FRAZA NR 77 / 2012 – WSCHÓD I ZACHÓD – ZAPOMNIANE MIEJSCA I PISMA

Dobromir DOBREW

Przebudowa

Za rogiem zniknął Diogenes
nie niósł latarni
tylko trzydzieści srebrników

Na przeciwległym rogu
Judasz uśmiechnął się zagadkowo
Na wszelki wypadek miał przy sobie
parasol
w torbie
i dane o ludziach z Ostatniej Wieczerzy
zaś na piersi
pożółkłą fotografię
na której uśmiechnięty gra w tenisa
z Człowiekiem

Światła miasta
mieszały się z gwiazdami ponad wzgórzem
tam
gdzie powinien być krzyż

Ballada o przestrzeni

Pamięci St. J. Leca

Przestrzeń od człowieka do człowieka
czyli „przestrzeń międzyludzka”
jak to ujął pewien poeta
niemal filozof lecz wciąż jeszcze poeta
ta przestrzeń
nie zostanie pokonana
przez komunikację miejską i międzymiastową
W tej dziedzinie
nawet komunikacja międzygwiezdna
ma słabsze szanse
niż gest
i bukiecik fiołków
Wspomniany poeta rozumiał
ten rodzaj perspektywy
i będąc niemal filozofem
pozostał poetą

Manifest

Przekształcenie myśli w słowa
wymaga jedności między
     ustami
           sercem
               i mózgiem
By stać się prawdą
Odwieczna doskonałość poezji
nie może być budowana na
rymach
rytmie
i formie
By stać się prawdą

I mówię: chwała Bogu
biedni my wierszokleci

Chwała Bogu

Dobromir Dobrew
Przeł. Hanna Karpińska

Arkadiusz Bagłajewski

Wypalony, rozczarowany, spełniony. Kilka spostrzeżeń do historii pewnego pokolenia

Miało być inaczej. Wyszło, jak zwykle. Świetne początki i uwiąd końca. Podniebne jazdy i katastrofa w błocie polskiej – wiecznej, niestety wiecznej – prowizorki, tego arcypolskiego „jakoś to będzie”. Tak mógłby brzmieć elegijny ton, podszyty ironią, „pokonanego” redaktora pisma literackiego, które miało swój dumny wiek męski, zanim przyszedł – wiek klęski. Nie taka to będzie opowieść. Prawdę powiedziawszy – po dwudziestu z górą laty istnienia pisma, kiedy przyszło zamykać kwartalnik literacki „Kresy”, po wymuszonym, zgoda, urzędniczą indolencją, braku stabilnej dotacji, pierwszym uczuciem była ulga, a nie złość. Można powiedzieć – ktoś gdzieś (nie)zdecydował, i dzięki temu umożliwił podjęcie decyzji, która powinna zapaść wcześniej, gdzieś na początku pierwszej dekady XXI wieku.

Powiem wprost – pierwsze dziesięć lat istnienia „Kresów” to sam miód, euforia, napęd, satysfakcja, zrozumienie i pomocne gesty decydentów i urzędników. Tąpnięcie przyszło na początku dekady – i odtąd wydawanie pisma (samo w sobie będąc zajęciem satysfakcjonującym i dającym wiele subtelnych przyjemności) stało się pasmem rozczarowań, szarpaniną między biurokratyzowanym usilnie Urzędem, który skutecznie i nas zaczął biurokratyzować, a nami, którzyśmy uczyli się znajdować w nowej sytuacji i umordowani coraz bardziej panoszącą się biurokracją, jeszcześmy znajdowali siły na działania redakcyjne. Z każdym rokiem coraz więcej czasu pochłaniały prace dla Urzędu, coraz mniej można było poświęcić czasu dla Redakcji. Owszem, z każdym rokiem sprawność i rutyna utwierdzały działania redakcyjne, ale zginęła gdzieś bezpowrotnie tamta – z lat pierwszych – bezinteresowna radość redagowania, cóż, że wtedy zajmowała zbyt wiele czasu, w końcu nawet wielogodzinne gadaniny i jałowe spory po latach pięknieją. Miało nie być elegijnie, ale ów ton sam wciska się w snującą się samopas opowieść. Czas więc zdyscyplinować się.

Wiele by pisać, ale może utrzymajmy te niezobowiązujące uwagi w poetyce gatunków zmąconych, gdzie hymn przechodzi w elegię, ta zaś w gatunek zgoła inny: żart, heroikomiczne opisanie, podszyte łagodną nutą nabytego z latami dystansu.

