FRAZA NR 105 / 2019 – NOSTALGIE I REWIZJE

Flann O’Brien

Balanga na bocznicy

James Joyce – artysta. Jego słowa. Oraz dowód na to, że Ars gratia Artist. Ogłosił, że nie sprzeniewierzy się swojej artystycznej misji, nawet gdyby kara miała trwać całą wieczność. Co zdaje się świadczyć o wierze w piekło, ergo, wierze w niebo oraz Boga.

Może artykuł ten powinien nosić tytuł: Był Joyce wariatem? Pióra Hamleta, duńskiego księcia. Balanga na bocznicy ma jednak swoje uzasadnienie.

Niektórzy myśliciele – w stu procentach Irlandczycy, w stu katolicy, niektórzy nieświeccy –zauważyli podobieństwa między Joyce’em a Szatanem. Rzeczywiście – podobieństwa takie istnieją. Obaj mają przydomki – pierwszy: Stefan Dedalus, drugi: Lucyfer; to drugie, oznaczające Ducha Światła miało z czasem pokryć się ironiczną patyną Księcia Ciemności. Jeden i drugi zaczynał znakomicie pod czujnym okiem wspaniałych preceptorów, obu rozsadzała duma, obaj upadli. Różniła ich jedna zasadnicza sprawa. Szatan nigdy nie poddał w wątpliwość istnienia Najwyższego; wręcz przeciwnie, buntując się przeciwko jego autorytetowi, istnienie to utwierdzał. Joyce twierdził, że Boga nie ma, na dowód mnożąc klątwy i bluźnierstwa.

Swego czasu pewien człowiek wyraził swoją nienawiść wobec bluźnierstwa, opierając ją na całkowicie racjonalnych przesłankach. Jeżeli Boga nie ma, twierdził, cała afera jest głupia i zbędna. Jeżeli istnieje, jest niebezpieczna.

Anatol France przedstawił to kunsztowniej, opowiadając o agnostyku, który zaszedł w odwiedziny do katolika. Pijany w sztok gospodarz żarliwie mełł w ustach straszliwe bluźnierstwa. Pobladły i zszokowany gość pośpiesznie opuścił dom bluźniercy. Musiał się z tego tłumaczyć przed przypadkowym słuchaczem.

Utrzymujesz od lat, że Boga nie ma. Dlaczego obawiasz się towarzystwa człowieka bluźniącego przeciw nieistniejącemu Bogu?

Nadal utrzymuję, że Boga nie ma. Ale przecież mój znajomy wierzy w jego istnienie. Załóżmy, że miałby go ukarać piorun z jasnego nieba. Skąd pewność, że nie zginąłbym i ja? Czyż nie stałem tuż obok?

Jeszcze jedno bluźnierstwo? Wątpić w oko Boga? Kolejne uzasadnienie tezy, że wszyscy prawdziwi bluźniercy są wierzącymi.

Jaka jest pozycja artysty w Irlandii?

Zaraz po otrzymaniu propozycji zebrania materiałów do niniejszego numeru „Envoy’a”, udałem się do dublińskiego Scotch House w celu oddania się niezakłóconym dywagacjom nad butelką portera. Jeszcze przed pojawieniem się pierwszej godnej uwagi myśli podszedł do mnie nieznany mi wtedy mężczyzna i, zwracając się do mnie po imieniu i nazwisku, wyraził swoje zdziwienie, że ktoś mojego pokroju pije piwo w pubie. Mój karczemny czujnik wyświetlił ostrzeżenie: tykacz. Natychmiast stałem się ostrożny.

– Gdzie miałbym pić? Przepłacając w hotelowym barze?

– Ależ nie. Nie to miałem na myśli. Gdy mnie nachodzi ochota na balangę, robię to w wagonie. Czego się pan napije?

Zdając sobie sprawę, że tajemnicza odpowiedź nie obędzie się bez dłuższych wyjaśnień, poprosiłem o duże piwo.

Swoją egzegezę rozpoczął następującym zdaniem: Nie muszę panu mówić, że zebrany tu tłum jest tłumem bękartów.

Opowiedział mi wszystko w najdrobniejszych szczegółach. Jego ojciec miał pub i sklep spożywczy niedaleko dublińskiego dworca kolejowego. Rok w rok koleje państwowe ogłaszały przetarg na zaopatrywanie wagonów restauracyjnych, a ojciec corocznie przetarg wygrywał. (Opowiadający dodał, że, jego zdaniem, decydującym czynnikiem była bliska odległość pubu od stacji kolejowej, co znacznie obniżało koszty obsługi i przewozu).

Wagony restauracyjne (dalej zwane wagonami) stały zazwyczaj na odległych bocznicach. Obowiązkiem ojca było zaopatrywanie ich od czasu do czasu w kosztowne wiktuały: jajka, bekon, płaty indyka na zimno oraz whisky. Stojące na bocznicy i pękające od kosztownych smakołyków wagony zabezpieczone były skomplikowanymi zamkami. Ojciec był w posiadaniu specjalnego klucza i nikt poza nim nie miał prawa otwierania drzwi przed podłączeniem wagonu do składu. Mój rozmówca, o czym powiadomił mnie w dalszej części opowieści, zakrzątnął się przy zdobyciu duplikatu.

– Zaliczałem – dodał – jedną balangę na tydzień.

Okoliczności zmuszają mnie do opisania w tym miejscu dwóch specyficznych cech irlandzkich kolei państwowych. Pierwszą z nich jest chorobliwa wręcz nieumiejętność przygotowania pociągu przed podróżą, czyli adekwatnego przewidzenia liczby potencjalnych pasażerów. Tydzień w tydzień pociąg dalekobieżny składa się z pięciu wagonów i wagonu restauracyjnego. Tydzień w tydzień na peronie zjawia się niespodziewanie dodatkowe 150 pasażerów. Skutkiem takiego obrotu rzeczy jest wymiana wagonu restauracyjnego na wagon pasażerski i wyprawienie w daleką drogę podróżnych pozbawionych dostępu do posiłków i trunków.

Drugą cechą, niekoniecznie czysto irlandzką, jest niezdolność personelu obsługującego lokomotywy przetaczające zestawy kolejowe do pozostawienia stojących na torach wagonów w spokoju. Bez względu na okoliczności, wagony te muszą być bezustannie przetaczane z bocznicy na bocznicę.

Tak w każdym razie mój świeżo poznany w Scotch House kompanion przedstawił sytuację. Pękające od wiktuałów wagony restauracyjne nigdy nie ruszały na długodystansową trasę. On sam, oczywiście, nie miał nic przeciwko temu. Jednocześnie, były bezustannie przetaczane. Co, jego zdaniem, było skandalicznym marnotrawieniem pieniędzy podatników.

