FRAZA NR 87-88 / 2015 – PORTRETY

Richard Eberhart


Świstak

W czerwcu wśród złocistych pól

Widziałem martwego świstaka,

Leżał martwy, wzdrygnęły się me zmysły

I myśl pomknęła poza naszą słabość.

Tam poniżony w krzepkim lecie

Jego kształt zaczął bezsensowny rozpad,

A we mnie zmysły się zakotłowały

Widząc w nim żarłoczność natury.

Śledząc w nim z bliska potęgę robactwa

I wrzący kocioł jego bytu,

Pół z obrzydzeniem, pół z dziwną miłością,

Szturchnąłem go gniewną laską 

Upał wzrósł, stał się płomieniem

I Moc opłynęła niebo,

Olbrzymia energia w słońcu,

A przez me ciało bezsłoneczne drżenie.

Ma laska ani pomogła ani zaszkodziła.

A potem milcząc stałem we dniu,

Patrząc nań jak i przedtem;

I zachowałem szacunek dla wiedzy

Walcząc o opanowanie, aby się uciszyć,

Stłumić namiętność krwi;

Aż wreszcie padłem na kolana

Prosząc o radość w obliczu rozkładu.

I tak odszedłem; wróciłem jesienią,

Patrząc uważnie zobaczyłem,

Że ze świstaka uszedł sok,

A pozostał rozmiękły kadłub kości.

Lecz rok utracił swe znaczenie

I w okowach umysłu utraciłem

Zarówno miłość jak i obrzydzenie,

Zamurowane w ścianie mądrości.

Nowe lato nastało na polach

Masywne i płonące, pełne życia,

Lecz kiedy trafiłem na to miejsce

Zostało tam tylko nieco sierści

I kości bielejące w słońcu

Piękne jak architektura;

Patrzyłem na nie jak patrzy mierniczy

I wyciąłem sobie laskę z brzozy.

Trzy lata już minęły.

Ni śladu po świstaku.

Stałem tam w wirującym lecie,

Uschnięte serce przykrywając dłonią,

I myślałem o Chinach i o Grecji,

O Aleksandrze w jego namiocie;

O Montaigne’uw jego wieży,

O świętej Teresie w jej dzikim lamencie.


***

Napełnieni radością nie wiedzą, nie potrzebują

Wiedzieć. Nic z niczym nie jest zgodne.

Prawdziwie błyszczą światłem Nieba.

Niech mają je, niech mają, jest łagodne

Ci, którzy cierpią, widzą prawdę, bo ma

Mordercze ostrze. Ich spojrzenie

Trwa, ani o krok nie drgnie,

Lecz są zranieni, zranieni, zranieni

***

Poszedłem na cmentarz, by odwiedzić zmarłych,

Zamknięto żelazne bramy, wejść nie mogłem

Złoty bażant na ciemnej gałęzi jodły

Ze skupioną bojaźnią spoglądał na zachód,

Rzekłem: panie ptaku, nie mrugaj więcej na mnie

Dosyć miałem ciemnego bólu oczu

Nie mogę wielbić ciebie, ani cię nie chwalę,

Lecz cię wpisuję na krokwie Montaigne’a.

Kto mówi z Absolutem, Cień pozdrawia,

Kto siebie chce odnaleźć, straci siebie;

Złote bażanty nie pomogą wcale,

Czynu się nauczysz z miłości człowieka.


Sowy

Sowy wołające w nocy,

(zauważyłem ku świtowi)

Pohukujące, tam i na powrót

Miały być tajemnicze;

Zaiste, ich głos jest magiczny

W odległym falowaniu,

Lecz wyobraź sobie me zwątpienie

W to, co miało być poetyczne,

Gdy odkryłem, że te nudne ptaki

Wcale nas nie prowadzą

W labiryntową melancholię,

Lecz w rzeczywistości pohukują

By unieruchomić i przerazić

Drobniutkie zwierzątka,

Co, tak zahipnotyzowane,

Nie mogą drgnąć w śmiertelnej trwodze,

Wtedy głodna sowa spada błyskawicznie

Mordując łup w potężnych szponach.

Gdzie indziej iść nam trzeba

Niż wołanie sowy,

Gdzieś poza realizm,

Po dźwięk poetyczny.


Powrót nad jezioro wiosną

Gdy nowe żaby tłumnie wracające

Setkami wzniosły głosy w lubieżnym rechocie

Jak szedłem wśród nich w trzcinach po kolana

Brodząc przez mokre mocne siły obecnej przyrody,

Jak gdybym poczuł po raz pierwszy wróżbę

Potężną dość, by mną wstrząsnąć poza słowa,

I tylko małe żaby mogły wypowiedzieć

Tę czystą siłę, co je wciągała w ekstazę,

Kiedy kroczyłem jak jakiś bóg wśród małych,

Wśród ruchliwych żyjątek idąc tryumfalnie

Jak król żab, rad być między nimi,

Co dotykały mych nóg, gdy tak szedłem.

