FRAZA NR 83-84 / 2014 – ROCZNIKI PIĘĆDZIESIĄTE PRZEGLĄDAJĄ PAPIERY

Wiersze laureata IX Ogólnopolskiego Konkursu Poetyckiego im. Kazimierza Ratonia

Bartosz Konstrat


język jest

język jest linoskoczkiem nad jeziorem śliny, pełnym miłości karłem, którego spełnienie jest trujące i lepkie, czarne i czerwone, wiszące na gałęziach

łamliwego drzewa, skurczonego szyderczo krzewu; i byliną sypką, hardą mąką, dla której woda to krwiobieg, kwantowy korytarzyk, ciekawy, ale wiotko przegrywający

ze stalowym czasem, z czasem reakcji zachłannych sprinterów, pełnych liturgii dziewcząt, obłych maratonek karmionych piosenkami z kreszowych

przebojów, z zapomnianych bibliotek, w których lato kusi dziecko poletkiem trzciny, a pies skacze w rzekę; język to korzeń

krzewu, drąży i pożywienie spływa po przełyku, wrasta w giętkie gałęzie i buduje miasta, pulsujące materie, ogorzałe mapy

wędrujące przez noce, gagatowe noce ciężkie jak piersi Inek i wymiona lam; język – błogie homagium dla zabitych w trawie, dla leżących w konwaliach, dla liżących róż.

zwierzątko sensu

kto się rozpycha w brzuchu i rękami macha, ręce wystawia z szybkich samochodów, z pociągów w wietrze, na ostrych zakrętach

i otoczonych lunaparkiem grzechu, świszczących porad i makatek w słonie? kto bardziej tonie, chłopcy czy dziewczęta, przeszli

czy przyszli krewni i partnerzy umów bankowych i piramid z piasku, które ciągle buduję na przydługim filmie, którego puentę

stanowią jeże, dwa małe jeże w rozkopanym parku? na czyim karku i na czyjej głowie było zwierzątko senne i złośliwe, prawie bezzębne

i pomarańczowe lubiące kwiaty, w wodzie leżały czyje okulary, gdy śmiały najazd rozproszył rodzinę i wpadł do wody chwiejny kamerzysta? kto się ustawia pod prąd i korzysta

z ramp i lampionów, z cudzych dekoracji, świecących w nocy i poustawianych jedna przy drugiej we wnętrzu kredensu? zwierzątko sensu!

bum, bum

bum, bum – mówią jego usta, zamykając mnie nagle w pingpongowym szachu, w lesie smukłych igiełek, tytanowych wież, w metalowym gaiku, w dekoracji z pierwiastków

i chemicznych burz; bum, bum – oto twoje szczęście, ukradzione godzinom, których nie wybiły zardzewiałe zegary i języki kobiet, szeleszczących pramatek budujących z ciast

małe zarzewia sensu, od których się zaczyna chorobliwa jazda po torze rozsądku, po lodowisku słówek i wulkanie zdań, zasłużonej rozpaczy i nieczynnej jaźni; tutaj wśród bladych kwiatów

w ciemnych skrzepach miast pies siedzi natarczywy, a na szyi ma adres do głowy boga; bum, bum – dzień mówi do mnie szyfrem, zakażonym językiem, obleczonym w trąd

widokiem na historię i preparat węża, którego zęby sieką formaldehyd; bum, bum, sen szepcze mi do ucha: jesteś opakowaniem światła, ruchem

oskarżonych o potulność i trwogę, o śpiewanie przebojów wśród chemicznych burz.

mój bóg

I

mój bóg nazywał się International Klein Blue i pisał komentarze na okładkach książek, bawiąc się długopisem i wsiąkając w obrus, organizując armie pełne krecich twarzy, nostalgicznych pamiątek po latach wypranych

w zagranicznych szamponach, w kolokacjach związków

chemicznych i szans życiowych, które odjechały fioletową karetką, a niebieską kredką ktoś rysował nam włosy, stopy i paznokcie; bóg nazywał się Miasto i oddychał żwawo, był brązowym konikiem i w koniczynie leżały jego jabłka na kraciastym kocu,

dzień nazywał się Środa, a dział się w sobotę i Jonathan miał długi u wszystkich i w żółtym swetrze jechał, a pobliskie baseny parowały jak łaźnie, których nie odwiedzam, bo

nazywam się Rzeka, a w śnie moje imię zaczyna się od wrzasku i kończy charkaniem,

bóg nazywa się Oddech i lubi grać w lotki, strzepuje papierosa do zlewu, a szpital jest grzechotką, jest śpiewem spoconych woźniców; 

II

mój cień miał na imię Skrzydło, a peleton kolarzy krążył po starówce; światło rżało w latarniach, a w gazetach znowu ktoś opisał chorobę, więc skrzywiłem usta

i zasnąłem na dachu; ptak przyleciał i upadł, zerwał się latawiec i nie miałem ochoty na złocone schody i srebrne balustrady; jeżeli sen jest morzem, a morze

szkieletem wrogów dawnych i nowych, to już wolę być chmurą albo parasolem, czerwonym parasolem przybitym do ściany; szukaj, piesku, nim zwiędną kwiaty i porzeczki!

III

nazywałem to święto Tego Ci Nie Wolno, zaczynałem je w lecie, a kończyłem, grając na rurze od kaloryfera,

zbierałem kozie główki, które ktoś wyrzucał z szerokiego balkonu, a świat był niemo wdzięczny, pachnący jak nogi

zamrożonych bocianów, rozpalonych kosów.

portierzy, konsjerże, korytarze zła

mijałem ją na przejściach, na nieczynnych torach, zawsze w złotej masce, ze złotym papierosem, nie do końca wierna kanonom i emploi podstarzałych gwiazdek, które żyją z pijaństwa

i twardych awantur na dachach kabaretów, w przeciągach i w metrach walących się imperiów; wciąż z uchem przy ścianie chcą usłyszeć jak bije serce olbrzymiego dziecka, 

drewnianego

posągu, w którym życie chłodne jest jak marcowy przeciąg i którego dłonie wahają się i tworzą zawziętą huśtawkę, na której wraca się wspomnieniami do niechcianych świąt;

zawsze w przejściu i wartko, i z osoczem w ustach tańczy do znanych hymnów i kolekcjonuje symbole okrucieństwa, zachęty do modlitw i wiarę w silną wolę, która się rozbija

jak podrabiane auto w kiepskiej komedyjce; prawie zawsze na przejściu, naga i oparta palcami o krawężnik, gotowa do startu

w obłym biegu zwycięstwa po wertepach jaźni, zakrętach nieśmiałości, gdzie buszują koty odebrane staruszkom i szalonym drwalom; zawsze z czerwoną szminką

pogryzioną wściekle, nieważną jak latawiec osiadły na rzęsie i ciężki, bo marzenia są jej słabą stroną, życiorysem rozbitym

w szyderczy kołowrót, gdzie czas walczy z przestrzenią, a wypchane ptaki

są solą, słodką solą, wiązadłem pragnienia.

Bartosz Konstrat