Mam oto przed sobą dołączoną do 6. numeru (nieistniejącej) wrocławskiej „Dykcji” – z jesieni 1997 roku – „Literacką mapę Polski 1997”. Zostały na niej zaznaczone pisma – i tym samym ośrodki literackie – z połowy pierwszej dekady Niepodległej. Jest trochę pism o PRL-owskim rodowodzie (jak „Twórczość”„Odra”, „Nowe Książki”, „Akcent”, nb. one najlepiej sobie poradziły w minionym dwudziestoleciu, wydeptując po ministrach i urzędach stabilizujące dotacje), są pisma nowe, powstałe po przełomie 1989 roku, takie które wiodły żywot efemeryczny („Dykcja”, „Nowy Nurt”) oraz takie, które dzielnie trwały lat kilka czy kilkanaście („brulion”, „Studium”, „Tytuł”, „Kartki”), czy takie wreszcie, jak „Kresy”, które przestały istnieć tuż po jubileuszu dwudziestolecia. Są na mapie pisma ukazujące się do dnia dzisiejszego (jak przykładowo: „FA-art”, „Czas Kultury”, „Fraza”, „Pogranicza”). Nie ma, rzecz jasna, pism powstałych później, które z kolei zapisałyby się na innej mapce, gdyby taką ktoś wyrysował („Ha!art”, „Wyspa”). W płynnej sytuacji dwudziestolecia – po przełomie – jednak można zauważyć pewną prawidłowość: tych pisma jest wiele, utwierdzają one swym istnieniem, jak to kiedyś nazwałem „stan rozproszenia”, w jakim znalazła się nie tylko literatura po roku 1989, ale cała kultura, zamknięta w mniejszych czy większych niszach środowiskowych.

Może nie będzie nieskromnym gestem z mojej strony, jeśli sięgnę do swego rozpoznania sprzed kilkunastu lat i autocytatem określę charakter zmiany, jaka dokonała się i na swój sposób ustabilizowała w latach dziewięćdziesiątych. Po to, by wskazać, że dzisiejsza sytuacja wyrasta w znacznej części z tamtej. Pisałem w artykule Czy potrzebne jest dzisiaj pismo centralne? drukowanym na łamach wrocławskiej „Dykcji”:

Nowo powstałe środowiska, a znacznie częściej skupione wokół periodyków grupki, oddolnie zorganizowane na zasadzie wspólnoty poszukiwań i preferencji kulturowych, poczęły kreślić projekty, które miały wypełniać nowo powstałe pisma i odróżniać je od siebie wzajemnie […]. W ten sposób zaczęła tworzyć się tożsamość pisma rozumianego jako „miejsce”, gdzie spotykają się uczestnicy rozmowy, kiedy kształt rozmowy oraz jej uczestnicy zależą od wytworzonego projektu, pomysłu na pismo. Przy czym budowana przestrzeń dialogu inicjowana była i tworzona na zasadzie „prywatnych” preferencji, ustalanych tu, w konkretnym miejscu, zależnie od gustów jej twórców. Stąd „miejsca”, w których rozmawia się w obrębie generacji albo jednej estetyki, ale i takie, gdzie toczy się wielogłosowy dialog ponadpokoleniowy, nadto bez wyraźnych hierarchii i uprzywilejowań. Owe rozmowy mają jednakowoż dość kameralny wymiar, w tym sensie, że często nie wykraczają poza przyjazne, z tych czy innych względów wybrane miejsca. Ów stan rozproszenia i zarazem policentrycznego ścieśnienia rodzi powstanie nowej relacji między czasopismami i wytwarzanymi tam projektami. Wybór jednego z projektów powoduje łagodne ignorowanie innych, moje „centrum” postrzegane jest z innego miejsca jako „peryferie”; bywa i tak, że „centrum” wędruje dość swobodnie – z pisma do pisma, nie może się ustabilizować, określić, nazwać. […] „Peryferyjność” układu czasopiśmiennego, będąc jego cechą immanentną, powoduje stałą „gotowość” do redefinicji projektów, bowiem są one „weryfikowane” w różnych „miejscach”, co zmusza do opowiadania swoich propozycji w coraz to nowych kontekstach słownikowych tudzież sytuacyjnych.

I jeszcze, krótka, konkluzja prowadzonych przed laty wywodów:

„Centrum” byłoby więc płynne, jeśli odnieść je do wcześniejszych formuł: zależne od „chwilowych” (co nie znaczy krótkotrwałych wycinków czasowych) nieprzewidywalnych okoliczności, koniunktur, zapotrzebowań, snobizmów.