Widziałem ich los, narodziny i śmierć,

Jak ktoś pewien swego, minimalnego istnienia,

W świecie, co się znów otwierał, jak byłem pewien

Letniego życia, w pełnym słońcu, żab i ludzi

Tak też i pewien schyłku roku, zimy,

Mroźnego deszczu, co tnie, i lodu, co skuwa.

Radosny wróciłem do gromady na wysokim brzegu.

Wśród nas dziewczyna urzekająca młodością

Wydała się chłonąć chwałę tej wiosennej pory,

Lecz nic nie rzekła o wiosennych piskaczach,

A miesiąc później, w bagnie na Południu, podcięła sobie gardło.


Dlaczego?

Wiersz tak twardy, że aż bez serca,

Wiersz, co w pył zgniata diamenty,

To nie głos ze ściśniętego gardła,

To nie migocące światło nadziei

Wiersz młodych kochanków

W komedii ich przygody

Widzianej przez soczewkę starości

W swej śmiesznej katastrofie

Dlaczego szkielety nie powstają

Z błota naszych filozofii

I nie mówią nam, w co wierzyć

W locie kwietniowego nieba?

***

Zawsze, gdy widzę piękność, widzę śmierć

Bowiem umarła, kiedy była piękna.

Ta śmierć jest wszędzie, i tak ta piękność

Przepaja powszechną atmosferę czasu.

Posiadły mię starożytne harmonie

Opadły mię zarazem radość i cierpienie,

A ja z kolei odprawiam obrzęd poznania,

Widzisz te słowa jak z gwiazd spadające.

Teraz krzyczą ptaki, i dzieci wołają,

Gdy wokół w namiętnej pochwale

Prawda przeszywa ciało, gdzie serce rozdarte,

Rozum przeszywa ducha, gdy miłość się zapala.


Ofiara

Każdy poeta to duch ofiarny,

Każda pieśń jest darowana

Przez szczególny wybór w niebie,

By ludzie znieść je mogli.

Każdy się trudzi, życie swe wylewa,

Jak chłopiec, co podrzuca czapkę,

Bo i w tym co tragiczne i co uciążliwe

Żyje w radości zmysłów.

Jak piana pszczoła rabująca kwiaty

Swą wspaniałą naturą upity,

Daje złotym popołudniom lata

Ich urojenia, intelektualne i zmysłowe.

Richard Eberhart
Przełożył Janusz Artur Ihnatowicz

Od tłumacza

Richard Eberhart był wybitnym przedstawicielem poezji amerykańskiej XX wieku. Jego współcześni wysoko go cenili. Zdobył najważniejsze nagrody poetyckie Pulitzer Prize for Poetryi National Book Award for Poetry, szereg jego wierszy (włącznie z tłumaczonym tu Świstakiem) znalazło stałe miejsce w antologiach. Lecz nie jest to wyłącznie sprawa popularności, a tym mniej łatwości jego wierszy, bo jest to poeta trudny. Jego wiersze to świadectwo całego XX wieku. Nie tylko dlatego, że jego życie objęło cały ten wiek  – urodził się w roku 1904, a zmarł w 2005. Nie, ten wiek odbija się w jego twórczości. Ale to nie znaczy, że rzucał się w każdą następującą po sobie falę tego, co modne. Eberhart to poeta przedziwnie osobny – jest on – jak przywoływany w tymże Świstaku Montaigne w jego wieży. W tej samotności,  obserwując przemijające konwulsje swego świata, szuka tego, co trwa właśnie w tych konwulsjach. Ta osobność i szukanie tego, co jest stałe, ma odbicie w jego pisarstwie także od strony formalnej. Jego poezja to poezja romantyzmu,  nie jest jednak epigońska, bo uwolniona od jego dziewiętnastowiecznej formy. Jednocześnie jest to poezja metafizycznych poetów Anglii, ale nie jest to poezja intelektualnej abstrakcji, lecz poezja obrazu, opisu doświadczenia.

Sam chyba najlepiej ją określił w wywiadzie: „W pewnym sensie wiersze to odczynianie śmierci. To kamienie milowe, by zobaczyć, gdzie byłeś i gdzie jesteś teraz. By uwiecznić uczucia, ustalić je. Jeśli w jakikolwiek sposób dotknąłeś serca uczuć ludzkości, przetrwasz” (Concord Monitor). Eberhart to prawdziwy romantyk, dla którego poezja to owa „wielka Pani”, której chciał służyć, a jednocześnie realista, który nie miał zamiaru umierać z głodu w jakiejś facjatce. Ta podwójność jest widoczna w jego życiu. Urodził się w zamożnej rodzinie i miał szczęśliwe dzieciństwo, które wspominał w wielu swych wierszach. Los go uderzył, gdy już był na uniwersytecie – umarła mu matka, a ojciec stracił majątek. Z ocalałych resztek udało mu się sfinansować podstawowe studia. Potem pracował jako majtek na frachtowcu kursującym na południowym Pacyfiku, był nauczycielem syna króla Syjamu. Ostatecznie wżenił się w prosperujący business swego teścia, a po latach wrócił do życia akademickiego. I tak dotrwał do śmierci.

Janusz A. Ihnatowicz