Gdy tylko nachodziła go chęć na balangę, przygotowania do niej były proste. Posługując się kopią klucza, wkradał się do pękającego od wiktuałów wagonu na bocznicy, przekradał się do magazynu, po czym wyposażony w dzban z wodą, szklankę i butelkę whisky zamykał się w toalecie.

Warto przez chwilę zastanowić się nad tym zamykaniem drzwi do toalety. Z punktu widzenia świata wagon był pusty. Zamknięty na cztery spusty przy pomocy specjalnych, jedynych w swoim rodzaju, zamków. A mimo to nasz rozmówca zamykał się wewnątrz tych wszystkich zamknięć.

Nadchodzi świt, a z nim zjawiają się przetaczarki. Wyczuły, jak chart zająca, samotny wagon restauracyjny: nieruchomy, ospały, opuszczony. Podłączają i przetaczają go na bocznicę gdzieś nad Liffey. Opuszczony i unieruchomiony przez całych pięć godzin, zostaje ponownie odkryty przez tłum bezwzględnych bękartów, ergo, przetaczaczy i przepchnięty do warsztatów gdzieś za Westland Row Station.

Wiele godzin później zostaje podczepiony do Wexford Express, żeby zostać natychmiast odczepionym ze względu na nieprzewidziane pojawienie się nadmiaru pasażerów.

– A pan siedzi cały czas w zamkniętej na klucz toalecie pijąc whisky?

– Ależ oczywiście. Po to są przecież kolejowe toalety. W spodniach zmoczonych alkoholem wylewanym przez wstrząsy związane z bezustannym podczepianiem i odczepianiem.

Jego irytacja nie miała granic. Nie zapominajmy jednak: to nie jego whisky rozlewano, był intruzem, osobą nieautoryzowaną…

– Jak długo trwają bocznicowe balangi?

– Zależy od okoliczności. Jak pan wie, nie noszę nigdy zegarka. – Na dowód przedstawia dwa owłosione nadgarstki. – Czy już panu opowiedziałem o balandze w tunelu?

– Oczywiście, że nie, w końcu dopiero co się poznaliśmy.

– Kiedyś zaliczyłem trzydniówkę. Bękarci przetoczyli mnie z rozjazdu nad Liffey do Hazelhatch. Kolejna zmiana przetoczyła mnie w pobliże ulicy Harcourt. To była niezła balanga, niemniej ze względu na zdrowie przestrzegam zasady, żeby balanga nie trwała dłużej niż dzień i noc. Wiem, że gdy za oknem jest ciemno, zapadła noc. Gdy robi się jasno, zaczyna się dzień. Jasne, nie?

– Jak najbardziej.

– Odkorkowywałem trzecią butelkę, gdy kolejna zmiana przetaczaczy – zrobiło się już ciemno, jakoś tak około dwudziestej – uparła się na przepchnięciu mnie do tunelu Liffey pod Phoenix Park, gdzie wagon zostawiono. Jak pan wie, nie używam zegarka. Jasno – dzień. Ciemno – noc. No i siedzę w tym tunelu, otwierając butelkę po butelce w całkowitej ciemności, myśląc sobie, że to jakaś bardzo długa noc, nie zdając sobie sprawy z tego, że tkwię pod ziemią. Miałem za sobą jakieś trzy czwarte drogi do siódmego nieba, gdy przepchnęli mnie z tunelu do Kingsbridge. Cały tydzień przeleżałem w łóżku. Miał pan kiedyś do czynienia z gorszą bandą bękartów?

– Nigdy.

– Była to moja pierwsza i ostatnia balanga w tunelu.

Zabawne? Czy jednak cała ta anegdota nie oddaje sedna postawy irlandzkiego artysty? Zapięty na ostatni guzik, zamknięty od wewnątrz w toalecie w zamkniętym na cztery spusty wagonie, w którym przecież nie ma prawa być, gniewnie pijący whisky niebędącą jego własnością, przepychany z miejsca na miejsce przez anonimowych przetaczaczy, pedantyczny, podczas gdy po drugiej stronie drzwi można przeczytać jedno słowo: zajęte.

Zdaje mi się, że ten obraz pasuje do Joyce’a, szczególnie w aspekcie oddającym tę najbardziej irlandzką z irlandzkich cech – niechęć skandalisty wobec zwolennika status quo.

Jeden z moich znajomych zasiadł kiedyś przy biesiadnym stole obok znanego erudyty, który pojawia się w Ulissesie. (Jego miano, ze względu na to, że żyje, pozostanie tajemnicą). Mój znajomy, wdając się w obowiązkową rozmowę, wspomniał Joyce’a. Erudyta odparł, że Irlandia ma wielki dług wdzięczności wobec autora Irlandzkich nazw miejscowości. Mój znajomy wyjaśnił, że miał na myśli akurat nie tego Joyce’a. Erudyta zdawał się nie pojmować, niemniej nadmienił, że doszły go słuchy o tym innym Joysie. Piszącym sprośne książki, wydawane w Paryżu.

– Przecież pan jest postacią w jednej z nich. – Nierozważnie zauważył mój znajomy.

Przez kolejne dwie godziny, ignorując cygara i wino, erudyta zapalczywie wyjaśniał, że jako człowiek z krwi i kości nie może być postacią fikcyjną, tym bardziej, że sam miał na koncie publikację kilku książek.

– Czy postać fikcyjna – domagał się wyjaśnienia – mogłaby tutaj z panem rozmawiać?

Zabawne, niemniej zagadkowość tej sytuacji opiera się na następującym fakcie: Joyce przez całe życie przeobrażał siebie w postać fikcyjną. Z narcystyczną fascynacją powołał do życia niepoddanego prawom upływu czasu Stefana. Zaczął od wprowadzania na karty swoich utworów żywych ludzi, aby zwieńczyć ten proces ich metamorfozą w postaci fikcyjne rodem z legend. Rzecz całkowicie niedorzeczna. No, ale skoro tysiące ludzi wierzy, że dawno temu naprawdę żył niejaki Sherlock Holmes…

***

Joyce prześcignął Szatana w swoim buncie.

Dwie postaci, które same siebie spowiadają, oparte na Akwinacie: Joyce i Maritain.

W Finnegans Wake Joyce zdaje się opowiadać po stronie teorii Vica o nieuniknionej i cyklicznej ewolucji ludzkości – teokracja, arystokracja, demokracja, chaos.