Przypomniałem swoje rozpoznania sprzed lat, bowiem myślę, że mają one nie tylko wartość diagnostyczną, ale w jakimś sensie uzyskały wartość prognostyczną. Pewne intuicje znalazły swoje wypełnienie, wszakże utopijny i nieco naiwny ton, jak to dzisiaj widzę, przynależy do ogólniejszego klimatu oczekiwań lat dziewięćdziesiątych na utwierdzenie liberalnej kultury przygodności i pełnej, jednostkowej ekspresji w nieskrępowanej realizacji kulturowej (mogę tu wskazać na znaczącą propozycję Richarda Rorty’ego z jego książki Przygodność, ironia i solidarność). Niemniej, po pewnej korekcie „stylu”, myślę, że można przedstawianą niegdyś propozycję odnieść do stanu, w jakim znajdujemy się od lat – niszowości, marginalizacji, coraz mocniejszego ścieśniania i samych propozycji literackich, i samego obiegu idei, wytwarzanych przez środowiska czasopiśmienne. To, co wydawało się wartością dekady decentralizacji i rozproszenia, ujawniło swoje inne oblicze. Dlaczego tak się stało? Wszak pisma i drukowane tam teksty odznaczają się naprawdę wysokim poziomem.

Problem leży gdzie indziej. Kiedy pisałem swoje uwagi w tekstach z lat 90., rozpoznawałem bieżący układ literacki w kategoriach „laboratorium” i „fabryki” (choć tak tego wtedy nie nazywałem). Nie ignorowałem bynajmniej ekspansywności kultury masowej, jakkolwiek – warto przypomnieć – lata 90. to była dekada przed rewolucją internetową, która, jak to dziś widzimy, zmienia prawie wszystko. Wówczas pisma literackie – kwartalniki i miesięczniki – mogły być „laboratorium”, w którym powstają nowe idee, wytwarzają się, mieszają pomysły, propozycje, zanim niektóre spośród nich zainteresują szerszą publiczność, trafiając do „fabryki”, szerszego obiegu, wyznaczanego m.in. przez opiniotwórcze gazety i tygodniki, duże wydawnictwa, które stać na szeroką i skuteczną reklamę. Przypominając to, co oczywiste: zanim Olga Tokarczuk czy Andrzej Stasiuk zaczęli być wydawani przez renomowane wydawnictwa, zanim otrzymali prestiżowe nagrody (jak Nike), zanim zaczęli pojawiać się na łamach gazet i czasopism, publikowali swoje utwory na łamach niskonakładowych kwartalników (jakkolwiek pisma niskonakładowe z lat 90. dzisiaj byłyby ze swymi nakładami z tamtych lat w zupełnie innej sytuacji, stając się nieomal krezusami), a pierwsze książki wydawali w ambitnych, ale niszowych oficynach.

Mógłby ktoś powiedzieć, że ten układ literacki zasadniczo trwa w niezmienionej postaci. Są wszak pisma niskonakładowe, owe laboratoria literackie, retorty nowych form i eksperymentów i jest bestsellerowy przemysł dużych domów wydawniczych i dużej, jeszcze ciągle opiniotwórczej prasy. Coś się jednak zmieniło: oto internetowa przestrzeń potrafi z jednej strony dać miejsce i eksperymentom, i marginesom, i zwyczajnej grafomanii, z drugiej zaś strony – obieg kultury masowej uzyskał tu swoje wyraźne wzmocnienie, tym samym jeszcze bardziej redukując to, co było niszowe do wymiaru jakiejś „niszy nisz”.

To, co chciałbym powiedzieć, trafnie wyraziła niedawno Anna Nasiłowska w krótkim, acz precyzyjnym diagnostycznie tekście Pisma literackie, drukowanym we wrocławskiej „Odrze” (2012, nr 1). Kreśliła takie oto rozpoznanie:

Tak się składa, że niszowość i elitarność zaczęły być tożsame, a wreszcie stały się dla rynku nie do odróżnienia, bo znaczą to samo: nieatrakcyjny nakład. Jeśli uświadommy sobie, że niszowość to eufemizm marginalności, a elitarność traktować można jako synonim wysokiego poziomu – brzmi to dramatycznie.

