FRAZA NR 83-84 / 2014 – ROCZNIKI PIĘĆDZIESIĄTE PRZEGLĄDAJĄ PAPIERY
ROCZNIKI PIĘĆDZIESIĄTE PRZEGLĄDAJĄ PAPIERY:
- Alois WOLDAN, Obraz Wiednia we współczesnej literaturze polskiej, przeł. Andrzej Pańta
- Bartosz KONSTRAT, język jest, zwierzątko sensu, bum, bum, mój bóg, portierzy, konsjerże, korytarze zła
- Alois WOLDAN, Cesarz Franciszek jako wielkość mityczna – Franciszek Józef I w literaturze polskiej XX wieku, przeł. Andrzej Pańta
Wiersze laureata IX Ogólnopolskiego Konkursu Poetyckiego im. Kazimierza Ratonia
Bartosz Konstrat
język jest
język jest linoskoczkiem nad jeziorem śliny, pełnym miłości karłem, którego spełnienie jest trujące i lepkie, czarne i czerwone, wiszące na gałęziach
łamliwego drzewa, skurczonego szyderczo krzewu; i byliną sypką, hardą mąką, dla której woda to krwiobieg, kwantowy korytarzyk, ciekawy, ale wiotko przegrywający
ze stalowym czasem, z czasem reakcji zachłannych sprinterów, pełnych liturgii dziewcząt, obłych maratonek karmionych piosenkami z kreszowych
przebojów, z zapomnianych bibliotek, w których lato kusi dziecko poletkiem trzciny, a pies skacze w rzekę; język to korzeń
krzewu, drąży i pożywienie spływa po przełyku, wrasta w giętkie gałęzie i buduje miasta, pulsujące materie, ogorzałe mapy
wędrujące przez noce, gagatowe noce ciężkie jak piersi Inek i wymiona lam; język – błogie homagium dla zabitych w trawie, dla leżących w konwaliach, dla liżących róż.
zwierzątko sensu
kto się rozpycha w brzuchu i rękami macha, ręce wystawia z szybkich samochodów, z pociągów w wietrze, na ostrych zakrętach
i otoczonych lunaparkiem grzechu, świszczących porad i makatek w słonie? kto bardziej tonie, chłopcy czy dziewczęta, przeszli
czy przyszli krewni i partnerzy umów bankowych i piramid z piasku, które ciągle buduję na przydługim filmie, którego puentę
stanowią jeże, dwa małe jeże w rozkopanym parku? na czyim karku i na czyjej głowie było zwierzątko senne i złośliwe, prawie bezzębne
i pomarańczowe lubiące kwiaty, w wodzie leżały czyje okulary, gdy śmiały najazd rozproszył rodzinę i wpadł do wody chwiejny kamerzysta? kto się ustawia pod prąd i korzysta
z ramp i lampionów, z cudzych dekoracji, świecących w nocy i poustawianych jedna przy drugiej we wnętrzu kredensu? zwierzątko sensu!
bum, bum
bum, bum – mówią jego usta, zamykając mnie nagle w pingpongowym szachu, w lesie smukłych igiełek, tytanowych wież, w metalowym gaiku, w dekoracji z pierwiastków
i chemicznych burz; bum, bum – oto twoje szczęście, ukradzione godzinom, których nie wybiły zardzewiałe zegary i języki kobiet, szeleszczących pramatek budujących z ciast
małe zarzewia sensu, od których się zaczyna chorobliwa jazda po torze rozsądku, po lodowisku słówek i wulkanie zdań, zasłużonej rozpaczy i nieczynnej jaźni; tutaj wśród bladych kwiatów
w ciemnych skrzepach miast pies siedzi natarczywy, a na szyi ma adres do głowy boga; bum, bum – dzień mówi do mnie szyfrem, zakażonym językiem, obleczonym w trąd
widokiem na historię i preparat węża, którego zęby sieką formaldehyd; bum, bum, sen szepcze mi do ucha: jesteś opakowaniem światła, ruchem
oskarżonych o potulność i trwogę, o śpiewanie przebojów wśród chemicznych burz.
mój bóg
I
mój bóg nazywał się International Klein Blue i pisał komentarze na okładkach książek, bawiąc się długopisem i wsiąkając w obrus, organizując armie pełne krecich twarzy, nostalgicznych pamiątek po latach wypranych
w zagranicznych szamponach, w kolokacjach związków
chemicznych i szans życiowych, które odjechały fioletową karetką, a niebieską kredką ktoś rysował nam włosy, stopy i paznokcie; bóg nazywał się Miasto i oddychał żwawo, był brązowym konikiem i w koniczynie leżały jego jabłka na kraciastym kocu,
dzień nazywał się Środa, a dział się w sobotę i Jonathan miał długi u wszystkich i w żółtym swetrze jechał, a pobliskie baseny parowały jak łaźnie, których nie odwiedzam, bo
nazywam się Rzeka, a w śnie moje imię zaczyna się od wrzasku i kończy charkaniem,
bóg nazywa się Oddech i lubi grać w lotki, strzepuje papierosa do zlewu, a szpital jest grzechotką, jest śpiewem spoconych woźniców;
II
mój cień miał na imię Skrzydło, a peleton kolarzy krążył po starówce; światło rżało w latarniach, a w gazetach znowu ktoś opisał chorobę, więc skrzywiłem usta
i zasnąłem na dachu; ptak przyleciał i upadł, zerwał się latawiec i nie miałem ochoty na złocone schody i srebrne balustrady; jeżeli sen jest morzem, a morze
szkieletem wrogów dawnych i nowych, to już wolę być chmurą albo parasolem, czerwonym parasolem przybitym do ściany; szukaj, piesku, nim zwiędną kwiaty i porzeczki!
III
nazywałem to święto Tego Ci Nie Wolno, zaczynałem je w lecie, a kończyłem, grając na rurze od kaloryfera,
zbierałem kozie główki, które ktoś wyrzucał z szerokiego balkonu, a świat był niemo wdzięczny, pachnący jak nogi
zamrożonych bocianów, rozpalonych kosów.
portierzy, konsjerże, korytarze zła
mijałem ją na przejściach, na nieczynnych torach, zawsze w złotej masce, ze złotym papierosem, nie do końca wierna kanonom i emploi podstarzałych gwiazdek, które żyją z pijaństwa
i twardych awantur na dachach kabaretów, w przeciągach i w metrach walących się imperiów; wciąż z uchem przy ścianie chcą usłyszeć jak bije serce olbrzymiego dziecka,
drewnianego
posągu, w którym życie chłodne jest jak marcowy przeciąg i którego dłonie wahają się i tworzą zawziętą huśtawkę, na której wraca się wspomnieniami do niechcianych świąt;
zawsze w przejściu i wartko, i z osoczem w ustach tańczy do znanych hymnów i kolekcjonuje symbole okrucieństwa, zachęty do modlitw i wiarę w silną wolę, która się rozbija
jak podrabiane auto w kiepskiej komedyjce; prawie zawsze na przejściu, naga i oparta palcami o krawężnik, gotowa do startu
w obłym biegu zwycięstwa po wertepach jaźni, zakrętach nieśmiałości, gdzie buszują koty odebrane staruszkom i szalonym drwalom; zawsze z czerwoną szminką
pogryzioną wściekle, nieważną jak latawiec osiadły na rzęsie i ciężki, bo marzenia są jej słabą stroną, życiorysem rozbitym
w szyderczy kołowrót, gdzie czas walczy z przestrzenią, a wypchane ptaki
są solą, słodką solą, wiązadłem pragnienia.
Bartosz Konstrat