A.E. nawiązał do chaosu umysłu Joyce’a.

Tutaj się mylił, ponieważ umysł Joyce’a był bardzo uporządkowany. Pisząc, posługiwał się kolorowymi ołówkami w celu utrzymania ładu. Wszystkie jego książki, nie wyłączając Finnegans Wake, posiadają surowy klasycystyczny kościec. Natomiast jego normy postępowania, tak osobiste, jak rodzinne, były nie do przyjęcia. Podobnie jak George Moore zasłużył sobie na drwiącą charakterystykę – zamiast pocałunku, pouczenie.

Co tak naprawdę zakrawało na nienormalność w przypadku Joyce’a? Pobierając nauki w Clongowes, przyswoił sobie dozę jezuickiej kazuistyki. Dlaczego zastąpił ją chaosem domowego chowu?

Uważam, że za zasłonami lubieżności i bluźnierstwa majaczy prawdziwy, przejęty bożym strachem irlandzki katolik, buntujący się nie tyle przeciwko Kościołowi, ile przeciwko tak bliskiej, związanej z irlandzką ekscentrycznością schizmie, opartej na założeniu, że istnieje tylko Jedno Przykazanie, wulgarności jego budowli, ograniczeniu i głupocie wielu z jego przedstawicieli. Nurt jego buntu, szlachetny w intencji, porwał go ze sobą. Skończyło się wożeniem drewna do lasu. Myślę, że kierował się jak najszlachetniejszymi przesłankami. Jako i my sami.

Czym jest Finnegans Wake? Traktatem na temat enigmatycznie nokturnowego umysłu? A może po prostu przykładem milczenia i słownych gier?

Wątpię, że zebrane tutaj materiały wielu z nas oświecą.

Jeden z autorów podjął się próby uzasadnienia tezy, że Joyce w głębi serca był irlandzkim schyłkowym romantykiem, zwolennikiem De Valery, marzącym, że w podeszłym wieku zostanie zaproszony do Dublina, gdzie otrzyma doktorat honoris causa narodowego, pełnego księży uniwersytetu. Coś w tym jest, chociażby dlatego, że teza ta wyjaśnia absurdalnie „estetyczne” pozy jego młodości, włącznie z nieodpartym przymusem grubiańskiego potraktowania umierającej matki. Sednem zawartych tutaj rozważań jest świadomość, że złote serce biło pod sztucznym paltem. Amen.

Z oczywistych przyczyn ilość zaproszonych do współpracy autorów była ograniczona. Niemniej zastanawia fakt, że ani jeden z nich nie zwrócił uwagi na najznakomitszą z cech Joyce’a – mianowicie poczucie humoru. Humor, służący żalu i strachu, wciska się we wszystkie książki Joyce’a. Używa go, podobnie jak Szekspir, aczkolwiek swobodniej, aby osłabić strach przed tymi, którzy, obdarowani łaską wiary, są święcie przekonani, że już wkrótce trafią do nieba lub piekła, ba!, bardzo wkrótce. Śmiechem wycisza fatalizm należący do podstawowego wyposażenia irlandzkiego katolika. Prawdziwy humor musi być podszyty podobnym przekonaniem. Rabelais jest zabawny, niemniej jego pisma nudzą. Brak u niego tragedii.

Kto wie, może prawdziwym źródłem fascynacji Joyce’em jest jego skrytość, ambiwalencja (raczej – poliwalencje), szyderstwa, nieuczciwości, kunszt pisarski, zafascynowani nim Amerykanie. Jego książki to ogród, w którym niektórzy z nas mogą się bawić. Ten zeszyt „Envoy’a” jest niewielkim zakątkiem tego grodu.

A przecież Joyce nadal będzie przebywał w swoim tunelu, nieprzejednany.

Flann O’Brien
Przełożył Roman Sabo

Tomasz Różycki

Na stole*

Od tego, co zabierzesz, kapitanie,
ze sobą w kosmos, o wiele ważniejsze
będzie to, co na stole pozostanie –
rozłamane na pojedyncze wersy
resztki poematu: podarte kartki,
zatkane pióro, stare i nieważne

bilety na lot, kłąb puchu topoli,
zeszyt, otwarty przypadkiem na stronie,
gdzie na świeży tusz upadały krople
i wszystkie słowa zmieniły się w plamy.
To był deszcz, kapitanie? Nieistotne.
Czarne, zupełnie nieczytelne plamy.

Życie

Medycyna wciąż nie zna odpowiedzi
na temat odnowy włókien nerwowych
lub dlaczego nadchodzi już ten moment,
gdy nie odnawia się nic. Gdy wyśledzi
jedną zagadkę, natychmiast pojawia
się pięć następnych, o wiele ciekawszych.

Kapitan Iks nie wie. Był przy początku
i był tuż obok, gdy człowiek umierał.
Idąc wzdłuż torów po spękanej ziemi
zobaczył w kałuży wysychającej
na słońcu kłębiący się rój kijanek.
Za tę chwilę niesie podziękowanie.

Henryk Waniek

Beksiński. Spełnienie. Dostatek. Sukces artystyczny

Zaraz po jego nieszczęsnej śmierci ukazało się kilka książek, telewizyjnych i radiowych portretów, a nawet filmów fabularnych. Beksiński zawsze rzucał się w oczy. Przede wszystkim swoją malowaną i rysowaną wizją świata. Jednych odpychała, podczas gdy innych odwrotnie. Ale jedni i drudzy widzieli także jakość artystyczną. Słowo „mistrzostwo” jest tu całkiem na miejscu. Nikt nie zaprzeczy wysokiej klasie metiér, jakie reprezentował. Na tle niemal całej artystycznej reszty kraju Beksiński jaśniał, choć był dosyć mroczny.

