jidysz, który zresztą dobrze rozumiała. Kiedy pod koniec 1939 roku jeden z moich braci się ożenił, świadkiem na ślubie została jedna z żydowskich koleżanek mojej matki, co dla wszystkich było rzeczą zupełnie naturalną.

Babcia była zbyt dobrze wychowana, by na głos wyrażać swoje podszyte fanatyzmem sądy. Prawdopodobnie w duchu pogardzała ubogimi Żydami, jednak nie ze względu na przynależność etniczną, ale dlatego, że nie dorównywali jej statusem społecznym. Z podziwem odnosiła się za to do bogatych Żydów, ze względu na ich niezawodną smykałkę do interesów. Zaoszczędzone pieniądze sama powierzała żydowskiemu bankierowi, którego darzyła przyjaźnią i zaufaniem. A kiedy kryzys w latach dwudziestych zmiótł z rynku jej mały osobisty bank, w wyniku czego utraciła swoje oszczędności, osłabło jej zaufanie do banków, ale w żadnej mierze do Żydów. Jeśli przyjmiemy, że antysemityzm jest rodzajem wirusa, a ja żyłem w otoczeniu tymże zarażonym, to z pewnością zupełnie nieskażony nie jestem. Podejrzewam, że głęboko wewnątrz mnie drzemią ukryte przesądy, fobie, resztki atawistycznych lęków i negatywnych uczuć. Ile razy bowiem zdarza nam się bać noszonej w sobie ciemności?

Biber!”

Biber, biber, biber!”. Podekscytowany głos Hansiego całkowicie mnie zagłuszył. On zobaczył aż trzech, a ja tylko jednego. Hansi był o wiele lepszy ode mnie w tej starej jak świat wileńskiej grze. Najwyraźniej jego oko, przyzwyczajone do bladych praskich twarzy, szybciej dostrzegało zarost. A gra polegała na tym, żeby podczas spaceru po mieście bądź siedząc w ukryciu krzyknąć „biber” na widok pierwszej zauważonej osoby z brodą. Za tradycyjną brodę dostawało się punkt, dwa punkty za brodę rudą albo bardzo bujną. Za brody rabina i popa – obu traktowano na równi – otrzymywało się po trzy punkty.

Im bardziej zbliżaliśmy się do starego miasta, tym częstsze były nasze okrzyki. Koniec końców dałem za wygraną. Nawet gdybym jako pierwszy zobaczył cały Sanhedryn, i tak nie nadrobiłbym strat w punktacji.

Na ulicach prowadzących do serca Starego Miasta było bardzo wielu Żydów. Prowadzili sklepy i warsztaty rzemieślnicze. Przejście z jednej dzielnicy do drugiej od strony ulicy Rudnickiej następowało stopniowo, natomiast od strony ulicy Wielkiej zmiana była natychmiastowa.

Przed najpiękniejszymi miejscami kultu i rozrywki, jak zabytkowe kościoły czy najnowocześniejsze kina (gdzie widziałem dwa filmy, które najbardziej zapadły mi w pamięć – Królewnę Śnieżkę i Gunga Din), stał szereg starych mieszczańskich domów. Nic nie wskazywało na to, że na tyłach tych budynków rozciąga się odmienny świat. Może poza jednym miniaturowym, obskurnym kinem, do którego chodziliśmy pomimo zakazu wstępu, albowiem dosłownie za grosze można było w nim obejrzeć pod rząd dwa filmy, z których przynajmniej jeden to był western.

Po jednej stronie życie płynęło swoim ospałym nurtem: przechodnie nieśpiesznie wpatrywali się w plakaty filmowe i witryny sklepów, oparci o framugę drzwi sklepikarze czekali, aż jakaś mucha wpadnie w ich pajęcze sieci, dorożkarze zapadali w sen wraz ze swoimi końmi w cieniu zabytkowego ratusza (pod którego dachem przebywali zarówno Napoleon, jak i jego pogromca, generał Michaił Kutuzow).

Stamtąd, do tego odmiennego świata prowadziło zaledwie kilka wąskich uliczek, prawie że niewidoczne przejścia. A zaraz za nimi uliczny rozgardiasz, wrzaski, hałas, silne zapachy, widok nędzy, zalegający brud. Kilka osób jednocześnie ciągnęło obładowane po brzegi wózki; ich słowa zachęty przeplatały się z obelgami, krzykiem nakazywali przechodniom usunąć się z drogi, taranowali sprzedawców eksponujących swoje towary na ulicy. Ulice bez chodników, w dodatku tak wąskie, że kiedy mijały się na nich dwa wózki, jeden musiał ustąpić i się cofnąć. Ciągnięty przez konia wóz czy dorożka wprowadzały niebywały zamęt w życiu dzielnicy i przyciągały gromady krzyczących z radości dzieci. Dzieci, z których najmłodsze – jeśli pozwalała na to pora roku – ubrane były zaledwie w podkoszulek i chodziły na czworakach z gołą pupą pośród śmieci. Brudni żebracy prosili o jałmużnę w zaułkach, gdzie gromadziły się stosy rozmaitych rupieci. Ze wszech stron dobiegała gardłowa mowa, głosy ludzi poirytowanych i wzburzonych, można było odnieść wrażenie, że wszyscy się ze sobą kłócą. Spowijał nas przenikliwy, wżerający się w skórę zapach smażonych na ulicach śledzi. Do tego dochodziły jeszcze zapachy śledzi marynowanych, solonych i wędzonych, sprzedawanych z dużych drewnianych beczek. Stare jak świat, zapuszczone domy ze skośnymi dachami sprawiały wrażenie, jakby musiały się wzajemnie na sobie opierać.