Nasiłowska w swym tekście przytacza anegdotę, która brzmi jakże znajomo wszystkim, którzy mają kontakt ze studentami wydziałów humanistycznych. Oto czasopisma, takie jak „Odra”, „Czas Kultury” czy „Kresy” są nie tylko im nieznane, ale nagminnie mylone, z uwagi na swą objętość, z książkami. Mówię tu o studentach kierunków humanistycznych, w tym polonistyki, którzy nie zostali nauczeni kontaktu z czasopismem literackim w swych latach szkolnych. Książka współczesna czy czasopismo? Na jedno wychodzi. Jedno i drugie jest nieznane i nieczytane – o ile nie zostanie nagłośnione, nie stanie się wydarzeniem medialnym: o ile nie powiedzą w telewizji. Przypomnę oczywistość: telewizja śniadaniowa ma większą siłę rażenia niż suma wszystkich kwartalników, i to ona ustala, co się czyta, podobnie jak duże kampanie reklamowe, jakkolwiek znawcy uparcie trwają przy tradycyjnych formach obiegu i sami redaktorzy pism literackich trwają w iluzji niezmienionego świata. Owszem, środowiskowe rangi i hierarchie ustalane są dalej w innych miejscach, w tym w środowiskach czasopism literackich, ale trwają tam one jako wiedza dla nielicznych i konia z rzędem temu, kto potrafi przekonać jakiekolwiek szersze kręgi czytelników do lektury wartościowych książek, choćby tych, które cieszą się uznaniem recenzentów pism literackich. Przykładów aż nadto, wystarczy przerzucić kolejne roczniki czasopism i znajdujące się tam działy recenzji. Studenci, nie wszyscy rzecz jasna, ale ta większość, która, o ile czyta coś poza notatkami do zaliczeń i egzaminów, to nie sięga raczej po pisma literackie i ambitną współczesną poezję czy prozę, ta większość potencjalnych odbiorców literatury współczesnej wskazuje na charakter dokonującej się coraz wyraźniej zmiany – w odniesieniu do odbiorcy docelowego czasopism i ambitnej literatury współczesnej należałoby nakłady z i tak już niskich jeszcze bardziej zredukować, albo rozdawać za darmo, jak pisma miejskie czy osiedlowe. Może wtedy pisma literackie przetrwają? Do kogo mielibyśmy (sam się na tym łapię, że dalej poczuwam się do przynależności do wspólnoty czasopiśmiennej, ale niech tak już w tym tekście zostanie, choć przecie te uwagi kreśli redaktor na oucie) adresować nasze pisma, z drukowanymi tam wierszami, esejami, tłumaczeniami, jeśli nie do odbiorcy o wykształceniu humanistycznym, przygotowanym do odbioru treści literatury ambitnej (więc elitarnej i skazanej na niszę)? Czy powinny więc dziwić nakłady prasy literackiej rzędu kilkuset egzemplarzy? A z tych kilkuset, ile tak naprawdę trafia do konkretnego czytelnika?

To dlatego, mając tę świadomość traconych przez minioną dekadę odbiorców, trudno mi było przezwyciężyć trwające dobrych lat kilka poczucie coraz większej pustki, w której przyszło się poruszać, i podjąć starania o reaktywację „Kresów”. Uznaliśmy – choć kroplą, która przelała czarę goryczy, była decyzja urzędnicza o zamknięciu naboru dotacyjnego – że taka formuła pisma literackiego, jaką wypracowaliśmy i przez dwadzieścia lat z uporem godnym, doprawdy, lepszej sprawy, wcielaliśmy w życie, wypaliła się i jakkolwiek można byłoby robić to, co robiliśmy przez kilka (kilkanaście?) kolejnych lat, to skoro „stan rozproszenia” przeistoczył się w „stan opustoszenia”, może nie warto w dalszym ciągu trwać na straży czegoś, co przestaje istnieć.

Nie wiem, czy gorzkie to słowa, czy nie, wyrastające z trafnych rozpoznań, dystansu czy powodowane goryczą „klęski”. Chciałbym wierzyć, że to nie moje rozpoznanie okaże się trafne, ale trwających przy swoim redaktorach istniejących pism literackich. W końcu sam niegdyś pisałem – sięgam na koniec raz jeszcze do „Dykcji” – o wędrującym „centrum”, które nawiedza jedno miejsce, i tam chwilę pomieszkawszy, udaje się w inne miejsce, by i stamtąd, za czas jakiś gdzieś tam zawędrować. Można więc uznać, że niniejsze wyznania to zapiski starzejącego się malkontenta, który nie zauważa, że świat, co prawda, się zmienia, choć wcale nie tak, jak on to widzi i zmierza nie w takim, jak to by się jemu wydawało, kierunku. Wypalony, rozczarowany – tak, ale przy tym spełniony.

Arkadiusz Bagłajewski