Poza tym poniekąd był skandalistą, choć się tego wypierał. Wtedy jeszcze nie istniał status celebryty, do którego zresztą by się nie kwapił, ale był postrzegany, przyjmowany lub odrzucany jako ekscentryk. Gość niewątpliwie dziwny. Choć na niczym mu tak nie zależało jak na byciu „normalnym” – zwykłym jedermannem bez znaków szczególnych. Więc też się maskował trochę, czasem mniej, czasem bardziej, aż z czasem ta maska, jak szata Dejaniry, przyrosła mu do twarzy. Ale może już tak było zanim go poznałem? Jednak przede wszystkim wyróżniało go i zwracało uwagę to, że był człowiekiem sukcesów, których się trochę bał, jakkolwiek na nie wytrwale pracował. Może z powodów podatkowych? Ale przecież wszystkiemu co i jak robił, pisany był sukces. Swoją pracę traktował – czasem do przesady – jako rzecz najwyższej wagi. To był kamień węgielny całej egzystencji. Tak, żeby jego praca mogła go przetrwać, zgodnie z antyczną regułą – vita brevis ars longa. Gdy sugeruję, że gustował w skandalach, muszę też dodać, że czasem nie było mu z nimi wygodnie. Pewnego rodzaju skandalem zabłysnął Wojciech Skrodzki, używając do tego obrazów Beksińskiego. W roku bodaj 1974 warszawska Zachęta postanowiła uczcić 30-lecie PRL-u. W tym celu zwróciła się do trzydziestu krytyków sztuki, by wskazali dziesięć najbardziej przez siebie cenionych malarskich dzieł trzydziestolecia. Poruszony faktem, że żaden z krytyków nie uwzględnił Beksińskiego, swój zestaw utworzył z dziesięciu wyłącznie jego obrazów. Uznano to za ostentacyjny akt uznania. A także skandal. Na wystawie ci najbardziej cenieni artyści (Cybis, Fangor, Pronaszko itd.) byli reprezentowani przez jeden, dwa, najwyżej trzy obrazy, podczas gdy Beksińskiego było ich aż dziesięć. Jednak to wyróżnienie było jakoś Zdzisławowi nie w smak. Czyniło go tematem publicznych komentarzy, by nie powiedzieć – zgorszenia. A tego właśnie nie lubił. Albo lubił, ale ukrywał.

A w końcu był, jaki był i nie da się tego werbalnie zaokrąglić. Słowa nie nadążają za strumieniem życia, w którym przecież możliwe jest wszystko. Ale w jego przypadku to wszystko przerosła niespodziewana śmierć, ustanawiając nowy modus pośmiertnego bytu Beksińskiego. Ekonomia śmierci zaostrzyła apetyt na tajemnice, które nagle nabrały podwójnej ważności. Jego rysunki, obrazy, ale też i myśli wypowiadane głośno lub półgłosem, przestały być trywialnym, twórczym banałem – choć prowokującej jakości – który nawet możemy podziwiać, ale niewiele więcej. Nabrały jakiegoś sensu, którego nie chciałbym nazywać proroczym, choć trudno mi o inne słowo. Nie przypadkiem więc temperatura ciekawości rosła i nadal rośnie w przekonaniu, że zostało jeszcze coś do powiedzenia. Do odkrycia. Nie należy zatem się dziwić tym książkom, audycjom i filmom, które chcą coś z tym zrobić. Można powiedzieć, że wszystkie te utwory usiłują być dociekliwe. Przynajmniej na tyle na ile im wystarczało inteligencji i siły. Odsłaniają jakąś część prawdy, owszem, jakkolwiek bez szkody dla tajemnicy, którą tu i ówdzie zaledwie muśnięto. Powierzchownie i jakby przez nieuwagę. Przypadkowo. I na ogół to wszystko. Wychodziły z tego poruszające historie bez drugiego dna. Jakby w tym przypadku naskórek sensacji był nie do przebicia.

Według jego własnej opowieści, dziadek Beksińskiego – a może pradziadek? – przybył do Sanoka skądś ze wschodu. Ten „wschód” nie był jasno określony i może nawet chodziło o „moskiewski”. Przy pomocy tej anegdoty Zdzisław objaśniał pewną „kremlowskość” pierzei sanockiego Rynku, na której widać ratusz oraz kościół Franciszkanów. Dziadek był ich budowniczym. Tak mi to przedstawił jego wnuk – a może prawnuk? – którego ojciec z kolei był geodetą, jakkolwiek też zajmował się inżynierią budowlaną. Na mocy tej rodzinnej tradycji przyszłemu malarzowi wypadło odbyć studia na wydziale architektury w krakowskiej Akademii (wówczas) Górniczej. Tradycja tradycją, ale architektem być nie zamierzał. Do tych studiów przymusił go jakoby ojciec, niegodzący się na studiowanie reżyserii filmowej, jako fachu nie dość konkretnego i niezapewniającego bezpiecznej przyszłości. Tak również przedstawia sprawę Wiesław Banach w księdze wydanej w 2005 roku: Zdzisław Beksiński w Muzeum Historycznym w Sanoku, powołując się na słowa samego artysty.

Już to z młodzieńczej obediencji, czy też podzielając ważność dostatniego bytowania, odsunął na bok swoje rojenia, rozpalone magią kina. Jeszcze w czasie wojny, jako piętnastolatek oglądał w sanockim kinie propagandowe filmy niemieckie. Rozumiał je na swój sposób, a po latach najsilniej pamiętał z nich paradę wojskowego sprzętu i przypisanych do niego ludzkich cieni, z twarzami zapadłymi w mrok hełmów. To robiło wrażenie. Nadto, jakieś idiotyczne operetki i ekranizowane średniowiecze. Te ruchome obrazy zawróciły mu w głowie. Tym bardziej po wojnie, w krótkotrwałym zalewie filmów amerykańskich, niebawem wypartych przez radzieckie i czeskie. Pragnął – zapewne po swojemu – też majstrować takie czarno-białe fikcje, ożywiać fantazmaty, których zasoby już mu się gromadziły w odwodach wyobraźni.

Ale nie jest to wszystko zbyt ścisłe w szczegółach, bo Beksiński rozpoczął studiowanie architektury w Krakowie jesienią 1947, podczas gdy łódzka szkoła filmowa jeszcze nie istniała. Jej dekret założycielski jest datowany na 8 marca 1948 roku. Więc zapewne mrzonki o reżyserii filmowej musiały wystąpić później i zostały stłumione nie tyle przez ojca, ile naturalny bezwład życia. Może nawet jedno i drugie, i jeszcze coś trzecie, co sprawiło, że ostatecznie zajmował się czymś innym. Ale ojciec zawsze jest najporęczniejszym chłopcem do bicia i w tym sensie Zdzisław Beksiński dobrze by pasował na kozetkę u doktora Freuda.