Stojący bezczynnie chłopcy, którzy najwyraźniej dostrzegli w nas intruzów, szukali zaczepki w niewybrednych słowach. W odpowiedzi użyłem adekwatnych słów w jidysz, które stały się dla nas czymś w rodzaju przepustki. Byliśmy w tej części miasta, gdzie jidysz rządzi niepodzielnie. Wielu ludzi nie mówiło tutaj po polsku, nie wychodzili nawet z dzielnicy, chyba że na cmentarz – w trumnie lub obok niej.

Zalegający wokoło brud był tak samo stary jak wyzierająca zewsząd nędza. A poza tą dzielnicą pędziły samochody (niewiele ich było w Wilnie, ale były), sporych rozmiarów autobusy Arbon toczyły się ociężale ulicami, dzwoniły telefony (nieliczne, ale dzwoniły), lśniły sklepowe witryny, w wielkich fabrykach pracowały maszyny, wszystko sprawiało wrażenie świata w nieprzerwanym ruchu. Przed domami rosły często trawniki, polanki, drzewa. Natomiast tutaj, pomimo tego mrowiska ludzi uwijających się w ciasnych uliczkach, wszystko zdawało się nieruchome, a czas zatrzymał się niczym słońce nad Gibeonem. Upływ czasu wyznaczały tu modlitwy, rzemieślnicy cierpliwie wykonywali swoje codzienne obowiązki, wiele osób zgłębiało tajemnice świętych ksiąg, w jesziwach dzieci, kiwając się w ławkach, recytowały słowa sprzed pięćdziesięciu, stu, pięciu tysięcy lat. W rzeczywistości bowiem wszystko działo się po staremu, obowiązywały niegdysiejsze prawa, odmawiano stare modlitwy, odprawiano rytualne kąpiele, ludzie biesiadowali jak niegdyś, wykonywali te same co, kiedyś gesty, wymieniali się podarkami. I wszystko miało zostać po staremu przez kolejnych pięćdziesiąt, sto, pięć tysięcy lat.

Oczywiście byli i tacy, których wabiła pokusa innych bogów, jednakże większość pozostawała wierna temu tradycyjnemu światu, nie zamierzała stąd nigdzie wyjeżdżać, nie wierzyła w złudne obietnice szczęścia i dobrobytu, woleli zostać tu, gdzie otaczała ich cudowna opieka Boga. Zainteresowani wyłącznie tym, żeby nie opuściła ich łaska Pana, „jedynego prawdziwego powodu istnienia”.

„Wyobrażasz sobie swoje życie tutaj?” – zapytałem Hansiego.

Czasami krzywdzenie bliskich, drogich sercu osób dostarcza przyjemności. Spojrzał na mnie zdumiony: „Kto powiedział, że miałbym tu żyć? Nie mam z tymi ludźmi nic wspólnego!”.

Hansi pamiętał, że jego ojciec określił getto żydowskie mianem „anachronizmu”. Trudne słowo, brzmi prawie jak przekleństwo, i choć Hansi nie rozumiał jego znaczenia, to było dla niego jasne, że nikt, nawet jego ojciec, nie przepadał za tym miejscem.

Po powrocie z naszej „wycieczki śladami średniowiecza” Dora udzieliła nam lekcji.

„Weźcie pod uwagę, że cymes, który my spożywamy każdego dnia, tam, gdzie wy byliście, gości na stołach tylko kilka razy w roku, przy okazji ważnych świąt. Na święto Paschy jest cymes śliwkowy, a z okazji święta Szałasów mają cymes marchewkowy. Podczas gdy my jemy szczupaki, im muszą wystarczyć smażone śledzie. I dlatego ludzie chcą, żeby przyszli komuniści”.

Powiedziała to w ramach zaczepki, puszczając do mnie oko. Już miałem zaoponować, że od kiedy komuniści zaaresztowali mojego ojca, zapomniałem, jak smakują szczupaki (choć jeśli mam być szczery, nieszczególnie ich żałowałem: moim zdaniem zawsze miały za dużo ości), lecz Hansi przybył mi z odsieczą.

„Chyba nie sądzisz, że jeśli przyjdą komuniści, to będzie codziennie dla każdego cymes? Raczej nie będzie go dla nikogo, nawet na święto Szałasów”.

Hansi miał w pamięci głód, jakiego doświadczył w 1939 roku, podczas czterdziestodniowej okupacji sowieckiej.

Przybyły do mnie tego dnia w odwiedziny i przysłuchujący się z rozbawieniem naszej rozmowie Dawid, który był Karaimem, stwierdził, że „Bóg nie bez powodu stworzył jedną drabinę, by niektórzy się po niej wspinali, a inni schodzili”.

Nie trzeba dodawać, że Karaimi, jako ludzie niestrudzenie zajęci tą wspinaczką, byli bardzo zamożni.

„Mam już dość tych brudasów i obdartusów”, wydzierał się Konrad. Miał na myśli Ostjuden, czyli Żydów z Europy Wschodniej. „W Pradze nie wstydziłem się swoich żydowskich korzeni, a tutaj bardzo. Jak mnie ktoś pyta, mówię, że jestem Czechem i nic więcej. Niech jadą do Jerozolimy mamrotać sobie swoje modlitwy”.

„No właśnie, my nie jesteśmy Żydami”, w sukurs przyszedł mu Dawid. „Dla mnie Żydzi to ci, którzy chodzą do synagogi, przestrzegają zakazów i nakazów, modlą się możliwie o każdej porze dnia. A ja nic z tych rzeczy nie robię. Nigdy nie wpłacałem żadnych składek na wspólnotę w Pradze. Nie wiem nawet, w jakim kierunku umieszcza się mizrach. Przysięgam, nie wiem, z której strony mieszka ich Bóg”.

Kiedy rok później poprosiłem sąsiadkę, żeby mi pożyczyła Dzieje grzechu i inne książki Żeromskiego (wtedy biblioteki i księgarnie były definitywnie zamknięte), chwilę się zawahała, po czym zapytała: „Jesteś pewien, że twoja mama pozwoli ci to czytać?”.

Pewnego dnia zabrałem Hansiego, żeby pokazać mu dzielnicę Sofianiszki, tak zwaną dzielnicę grzechu. Tyle tylko że głupstwem było pojechać tam z samego rana, ulice bowiem nie były jeszcze do końca wybudzone ze snu, tylko jakaś jedna blada kobieta trzepała dywan. Potem z okna wychyliła się dziewczyna o rudej czuprynie. Obraz ten na trwałe odcisnął się w naszej pamięci. Dowodem grzechu były dla nas także kobiety chodzące po ulicach z wielkimi brzuchami. Grzechu popełnionego niedawno, jeszcze świeżego, ciepłego.

Pojęcia grzechu i czynu grzesznego były zupełnie obce Hansiemu, który nie chodził do spowiedzi i który kierował się bardzo prostą zasadą: niektóre rzeczy należało robić (na przykład myć zęby), a innych robić nie należało (na przykład kłamać czy zdradzać przyjaciela). Pomimo spoczywającego na mnie obowiązku okresowej spowiedzi i pewnych pojawiających się przy tej okazji pytań popa („Dotykasz się? Jak często?”), nie potrafiłem jakoś rozszerzyć pojęcia grzechu (skądinąd oczywistego: „Nie kradnij”, „Nie zabijaj”) na inne zachowania, swoje czy innych, uznawane powszechnie za wstydliwe. Dlaczego tak się działo? Psy robiły to, kiedy chciały i gdzie chciały. Kobiety obnosiły z dumą swoje wielkie brzuchy, zbierając zewsząd same pochwały. W moim domu rozmawiano o tych sprawach dość swobodnie, choć często po francusku. W przypadku wątpliwości zawsze mogłem zasięgnąć języka u brata, który umiał udzielić mi klarownych, dokładnych odpowiedzi. Za wyjątkiem tamtego razu, kiedy zapytałem go: „Jak dwie kobiety robią to ze sobą?”. Odmówił odpowiedzi, być może dlatego, że sam jeszcze tego nie wiedział.

Ojciec Hansiego niczego nie wyjaśniał. Zazwyczaj zdejmował okulary, obracał je w dłoniach i mówił: „Jeszcze za wcześnie. Dowiesz się w swoim czasie”. Jednocześnie cała czterdziestoosobowa grupa dorosłych czeskich Żydów rozmawiała o tym często i chętnie, i tylko czasami ktoś sobie przypomniał, że ich rozmowom przysłuchuje się jeden niewinny chłopiec.

Te tematy, ze względu na skrywany margines tajemnicy, pociągały nas i przerażały zarazem. „Ale któregoś dnia dowiemy się, jak to jest” – mówiliśmy sobie – „i będzie to wielki dzień”.

Przystawka 

Gdy władzę w Wilnie przejęli na krótko Litwini, w prasie aż huczało od wiadomości z Polski, ponieważ Niemcy chełpili się każdą egzekucją, jakby to był sukces wojskowy. W okupowanej Polsce ludzi aresztowano, deportowano, wyrzucano z mieszkań. Każdego dnia rozstrzeliwano nie tylko pojedyncze osoby, ale i całe rodziny. Ten nieposkromiony gniew, który ogniskował się w takim samym stopniu na Polakach jak i Żydach, miał pomóc Niemcom zdusić jakąkolwiek zuchwałą próbę oporu jeszcze w zarodku. W dodatku, chcąc upokorzyć Żydów, palono i łupiono synagogi, choć nie na zasadzie regularnych działań, ale pod wpływem chwili, gdy była po temu okazja.