Dwa lub trzy razy powtarzany błąd stał się prawdą i jako taki był powtarzany. Beksiński czasem mylił się w szczegółach, nie mówiąc o tym, że chętnie sam je poprawiał. Mistyfikował, jeśli była potrzeba. Dobarwiał detale swoich opowieści tak długo, aż uzyskiwały pożądany połysk i wiarygodność. Mogło tak być z informacją, jakoby jego stryj – lub ktoś w tym rodzaju – był właścicielem jedynego sanockiego burdelu, w którym dzielny wojak Szwejk odnalazł porucznika Duba. Na takiego więc causera wyrósł ten jedynak, który w ogóle był chłopcem karnym. Płynnie przechodził z klasy do klasy i na ogół nie sprawiał kłopotów. Może z wyjątkiem tego granatu, którym się bawił z kolegami w liceum, aż eksplodował im w klasie. Zostało mu po tym drobne kalectwo, o tyle wygodne, że zwalniające obywatela Beksińskiego Zdzisława z obowiązkowej służby wojskowej. Ze studiami też poszło gładko i senior Beksiński mógł sobie gratulować udanego syna. Ale budownictwo w jego życiu (z wyjątkiem epizodu w Rzeszowie, w ramach socjalistycznego „nakazu pracy”, lata 1953–54) nie znalazło sobie miejsca.

Za psie pieniądze pracował tu i tam, głównie po to, by resztę czasu wypełnić rysowaniem. Sanocka Fabryka Autobusów powstała na kanwie tamtejszej Fabryki Kotłów, która w dawnych latach była interesem rodzinnym Beksińskich. I on w tej autobusiarni, ze statusem inżyniera-architekta, zatrudnił się jako człowiek do wszystkiego, a głównie malowania transparentów o wymowie politycznej. Między wierszami wspomnień z tej harówki przewijał się jakiś model nowoczesnego autobusu, rzekomo jego dzieło. Opowiadając o tym wspominał – bywało – jakichś współtwórców tego prototypu, ale – choć nie wątpię w awangardową inwencję Zdzisława – zawsze odnosiłem wrażenie, że sprawy miały się trochę inaczej.

Więc rysował, to pewne. Poza tym, że rysunek był częścią programu studiów architektonicznych, rysował nieprzerwanie, a do tego malował od dawna. Być może nawet już z pewnymi, choć zalążkowymi na razie, aspiracjami artystycznymi. Dziś, gdy wszystkie jego wczesne rysunki zostały już skrupulatnie skatalogowane, można dostrzec ciążącą na nich manierę, polegającą na konkretności. Kontur w rysunku, jakiego naucza się na wydziałach architektury, dominuje. Pewnie dlatego chcąc się z tej maniery uleczyć (a przy okazji uchronić przed syndromem architekta), Beksiński zaczął bazgrać na swój sposób. Trochę na oślep. W naśladownictwach zataczał się od ściany do ściany, pomiędzy Tadeuszami Brzozowskim i Kulisiewiczem; Jerzym Nowosielskim a Käthe Kollwitz. Były też inne ideały – Franz Hodler, Hans Füssli, Arnold Böcklin. Ale też Bruno Schulz, który miał miejsce szczególne i w materii Beksińskiego stanowi osobny temat.

Z pasją tworzenia objawił się w pełni jednak jako fotografik, w okolicach roku 1955, gdy po obowiązkowym stażu pracy na budowach Krakowa i Rzeszowa, wrócił do Sanoka i rodzinnego, drewnianego domu z malowniczym, bo zapuszczonym, niewielkim ogrodem. Beksińscy mieli w sąsiedztwie drugi dom, murowany, ale na mieszkanie wybrali ten z drewna. Miał nieco labiryntową amfiladę wnętrz. Ten dom silnie mi się kojarzył z owym zagadkowym miradorem Aleksandry z powieści O bohaterach i grobach Ernesto Sábato. Domostwo tajemnicze, owszem, a że trochę niewygodne – nie szkodzi. Z niewygodami życiowymi Beksiński umiał sobie radzić. Adaptował się łatwo i mądrze. Był wszechstronnym i sprawnym majsterkowiczem. Niewielka część domu przypadła na jego fotograficzne laboratorium.

Z aparatem fotograficznym oswoił się wcześnie. Zachowały się jego zdjęcia wykonane w latach wojny, zupełnie poprawne pod względem technicznym. Bo Beksiński chyba już od dzieciństwa był maniakiem poprawności. Tym bardziej w latach późniejszych. Jako eksperymentujący fotograf awangardowy, współpracujący z Jerzym Lewczyńskim i Bronisławem Schlabsem, był zauważany, a nawet wyróżniany wśród ówczesnej czołówki fotografii artystycznej. Nie znał wtedy, a może nawet nigdy nie widział, zrobionych niewiele wcześniej fotografii Hansa Bellmera, czyli zdjęć aktów Unici Zürn powiązanej sznurkiem. A jednak sam zrealizował podobną ideę, w duchu sadomasochistycznym, być może nawet z lepszym rezultatem niż niemiecko-francuski surrealista. Inne fotografie Beksińskiego można by przyłożyć do panujących wówczas fotograficznych mód i manier – od ckliwego liryzmu, przez brutalnie realistyczne portrety, aż do niemal czystej abstrakcji. Próby szły w wielu kierunkach.

Ale gdy po przeszło dwuletniej wymianie listów odwiedziłem go w Sanoku po raz pierwszy, był już tylko rysownikiem i malarzem. Mógł to być rok 1969. Jego dom jeszcze wypełniały relikty wcześniejszych fascynacji i twórczych działań – a więc fotografa; później rzeźbiarza i konstruktora zagadkowych obiektów, w stylu abstrakcji magicznej. Te rzeźby – tak to nazwijmy – pozwoliły mu gospodarować trzecim wymiarem, który zawsze pozostawał dla niego warunkiem pełni. Oprócz tego był również twórcą kompozycji dźwiękowych, które realizował na taśmach magnetofonowych w zbudowanym przez siebie studiu. Nie można pominąć też faktu, że miał za sobą próby literackie, które ukrywał przed światem, moim zdaniem niesłusznie. Wytykał sobie naśladowanie Michela Butora (Przemiana) lub Alaina Robbe-Grilleta (Gumy i Podglądacz), modnej wówczas „antypowieści”. Myślę, że całkiem bezpodstawnie. Opowiadania i inne teksty literackie sprawiły mu zawód i przyniosły uczucie zawstydzenia. Niesłusznie, powtarzam, bo Beksiński, gdyby tylko zechciał, byłby znakomitym pisarzem. Ale nie zechciał. Bo też w każdej z dziedzin, którymi się choćby przelotnie zajmował, podobnie zresztą jak i w życiu prywatnym, był skrajnym i trochę neurotycznym pedantem, by nie rzec – perfekcjonistą. Krytycznym i wymagającym. Rzeczy mają być takimi, jakimi powinny. Tertium non datur.