Inne źródło informacji, nieoficjalne, ale niezwykle wiarygodne, stanowili uciekający z Polski Żydzi; udało im się jakoś przedrzeć przez ten nowo powstały mur graniczny, który nagle rozdzielił rodziny, przerwał więzy religijne, położył kres wymianie handlowej. Przemyt w Wilnie i w okolicach kwitł od zawsze, teraz doszedł do tego jeszcze przemyt zakazanych informacji. Dotarła do nas wiadomość, że na moście w Brześciu agenci NKWD przekazali swoim kolegom z Gestapo pięciuset siedemdziesięciu obywateli Niemiec, którzy jako niepożądani cudzoziemcy zmuszeni byli opuścić Związek Radziecki. Byli to niemieccy komuniści, którzy przed wojną znaleźli u Sowietów schronienie, w większości Żydzi.

Krążyła też inna, bardzo przykra opowieść. Dobiegało właśnie końca mocno zakrapiane przyjęcie, podczas którego opijano jakiś świeżo ubity interes. Na dnie butelki samogonu można już było zobaczyć białe myszki, a przy odrobinie wysiłku nawet i chochlika, gdy nagle pewien podoficer Ochrony Pogranicza NKWD, śmiejąc się do rozpuku, opowiedział gospodarzom przezabawną historię. Pełnił właśnie służbę, patrolując granicę wzdłuż Bugu, który rozdzielał teraz obszar zajęty przez Niemców od terenów radzieckich, gdy w pewnym momencie po drugiej stronie rzeki dało się zauważyć niemieckich żołnierzy, prowadzących około stu więźniów zakutych w kajdany i spętanych łańcuchami. Niektórzy z nich byli z całą pewnością Żydami. Pozostali, sądząc po mocno zniszczonych mundurach, byli to polscy jeńcy wojenni; niewykluczone, że też Żydzi. Niemcy kazali im wejść na skutą jeszcze lodem rzekę, mimo że przy samym brzegu lód już stopniał.

„Był kwiecień, byliśmy przekonani, że lód nie wytrzyma ciężaru tych wszystkich ludzi” – opowiadał. „A tu nic. Wyglądali jak niespełna rozumu, ślizgając się i upadając co rusz. Udało im się jednak przedostać na naszą stronę. Wtedy zaczęliśmy strzelać, najpierw w powietrze, a potem – chcąc dać im do zrozumienia, że to nie żarty – w ich kierunku; pociski uderzały w piasek pod ich stopami. Zawrócili i rzucili się do ucieczki. Jako że również Niemcy otworzyli ogień, stanęli zdezorientowani pośrodku rzeki, coraz bardziej przerażeni, a pod nimi słychać było trzask pękającego lodu. Tak się szczęśliwie złożyło, że na odgłos strzałów przybył nasz oficer, który w mig pojął, w czym rzecz. Chodziło o to, że niemieccy kamraci nie chcieli naruszyć istniejącego porozumienia i wysyłać ludzi na teren Związku Radzieckiego. Chcieli po prostu, żeby się wszyscy potopili w wodach Bugu, ale nie bardzo wiedzieli, jak sobie poradzić z lodem. Nic prostszego! Nasz dowódca rozkazał, by rzucić kilka granatów: pojawiły się pęknięcia, lód zaczął kruszeć i rzeka pochłonęła wszystkich w mgnieniu oka. Strzały i wybuchy po obu stronach Bugu spłoszyły chmary wron, które zaczęły krążyć nad topielcami, kracząc jak opętane. Co za widowisko! Ubaw po pachy!” – podsumował opowieść żołnierz, niezdarnie naśladując odgłos wrony.

Na te słowa gospodarz, Żyd, od razu wytrzeźwiał, po czym stłumionym głosem zapytał, czy wszyscy byli Żydami.

„A bo ja wiem!” – odparł podoficer – „Cywile na pewno. A pozostali… o to musielibyście już spytać ryb”. I w śmiech. Historia ta krążyła po Wilnie tydzień później. „To dopiero przystawka” – ktoś skomentował.

Igor Argamante
Przekłożył Marcin Wyrembelski

Braha Rosenfeld

Na chodnikach białego miasta

Na chodnikach białego miasta
Otwierają się
Kolorowe parasole

Lato jak balon z helem
Goni do słońca
Chmury nie wchodzą mu w drogę

Muzyka wskrzesza fale
a gorące wiatry brzdąkają
na gitarze pogłosek

Z nasion zaimprowizowanych snów
Wyrasta wieloramienna rzeczywistość

Ulice wiedzą

Ulice wiedzą dokąd pójść –
W Tel Awiwie każdy róg jest
kawiarenką

Tu karmią się samotnością
I piją milczenia małymi łykami
rozpaczy

potem można pofrunąć na chmurce zapachu
co goni cię jak woń potu i oburzenia
i rozdmuchać się na cztery wiatry zatraty

***

Kawiarnie –
poczekalnie na dzwonki i świsty
I oczy wypełnione
oknami
Ukrywającymi światło

Zdumienia gromadzą się na napiętym czole
Znaki zapytania migają
Jak kursory
Tam i z powrotem

***

Rozmawia się językiem elektronicznym –
Obala głosy
Usuwa niuanse

Ma pustkę w uszach

Czy można poczuć ciepło słów
Które nie mają głosu?

Odgadnąć

Tutaj ja nabywam umiejętności
podsłuchiwania i podglądania

Próbuję się czegoś nauczyć
z oczu i ust
gości

i coś wywróżyć
z pustych krzeseł

Los

Ktoś widzi w swojej kawie
krople wosku ze swoich topniejących skrzydeł
ktoś widzi toczący się głaz
inny widzi swoją przyszłość

Na skrzyżowaniu cienia i chłosty
czas powala i
ucieka

Kompromis

W rywalizacji o przewagę smaku
słodycz cukru i jego namiastek
walczy z goryczą kawy

jakąś receptą na kompromis
jest dodatek mleka

jeszcze ma w ustach smak niemowlęctwa

Odkrycie

Na dachu Instytutu Francuskiego w Tel Awiwie
stoły są już ustawione
młodziutkie drzewka oliwne pokornie wchłaniają
dymy miasta

krzaczki rozmarynu dzielnie odganiają komary i zapachy
które ulatniają się z sąsiednich karczm i barów

Morska bryza domaga się wentylatorów

Parne powietrze leży jak wilgotna chmura
gromadzi głosy pustyni

Nowe wieżowce piętrzą się nad starymi budynkami
drwiąc z prastarych piasków, z ich siły improwizacji

poeci czytają wiersze –

ja, zaabsorbowana orientalną melodią
bezkresnych tęsknot, pustynnych wiatrów
nie pojmuję słów

daleka kochanka otulona mirrą
czeka w mroku magazynu snów

wycieńczone pustynne statki usilnie dążą do
źródła wody

derwisze wirują odurzeni zapachem wina
leniwie ulatnia się z kieliszków

piaskowy kurz tańczy do omdlenia
pudruje blask
i podziw

latarnia na szczycie żurawia zapala się niespodzianie
jak nieoczekiwany statek kosmiczny
nagłe światło gwałci błogi zmierzch

a ja w pępku miasta odkrywam melodie pustyni
w których płyną, płyną wody
wielkiej tęsknoty do Matki Ziemi –

jak bym odkrywała całą starożytną
Aleksandryjską
bibliotekę.

Obcość

Wszyscy są mi obcy
Jestem obca wszystkim

Można pokochać tę obcość
Można ją namalować pawim piórkiem

Można ją schować za parawanem i maską
Wydrążyć do sedna prawdy
i rany

Można utopić jej smutek w laptopie i smartfonie
a potem się uśmiechnąć całkowitym
kłamstwem

Pustka

Czasami znajduje się zagubiony klucz
I otwiera
Pustkę

Wchodzi się w nią jak we łzę
Ucieka jak od szatańskiej kary

Otchłań

Mówię ziemia –
moje usta hodują korzenie, łodygi
i liście

Mówię woda –
w głowie mi sączą się wody
by wytrysnąć z otworów

mówię JA
I kurczę się powoli
w ciszach
otchłani

Trzymać

Ktoś stoi na krawędzi czasu
Ktoś inny u progu zguby

Ja siedzę
wahadło mojej wyobraźni nadal się porusza

zegary gubią kierunki

przyszłość już nadeszła
z wiatrem ulatnia się teraźniejszość
którą słowa próbują wciąż
zatrzymać

Radiacja

Jestem kobietą która promieniuje
jonizując wokoło

tylko odważni poszukują mojej bliskości
kiedy wszystkie palące iskry
oddalają

Sarna

Samotność jest sarną
nie przez jej piękne oczy
nie przez jej zwinne nogi

przez ucieczkę

Z hebrajskiego przełożyła Braha Rosenfeld
Redakcja Bohdan Zadura

Grażyna Szymczyk

* * *
Pastelowa bliskość wyblakła,
odwieszona
na gdzie indziej,
na kiedy indziej
na nigdy.

Nawet tęcza nie łączy,
bo miejsca, skąd wyrasta i gdzie się zanurza,
w linii prostej odległe są.

Zachował się most dwóch głosów
na taśmie
i wachlarz dłoni,
które przywarły do siebie
po obu stronach szyby.

Pory roku

Pory roku teraz nie wybrzmiewają do końca. Ledwie wyniesiono z pokoju choinkę – suche igiełki wciąż na podłodze – a już w kuchni rozkwitły krokusy i hiacynty. W niedokończony zapach Bożego Narodzenia wkrada się woń kwiatów zdobiących Grób Pański i Gorzkie żale przybywajcie…

Lipiec. Te trzy sekundy o poranku, w słońcu, gdy na skrzynce balkonowej, pomiędzy bratkami a słonecznikiem, usiadła sikorka.

Z książek wypadają zasuszone dedykacje, płatki niepamiętania: „Żeby Wam zawsze Eros, a nigdy Thanatos” – głosi przesłanie.