Taką postawą charakteryzuje się introwertyczny radykalizm. Introwertyczny, bo w gruncie rzeczy niechętnie – jeśli w ogóle – występujący przeciw felerom otoczenia, społecznego porządku, obyczajowych dogmatów i konwenansów, z którymi pozostaje jednak w konflikcie. Stąd zanurzenie się w sobie. Radykalizm pedantów jest sekretem ich słodkiej konspiracji. Za pozorami otwartości i zdrowego rozsądku często ukrywają się zatajone i o coś niezdrowego podejrzewane pragnienia: odwetu, anarchii, przekory. To dałoby się odnieść wprost do Beksińskiego, choć w załomach jego aparycji, a dokładniej persony, którą udostępniał hojnie, istotna część osobności Beksińskiego kryła się w cieniu. Tylko niektóre jej rysy – na przykład obsesje seksualne czy problem cielesności – przenikały do repertuaru jego obrazów. Ale i tu podlegały rygorowi autocenzury i kamuflażu. Powiem więc raczej, że Beksińskich – poza tym zewnętrznym i oficjalnym – było co najmniej dwóch, co piszę żeby nie powiedzieć, że było ich wielu. Do tego jeszcze powrócę, ale na razie niech nas nie obchodzi ich liczba.

Opanowawszy więc do perfekcji rysunek, już dawał się poznać jako równie perfekcyjny malarz. Zaczęły się latach siedemdziesiątych. Sanok znajdował się wtedy na końcu świata, w tych resztkach niegdysiejszej Galicji, które po wojnie zostawiono przy Polsce. Zdzisław był w tę tradycję wpisany, niezależnie od tego, że z właściwą sobie ironią dystansował się od wszelkich regionalnych powiązań. Przede wszystkim, sam ją jeszcze pamiętał, starszy ode mnie o trzynaście lat, choć wiekiem duchowym równy. Wszak i dzisiaj w atmosferze sanockiej – jak w ogóle małopolskiej – obecne są ingrediencje upadłej monarchii cesarsko-królewskiej. Wśród różnych ideałów, jakie wyznawał, było miejsce dla arcygalicyjskiego Żyda z Drohobycza, Brunona Schulza, dla bardziej wiedeńskiego Alfreda Kubina i – już z innych dziedzin twórczości – Sacher-Masocha, Roberta Musila czy Franza Kafki.

O tym ostatnim czasem gawędziliśmy w ogrodzie przy ówczesnej ulicy Świerczewskiego w Sanoku. Zdziczałość ogrodu o powierzchni klinowato wcinającej się w zbieg ulic, niewidocznych przez mur, przerastała siły Zosi, żony artysty, usiłującej go pielęgnować. Ambicją Zosi, nigdy do końca niezrealizowaną, była pełna kontrola nad tym ogrodem i należyte jego użytkowanie. Na trzcinowych fotelach siedzieliśmy tam, inhalując jesienne wonie butwiejących liści, przepytując się na temat Kafki i tematów obocznych. Kiedyś pożyczyłem od niego na drogę Dzienniki praskiego pisarza, by sobie odświeżyć pamięć jakichś szczegółów. Książka, opieczętowana identyfikatorem Beksińskiego zależała się u mnie w Katowicach, a gdy po latach – już wtedy obaj mieszkaliśmy w Warszawie – chciałem mu ją oddać, był trochę zaskoczony i uznał, że jednak powinna zostać u mnie. I została.

Podczas pierwszej lub którejś z pierwszych wizyt w sanockiej pracowni, Beksiński w zaufaniu pokazał mi pokryty czarną farbą kwadrat na podłodze. Nie większy niż 20 na 20 cm. W środku kwadratu wbity był gwóźdź sporej wielkości. Tylko jego główka – także pomalowana na czarno – wystawała nad poziom podłogi. Wyjaśnił mi, że dokładnie w tym miejscu znajduje się jego środek świata. A może powiedział „środek kosmosu”? Później, gdy już mieszkał na ulicy Sonaty w Warszawie, w pracowni też miał coś podobnego. Pokazywał mi, albo tylko powiedział. W betonową podłogę wbić taki gwóźdź nie jest łatwo. Jakkolwiek było, mogłem to uznać tylko za replikę tamtego „środka”, który na zawsze pozostał w Sanoku. Uważałem, że w istocie był to jego pakt zawarty z miejscem. Na stałe przybity gwoździem. I Sanok pozostał „środkiem jego kosmosu”. Dowodzi tego fakt, że całą swoją spuściznę przekazał sanockiemu muzeum.

Mogę o nim pisać lub mówić wyłącznie jako o przyjacielu, jeśli nie jest to słowo za duże. Bo nawet gdyśmy się znali już do samej podszewki, była między nami wątła linia różnicy punktów widzenia. Jego silne poczucie własnej osobności, to był rodzaj wewnętrznego absolutyzmu. Dopuszczał różnice w granicach swoich przeświadczeń. Paradoksalnie współistniało to z potrzebą ekshibicjonizmu, ujawniania swych większych lub mniejszych obsesji. Także jego otwartość miała granice i to również widoczne jest w jego dziełach. Była żarliwa na sposób neurotyczny, z pozoru niekontrolowana, a jednak skrajnie pragmatyczna. Efektownie wybuchająca w malarstwie. Rekompensowała mu to – chyba z nawiązką – ograniczoność zachowań i słów. Retoryka Beksińskiego polegała na kilku (kilkunastu najwyżej) figurach, już wcześniej sprawdzonych jako pewniki. Posługiwał się nimi z uporem scholastyka. Ostatecznie, w jego osobie, z wyglądu jednolitej, manifestowały się przeciwieństwa tak skrajne, że zarówno on sam, jak i jego twórczość, nie dają się łatwo zdefiniować. Próbowałem to kiedyś robić, pisząc i publikując teksty o jego obrazach i o nim samym. Nie zauważyłem, żeby mu sprawiały przyjemność. Zresztą wszelkie interpretacje zbywał ironią. Z samowiedzą, jaką posiadał nie było dyskusji.

Znaliśmy się na tyle długo, że byłem bliskim świadkiem osobliwych przemian, zarówno w jego sztuce obrazu, jak i w sztuce życia. Tylko jedno pozostawało niezmienne – jego lęk przed zbyt szerokim otwieraniem emocjonalnych zaworów. Racjonalista w każdym calu. Czasem do granic irracjonalności. Emocje pozostawiał twórczości, tej którą jedni uznawali za skandal, podczas gdy inni lgnęli do niej bez reszty. Z natury był samotnikiem i unikał – bardziej niż ktokolwiek mi znany – publicznych wystąpień. O ile mi wiadomo, nigdy nie uświetnił obecnością otwarcia żadnej ze swoich wystaw. By się nie wystawiać na widok, odmawiał przyjęcia odznaczeń państwowych. Rzadko i niechętnie pojawiał się w mediach, a po jednym z wywiadów dla prasy, zdegustowany dziennikarską głupotą, przysięgał, że już nigdy więcej nie dopuści do tego. I przez wiele lat był w tym konsekwentny.