Na razie jest niespodziewany sierpniowy dzień, w ogrodzie dojrzewają gruszki jak wielkie krople, trzeba je zerwać, zanim się rozprysną.

Największa kropla to brzuch tej kobiety, za trzy tygodnie urodzi syna.

I listopad nas dopadł.

O hiacyntach raz jeszcze: myślałam, że rozkwitnie, wbrew listopadowi. Bo już zaczął − widać fiolet. Ale stopniowo zamierał w niedokwitnieniu. Ukarany za brak pokory? Zryw ku wiośnie pochopny był, zemściła się przeoczona końcówka jesieni, no i cała zima.

Nazajutrz rozkwitł drugi, bladoróżowy.

I przemówiła mitologia, potem zaśpiewał jedenastoletni Mozart, na koniec ukazał się autoportret − Jacek Malczewski.

(Wszystko, o tych hiacyntach, zmieściło się na kuchennym parapecie).

Za chwilę połowa stycznia, Nowy Rok zacznie przechodzić w nowy rok.

20 listopada 2016

W przeddzień

Świat mija mnie
pominął
nie podniósł.

Patrzę jak rozsuwa się trochę
aby zrobić miejsce
dla nowo narodzonej dziewczynki.

Jestem mu za to wdzięczna
a nawet lubię go
bo jest taki niebieski.

1 czerwca 2017

Un ange passe

Jest o czym milczeć,
szyfrować milczeniem:
kreską pauzy, co zawiesza rozmowę
na skrzydłach anioła;
kropką, która oddzieli konieczne
od niekoniecznego;
wielokropkiem zamiast odpowiedzi.

Szyfrować białą kartką,
na której ktoś napisał atramentem sympatycznym
najważniejsze zdanie,
słowo,
literę.

6 maja 2018

W przeddzień II

Pamięci Poety i moim pamiętnikom

Płakała z zakochania,
przegapiła miłość
w muzyce Brahmsa,
w zdjęciach i listach,
w bukiecie peonii,
w słonecznych drobinach kurzu,

który opadał i opadał na podłogę,
aż szczelnie wypełnił Dom Tajemnicy.

I nie było w nim miejsca dla nikogo,
nikogo nie zbudził jej płacz,
ani wiatr ani dygot szyb.

1 czerwca 2018

Psalm błagalny

Wybacz mi, Panie,
który stworzyłeś świat piękny i mądry,
że napisałam całe łany złych wierszy,
że namalowałam przydrożną kapliczkę,
i teraz urąga prawom perspektywy.

Wybacz, że zdarzało mi się rozmijać
z prawdą
z rzeczywistością,
z cudzym pragnieniem,
z cudzym cierpieniem.

Wybacz pychę, że wiem, kim jestem
i wiem co się ze mną stanie,
gdy siedzę na krześle w poczekalni
z widokiem na tarczę zegara,
a obok puste krzesło.

Wybacz, że zamiast modlić się w bezsenną godzinę,
piszę do Ciebie,
abyś rozgrzeszył na drobne mój grzech.

8 września 2018

Grażyna Szymczyk

Marcin Fita

Debiut

Bitwa, której nie wygrasz

Znowu masz trzynaście lat, późny, sierpniowy skwar topi twoje ciało w lepkim powietrzu. Siedzisz w domu. Żaluzje, zaciągnięte tylko częściowo, wpuszczają promienie światła do pokoju, oświetlając pole bitwy. Barykada z drewnianych klocków góruje na dywanie, chroniąc zastępy plastikowych żołnierzy. Rozstawiasz snajperów, zastygłych po kres w leżącej pozie odlewu. Znajdujesz im dogodne pozycje na podwyższeniu; mały stos komiksów, które regularnie kupujesz, krzesło odziedziczone po bracie; wyprowadził się dwa lata temu, tęsknisz, ale wiesz, że nie możesz się z nim widzieć. Cytujesz w myślach słowa rodziców, oni w końcu zawsze wiedzą lepiej:

– Nie możemy na to pozwolić. Twój – pożal się Boże (matka zawsze się lubi wtedy przeżegnać) – starszy brat nie jest Prawdziwym Mężczyzną, nie możemy dopuścić, żeby miał na ciebie zły wpływ, zostałeś nam tylko ty, jeden sam, samiusieńki (matka zalewa się łzami), nasz mały żołnierzyk.

Ostrzał już przygotowany, pułki rozstawione, to będzie wspaniała walka, odliczyłeś równą ilość po każdej ze stron. Czujesz mrowienie w dłoniach, masz pełną kontrolę nad sytuacją, liczba strat zależy tylko od ciebie, jesteś jak generałowie z filmów, których nie możesz oglądać bez pozwolenia, jesteś absolutnym panem tej chwili, jesteś jak swój własny ojciec.

Na pewno jest z ciebie dumny. Twój starszy brat, od kiedy sięgasz pamięcią, ciągle się z nim kłócił. Ten stanowczy bunt zawsze cię dziwi, ale ostatnie dni lata roku dziewięćdziesiątego siódmego, powoli wsączające się pod twoją skórę, zagnieździły wątpliwości, których się nie spodziewałeś. Od kiedy pamiętasz, chciałeś mieć zwierzę, coś żywego, coś, co byłoby tylko twoje, coś poza kontrolą wszechwładnej głowy domu. Reguł trzeba przestrzegać, więc nie nalegasz. Nigdy nie nalegałeś. Tym razem jednak robisz coś nieoczekiwanego – podczas miesięcznego wyjazdu ojca dokarmiasz bezpańskiego kota. Tato jednak wie, już powrócił do domu, teraz czeka cię test Prawdziwego Mężczyzny.

***

Wibrujący smartfon wyrwał cię z odrętwienia wywołanego przypływem wspomnień, nawiedzających cię na płynnej granicy nocy i dnia. Leżysz, jesteś przepocony, pokaleczone dłonie ciągle dygoczą, chyba masz złamany palec. Kłykcie lewej ręki miałeś zawsze mniej wytrenowane, więc teraz intensywnie pieką, zdarte do krwi. Co innego prawa dłoń, tylko lekko stłuczona, ona przywykła do wymierzania mocnych ciosów. Parę dni temu wróciłeś do kraju, twoja służba w Afganistanie dobiegła końca, ale nie przestawiłeś się na cywilne życie, nie możesz spać, a wyblakła późna jesień, upstrzona brunatnym śniegiem, przypomina ci o braku dyscypliny, jaki niesie klimat umiarkowany. Wszystko się spóźnia, komunikacja miejska, zima, kolejna misja, kolejne tłumy ochotników, których pomożesz uformować.

W mieście z nikim tak właściwie się jeszcze nie kontaktowałeś. Parę piw z ojcem – teraz już emerytowanym pułkownikiem – poprzedniego dnia, i to w zasadzie tyle. Nie nalegałeś na to spotkanie, ale mieliście do omówienia sprawę tej jebanej cioty, jak zwykł mawiać o wydziedziczonym członku rodu bohaterów i wojowników – twoim bracie. Ostatecznie podzielasz taki osąd, chociaż w zasadzie go nie znasz i pewnie nigdy nie znałeś, nawet gdy mieszkał razem z wami. Pomnik Pułkownika przesłonił cały twój świat.

Patrzysz na telefon, ale nie oddzwaniasz, nie potrafisz, a przynajmniej nie teraz. Jesteś zmęczony, naprawdę kurewsko zmęczony, musisz odpocząć, zamykasz oczy.

***

Sierpień wraca, ale już się nie bawisz, nie ma pola bitwy i to nie ty decydujesz o poniesionych stratach. Nasypujesz karmy do stalowej miski, stawiasz ją na tyłach domu, wyczekujesz, aż przyjdzie kotka. Nie martwisz się, zawsze przychodzi. Patrzysz na ojca, jego obecność wzbudza w tobie nieokreśloną mieszaninę strachu i pewności siebie. Nie możesz go zawieść, wiesz o tym, złamałeś reguły, ale jesteś Prawdziwym Mężczyzną, naprawisz swój błąd, na pewno dasz radę. Nie to, co brat, on zawsze sprawiał, że rodzice się gniewali, ty jesteś lepszy, jesteś ich małym żołnierzykiem, wiesz, co będziesz robił w przyszłości. Wszyscy będą dumni, pójdziesz w ślady ojca, jak i on szedł w ślady swojego. Ale jednak się boisz, wątpliwości narosłe przez koniec wakacji nie potrafią dać ci spokoju, wiją się w tobie jak stado węży gotowych kąsać, jeśli znajdą trochę miejsca. Każda minuta oczekiwania zaczyna cię przytłaczać, zapadasz się w sobie pod nieznośnym ciężarem tego, co ma się zaraz wydarzyć.

Kotka przychodzi. Masz w ręku pistolet, już z niego strzelałeś, znasz jego ciężar i fakturę, ale puszki i kamienie to nie to samo, dzisiejszy cel jest inny. Chcesz płakać, ale czujesz ciepły dotyk na swoim ramieniu, ręka ojca koryguje twoją postawę, delikatnie prowadzi cię przez zastygłe powietrze, wskazuje przyszłą drogę. Nagle wszystko zwalnia, letni dzień przybrał formę gęstniejącej masy, w której nie masz miejsca na zawahanie, nie czujesz własnego tętna, odciąłeś serce, został tylko ścisk w skroniach. Strzał, świst, huk, zawodzący pisk przeszywa powietrze. Trafiłeś, tato pomógł celować, tato pomógł z odrzutem broni, tato się uśmiecha. Tato zawsze będzie przy tobie. Jesteś Prawdziwym Mężczyzną.