Podobne rozczarowanie przynosiły mu teksty usiłujące teoretyzować wokół jego twórczości. Śmieszył go żargon zawodowej krytyki artystycznej. Jego nietrafność. Na szczęście, w świecie sztuki czym innym jest sfera tak zwanej krytyki, a czym innym publiczność. Swoje przesłanie Beksiński adresował głównie do tej drugiej. Wyjątki były nieliczne i stanowiła je nie tyle trafność komentarza do jego twórczości, ile zwykłe uznanie dla jakości – wyrazowej i technicznej – jego malarskiego czynu. Kredytem jego zaufania cieszyli się: Ignacy Witz, Janusz Bogucki, Wojciech Skrodzki, w późnym okresie Tadeusz Nyczek i może w mniejszym stopniu inni. Ale piszących o twórczości Beksińskiego było przecież bez liku. Język, jakim dobierano się do jego obrazów, naznaczony ówczesnym bełkotem awangardy, odwykłej od tego, że obraz malarski przenosi konkretne i nazywalne treści, a nie tylko jakieś „konflikty materii” czy „napięcia powierzchni”. Pomijam już, że pewna ilość habilitowanych estetów o twórczości Beksińskiego wyrażała się niemal ze wstrętem. Pamiętam gromy z jakimi profesor Jacek Woźniakowski wyrażał się o jego obrazach w telewizyjnej audycji przygotowanej przez Nyczka. On sam wystąpił w roli zdecydowanego apologety, podczas gdy mnie wypadło znaleźć się pośrodku, choć w tym czasie byłem już przesycony repertuarem obrazów Beksińskiego. Ale opinie Woźniakowskiego opierały się wyłącznie na płytkich jego fobiach. Niedocenianie Beksińskiego na równi z przecenianiem były faktorami ożywiającymi kontrowersję. W jednym panowała zgodność – jego obrazy wykluczały obojętność. I tym się odróżniały od większości artystycznej reszty.

Jeśli idzie o mrzonki awangardy i opętanie abstrakcją, to Beksiński przerabiał już wcześniej. Zdążył zgłębić jej pustkę i w zdrowej reakcji na tę jałowość, wycofał się na pozycje potępianej „anegdoty” czyli „sztuki narracyjnej”. Ale to, o czym mówił, z małymi wyjątkami pochodziło z głębokich pokładów koszmaru. By wzmocnić ten efekt, zwykł utrzymywać, że to wszystko są tylko żarty, w których istocie nie ma żadnych znaczeń. Nie było to z jego strony zbyt szczere, bo skądinąd wiem z listów i rozmów, że świat i rzeczywistość w ogóle postrzegał w ciemnych barwach katastrofy. Co ciekawe, w swym pesymizmie był realistą, z racjonalnym chłodem dowodzącym, że nie czeka nas nic dobrego. W najlepszym razie – śmierć.

Ujmując rzecz w rękawiczkach, do jego wizjonerstwa można też podejść od strony psychologii głębi. Co prawda, żaden z szacownych psychoanalityków – Freud, Jung, Adler – nie byłby tu za bardzo przydatny. Najbardziej może Wilhelm Reich, gdyby go zmieszać z Gilles’em Deleuze’em. Ale w triumfalnych latach Beksińskiego malarza Deleuze był dobrze się zapowiadającym uniwersyteckim molem, znanym głównie w kręgu znajomych. W Polsce pierwsze przekłady jego pism ukazały się w drugiej połowie lat dziewięćdziesiątych. Szperactwo w podziemiach umysłu, które Beksiński zawzięcie uprawiał oraz nieskrępowana eksploatacja treści nieświadomych, jest kluczem do tego straszliwego sezamu. Co prawda – ale to przy rozmowach na inne tematy – Zdzisław odżegnywał się od wszelkich piwnic, podziemi i ciemnych zakamarków. Nawet przy swojej wiedzy technologicznej starał się jak najmniej wiedzieć na przykład o strukturach pamięci elektronicznej. „Obawiam się, że w głębi twardych dysków rządzą pająki” – powiedział kiedyś. Pająki były symbolem jego nerwicy. Czy jest to jednak potrzebne – poszukiwanie rozumowych podstaw dla jego nieco przerażającej wolności? Oczywiście, jeśli to kogoś pociąga, może sprawdzać, jaki tu byłby pożytek z psychologii głębi. Ktoś powinien to zrobić. Jest jednak jeszcze trzeci punkt widzenia. Okultystyczny. I nie chodzi tu tylko o to, że miejsce sztuki zawsze wypada gdzieś blisko magii.

Za sprawą uporczywej indoktrynacji ze strony Andrzeja Urbanowicza, przez wiele lat Beksiński zdawał się otwarty na to, co z grubsza nazwijmy tutaj ezoteryką. Ponieważ wszystko u niego było naznaczone półironicznym dystansem, także i tak zwane nauki tajemne brał z przymrużeniem oka. Ale brał. A nawet przez jakiś czas przeprowadzali z Urbanowiczem doświadczenia z telekinezją. Ten temat ciągle powracał w naszych rozmowach i listach, ponieważ artysta chciał mieć pewność, że nie chodzi tylko o jakiś naiwny i marzycielski spirytyzm. Jeśli zaś idzie o poważniejszy poziom okultyzmu, czyli o gnozę, to chyba nie mógłby akceptować żadnego jej systemu, jako że w mentalności Beksińskiego nie było miejsca dla żadnego systemu. Żadnych aksjomatów, a tym bardziej dogmatów. Był jedynie ciekaw. Faktem więc pozostaje, że w wielu obrazach z lat 1973–79 umieszczał emblematy, symbole i alegorie o proweniencji ezoterycznej. Na przełomie lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych planował nawet cykl obrazów, inspirując się wielkimi arkanami tarota. Nawet częściowo go zrealizował. I wreszcie – choć tego tu nie dowiodę – skrycie liczył się z możliwością, że świat (istnienie, rzeczywistość, historia itd.) jest natury teleologicznej. Czyli przyjmował ciemną energię przeznaczenia. A nawet otwarcie mówił, że wiele wie (wyczuwa?) o entropicznych jej mechanizmach.

Urbanowicz był w tej materii niewątpliwym erudytą, upartym na punkcie swoich przeświadczeń. Drążył więc i nękał Beksińskiego, magnetyzował swą wiedzą, ale to była cała siła jego argumentacji. Bo – jak to postrzegam – brakowało jej duchowego esprit – jeśli się tak można wyrazić. Czasem wypadało to śmiesznie, bo Beksiński z każdej rzeczy potrafił wydobyć komiczne słabości. Dla Zdzisława Andrzej był przypadkiem czołgisty, który samym pancerzem toruje drogę swoim rojeniom. Śmiesznie – a jednak… Może nawet mu tego trochę zazdrościł?

Umysłowość Beksińskiego była osadzona na gruncie pewnych lęków, których siła i jakość zmieniała się z czasem. Być może nawet, że ich przybywało, szczególnie w późnym okresie jego malarskiej twórczości, gdy z jego malarstwa zaczęły znikać elementy horroru, ustępując emocjonalnie ostudzonym grom techniczno-formalnym. Powstawały obrazy jak gdyby „animowane”, trochę w duchu duchampowskiego Aktu na schodach. Beksiński bawił się formą w takim stopniu, w jakim kiedyś bulwersował treściami. W sieci zdezintegrowanych kształtów rzadko już łopotało echo demonów, którymi dawniej sypał tak sugestywnie. Można by ostatecznie całą tę wspinaczkę Beksińskiego podzielić na piętra, wskazując na różne etapy i pewnie ktoś już to zrobił, robi lub zrobi. Faktem pozostaje, że – jak sięgam pamięcią – Beksiński, aż do samego końca, nigdy nie wcielał się w nic ani w nikogo. Był niezmienny, jak jego podpis, który znam tak dobrze. W przygodzie swego życia Zdzisław kreował rozmaite sceny, ale zawsze tym samym charakterem malarskiego/rysowniczego pisma. Zachowywał balans w tej nierówności między swoją osobnością a światem.

Zresztą w tym późnym czasie malarstwo przestało mu służyć jako medium ciemnej epifanii, a stało się komercyjnym gwarantem egzystencjalnej wygody. To była jego w pełni świadoma decyzja. Płacił za nią psychicznym cierpieniem, wynikłym z perturbacji ze swoim „menadżerem” i dobroczyńcą Piotrem D., którego szczerze nienawidził. Aż uznał, że ta nienawiść jest drogą donikąd i pogodził się z tym, co nieuchronne. Czym było to „nieuchronne”, tego nikt jeszcze nie wiedział. On sam może przeczuwał, ale czy na pewno?

Nie zabrzmi to całkiem dorzecznie, ale wydaje się, że do tego czasu namalował wszystko, co miał do namalowania. I w tym sensie jego artystyczny rachunek został zamknięty. A może to technologiczna dociekliwość wessała go w rewolucję nowych mediów. Możliwości obrazowania zaczęły się rozszerzać pod działaniem elektroniki komputerowej. Błysk nowej techniki był mostem do nowej epoki. Beksiński dostrzegł w nim szansę dla siebie. Ale wydaje się, że była to również szansa na wytchnienie po latach wzmożonego, twórczego mozołu. Choć całkiem na serio, była to jednak zabawa. Sztuka komputerowa. W pewnej perspektywie migotał również – także ułatwiony przez rewolucję mediów elektronicznych – dawny sen o obrazach ruchomych. Nie rozstawał się z kamerą wideo. Lecz z tym już nie zdążył.

Nasze, coraz rzadsze rozmowy pod koniec lat dziewięćdziesiątych były raczej zdawkowe i konwencjonalne. Tylko w jednej powróciły dawne spory wokół okultyzmu i tego rodzaju rzeczy. Zaskoczyło mnie jego wyznane, że gotów był wtedy uznać ciemne energie świata, ku którym skłania się okultyzm. Zostało mu jednak przekonanie o zwycięskiej entropii, czego doświadczał w kryzysach swej cielesności. Uznałbym go za hipochondryka, gdyby nie skrupulatne diagnozy lekarskie, częste operacje i kult profilaktyki. Powiedział wtedy zatem, że jego przeczucia (lęki?) z przewidywalną dokładnością zaczęły panoszyć się w jego skądinąd uporządkowanym życiu. Mogła to być aluzja do chorób, ale też sukcesywnych dramatów, których przybywało. Ale nie było się na co skarżyć. Sukces artystyczny. Dostatek. Spełnienie. Nie chcę powiedzieć, że w tamtym czasie Beksiński był już żyjącym klasykiem, bo on sam pewnie by na to się zżymał, ale odmówić mu tego nie można. Na polu sztuki malarskiej nie miał sobie równego.

Koneserzy moderny kręcili głowami, w których nie mogło się pomieścić, że w drugiej połowie XX wieku powstają obrazy zrodzone z urzeczenia solidnością XIX-wiecznego warsztatu, a z drugiej strony duchową śmiałością wyobraźni nadrealistów. Ci ostatni na polskich salonach nigdy nie cieszyli się wysokimi notowaniami. Kilka wyjątków, jakie zdarzyły się przed wojną i po niej, eksperci (lub tylko się za nich uważający) traktowali z wyraźnym niesmakiem. Te wyjątki bardziej cieszyły się uznaniem poetów, pisarzy i szczerych amatorów niż „uczonych” z uniwersyteckich katedr. W tym sensie bliżej było Beksińskiemu do sztuki popularnej niż arcydzieł kultury akademicko-snobistycznej. Szukając pokrewieństw dla swoich obrazów, bez zahamowania wskazywał na ojców „wszechkiczu” Arnolda Böcklina czy Maxa Klingera, ale też na kulturę pop – okładki niektórych płyt i książek, które zapowiadały ducha „epoki Wodnika”. Bo też zdarzały się wśród nich wizje najwyższej próby, trafnie skojarzone z muzyką rockową czy wywrotową literaturą, które Beksiński darzył atencją.

Cały wielki jego dorobek, tak oczywisty z pozoru, wydaje się być ciągle czymś do odkrycia, jeśli zważyć ilość znaków zapytania nad nim ciążących. To pociąga, czasem inspiruje choć najczęściej wiedzie na manowce. Niedostępna bowiem pozostanie jego ostatnia myśl, która musiała w końcu dopuścić, że poza namalowanym istnieje także realne okrucieństwo egzystencji. Można tylko szukać jej zalążków w szkicach do swej śmierci, których tyle narysował, namalował, zapisał i powiedział.

Henryk Waniek