Podchodzisz do zwierzęcia. Mała kulka zwija się w konwulsyjnym podrygu. Nic nie czujesz, cały ciężar oczekiwania rozmył się w oparach prochu. Patrzysz na czerwoną strużkę, która wciska się między kamyki wyłożone przed domem, nadając im dziwnie dostojnego uroku. Śledzisz ją aż do źródła. Widzisz ranę. Pulsująca mieszanka uszkodzonych tkanek, sierści i krwi zdaje się odwzajemniać spojrzenie, świdruje cię hipnotyzującym urokiem, jak nieustająca spirala, napędzana miarowym tempem – zupełnie jak w bajkach na Cartoon Network, chociaż tam nigdy nic nie ginie naprawdę. Wpadasz w dziwny trans, echo ojcowskich gratulacji odbija się od ciebie. Czujesz, że coś straciłeś, ale nie potrafisz sprecyzować, co.

Cienie i słońce zanikają. Następuje chłód. Światło latarni oświetla pustą ulicę, chodnik i wieże bloków zastąpiły kamyki i rodzinny dom. Nie wiesz, gdzie się znajdujesz, nie wiesz, co właściwie robisz. Twoje gibkie, wysportowane ciało przygniata obcego faceta w brutalnym uścisku. Masz napięte mięśnie i zaciśnięte pięści. Już nie jesteś trzynastolatkiem.

Bijesz bez ustanku, bijesz bez zahamowań, bez wykalkulowanej nienawiści, nakierowanej na umówionego wroga, jakiej często uczą w wojsku. Twoja furia jest straszniejsza, pompowana wielopokoleniową sztafetą ojców i synów, żmudnym wychowaniem i siatką nienaruszalnych reguł. Opór zanika, jesteś znacznie silniejszy od przeciwnika, czujesz jego krew na swoich policzkach. Jedno uderzenie, drugie, dziesiąte, zatracasz się w okrutnej arytmetyce, czujesz łamane kości, wybijane zęby kaleczą ci dłonie. Podnosisz zmaltretowaną głowę mężczyzny, chcesz roztrzaskać ją o beton, ale ktoś z całej siły próbuje cię odepchnąć. Upadasz, rzucasz się na nowy cel, chcesz walnąć z całej siły, ale powstrzymujesz się, w smukłej sylwetce kolejnego adwersarza rozpoznajesz starszego brata. Jego desperackie łkanie i lament wypełniają każdą wolną przestrzeń. Odsuwasz się, znajomy ciężar, który czujesz w sobie, powraca. Podarty zimowy mundur wyjściowy nasiąka potem i stopionym śniegiem zmieszanym z krwią, dostajesz ataku paniki, nie wiesz, co robić. Biegniesz. Uciekasz. Przed tobą tylko ciemność.

Znowu słyszysz echo, ale tym razem przenika cię na wylot i ulega zwielokrotnieniu. Braterskie „dlaczego?!” kąsa boleśnie za każdym razem.

Zaczęło świtać, przecierasz oczy, wstajesz. Telefon dalej wibruje. Nie odważysz się odebrać, wiesz, kto dzwoni. Płaczesz, po raz pierwszy od bardzo dawna. Starasz się skupić, chcesz, aby cały świat zamilkł. Przypominasz sobie spotkanie z ojcem. Przy piwie wspomniał, że jego wydziedziczony syn obnosi się publicznie z jakimś pieprzonym fagasem, a to nie przystoi w tej rodzinie, że nasi przodkowie, którzy ginęli za ten kraj, teraz przewracają się we własnych grobach przez tę jebaną ciotę, że tak nie wolno i ktoś musi coś z tym zrobić, przemówić mu do rozumu albo lekko nastraszyć. Oczywiście się zgodziłeś, jakżeby inaczej, tato zawsze był przy tobie. Tak będzie najlepiej.

Pojechałeś pod blok, w którym mieszka, zadzwoniłeś do jego mieszkania przez domofon. Przywitało cię zdziwienie, ale brat zgodził się porozmawiać, powiedział, że zaraz zjedzie. Zjechał, ale nie był sam. Dawno go nie widziałeś, mało się zmienił, dalej zbyt chudy, dalej z tym swoim niewinnym i zaraźliwym uśmiechem. Przytulił cię, poczułeś zgorszenie, ale mała cząstka ciebie była zadowolona. Przedstawił partnera, nie podałeś mu ręki. Nagle wygarnąłeś mu wszystko, że zdradził rodzinę, że swoim zachowaniem szkaluje dobre imię ojca. Zaczął się śmiać, nie spodziewałeś się takiej reakcji. Powiedział, że nie wie, jak możesz dalej utrzymywać kontakty z tym starym despotą i tyranem. Te słowa rozjuszyły cię, zaczęliście się sprzeczać i szarpać, wynikła bójka. Reszty nie chcesz pamiętać, ale nie możesz przed tym uciec. Telefon znowu wibruje; tym razem odbierzesz.

***

Sierpniowy skwar mniej dokucza, resztki dogasającego słońca rozjaśniają pole bitwy. Nie zabiłeś nikogo, wszystkie plastikowe żołnierzyki pozostały nietknięte, zaczytałeś się w komiksach i zacząłeś rozmyślać o nadchodzącej próbie. Chyba nie będziesz Supermanem ani Spider-Manem, gdy głębiej się zastanowić, to nie zostaniesz nawet Magneto, role zostały już dawno rozdane. Tym razem to bitwa, której nie wygrasz.

Marcin Fita