Zbigniew Dmitroca

Wypraniec. Poemat historyczny

(fragment)

 

Zamiast wstępu

Perfidna piosenka o pamięci

 

Czy przejdziemy do pamięci

Niewyspani i pomięci,

Niewytworni, niewybredni,

Tylko mniej lub bardziej wredni?

 

No a pamięć? Czy nas zechce?

Czy pochlebstwem nas połechce,

Czy potępi jednym zdaniem:

Był tępakiem no i draniem…

 

Czy wejdziemy na cokoły

Jako orły i sokoły

I czy starczy dla nas spiżu,

Żeby nie stać tam w negliżu?

 

Czy przez motłoch wygwizdani

Nie będziemy zdejmowani

Z marmurowych postumentów

Jako wzór po prostu mętów?

 

Czy przejdziemy do pamięci

Jako święci, czy przeklęci,

Czy też mimo szczerych chęci

Zostaniemy pominięci?

 

I nikt o nas już nie wspomni,

Ni współcześni, ni potomni,

Bo zabrakło nam inwencji,

Żeby sprostać konkurencji…

 

Pieśń pierwsza

 

Za panowania nie wiadomo kogo

W zapadłej dziurze żył zwyczajny nieuk,

Do tego kozak albo raczej kogut,

Więc nie dziwota, że szkół skończyć nie mógł.

Mimo to zrobił zawrotną karierę,

Bo choć nie umiał nic, miał chęci szczere.

 

Jako się rzekło, nasz arcybohater

Był w młodych latach zwykłym ancymonem.

Ach, młode lata, lata wy pryszczate,

Lata niewinne i lata szalone,

Lata rozterek, błędów i wypaczeń,

Które kształtują nas, tak czy inaczej.

 

A zatem młodość przaśnego pozera

Nie zwiastowała mu raczej sukcesów,

Za to charakter kłamcy i blagiera

Predestynował go do interesów.

Wszak co ma wisieć, za nic nie utonie,

Choćby płynęło w dziurawym pontonie.

 

Były to trudne lata transformacji,

Innymi słowy wczesnej postkomuny,

Galopującej jak mustang inflacji,

Gdy nerwy ludziom trzaskały jak struny,

Bo, krótko mówiąc, dziki kapitalizm

To pierwszorzędny rym do kanibalizm.

 

Masowo wtedy rosło bezrobocie,

Władza kazała zaś zaciskać pasa,

Jedni z dnia na dzień zarabiali krocie,

Innym się śniła wyborcza kiełbasa.

Aż w końcu lud miał dosyć tych wyrzeczeń,

Nie chciał ochłapów, tylko tłustą pieczeń.

 

Tak upłynęło półtrorej dekady,

Rządzili krajem to lewi, to prawi.

Nasz heros głowę miał nie od parady

I polityką też się zaciekawił.

Doszedł do wniosku, że z jego talentem

Z łatwością mógłby zostać prezydentem.

 

O, bez wątpienia miał talent, a przy tym

Od dziecka mierzył siły na zamiary

I już w kołysce wyróżniał się sprytem,

Który wydawał się wprost nie do wiary.

Gdy go pytano, czy łeb urwie Hydrze,

On odpowiadał: – Nie, ja ją przechytrzę!

 

W tym przeświadczeniu wyrastał nasz heros,

Pewny, że wszystkie rozumy pozjadał,

Wszak od kolebki miał ambicji przerost,

Choć do nauki zbyt się nie przykładał.

Co tam nauka! Co tam wykształcenie,

Gdy lud i władza nie mają ich w cenie.

 

Doktorat

 

Ja mam doktorat,

Robiłem go rad,

Ale nie mogłem wyjść na plus,

Więc na motorze

Pizzę rozwożę,

Bo w końcu mus to mus.

Strasznie zajęty

Jestem w weekendy,

A żonie bardzo to nie w smak,

Mówi: pojedźmy

Za miasto z dziećmi,

Bo mnie już trafia szlag.

 

W końcu sprawy się ułożą

Jak psie kudły pod obrożą

I będziemy mogli leżeć

Całe lato na Riwierze.

Przecież widzisz, jak się staram,

Walę głową w mur jak baran,

Żebyś ty się nie martwiła

I doktorat swój robiła.

 

Choć mam ambicje

Świat miał za nic je,

A większy zawsze lepiej wie,

Więc w tajemnicy

W dostawcę pizzy

Wieczorem zmieniam się.

Żyć z jednej pensji

To wieczny stres – i

Niejeden poseł przeżył to,    

Więc bez żenady,

Poczucia zdrady,

Wybrałem mniejsze zło.

 

W końcu sprawy się ułożą…

 

Wiem doskonale,

Że na wydziale

Każdy chałturzy, gdzie się da,                                              

Lecz na motorze

Pizzę rozwożę

Naprawdę tylko ja!

 

Wiem, Czytelniku, że zachodzisz w głowę,

Jak się nazywa nasz antybohater.

Choć dociekania te nie są jałowe,

Dużo ważniejszy jest jego charakter.

Bo chociaż w szkole nie był on prymusem,

Na szczyty władzy wskoczył jednym susem.

 

Wszak to charakter tego ancymona

Otworzy przed nim wierzeje kariery

I do wybrańców go zawiedzie grona,

W którym są równie podłe charaktery.

Bo swój swojego bezbłędnie wyczuje

I jak świat światem do szuj ciągną szuje.

 

Był wygadany, czyli mocny w gębie,

I od małego nieskory do wzruszeń,

Nie pociągały go poezji głębie,

Kordiany, Dziady, Pany Tadeusze.

Anielki, Antki, Janki Muzykanty

Usposabiały go tak samo anty.

 

Uwielbiał za to filmy o gangsterach,

Co nie splamili się uczciwą pracą,

To rajcowało arcybohatera.

Poezja, sztuka? Po co to i na co?

Zresztą w ogóle wszystkie te lektury

To strata czasu na kompletne bzdury.

 

Nie poszła jednak całkiem w las nauka,

Zrozumiał bowiem, co się liczy w życiu

I że mafioso, chociaż twarda sztuka,

Gwałtownie ginie albo kończy w kiciu.

Nie miał ochoty ni na to, ni na to,

Chciał żyć szczęśliwie, długo i bogato.

 

Jak widać, nie był pierwszym lepszym głupcem,

Co to z motyką porwie się na słońce.

Nie chciał po prostu zostać gołodupcem,

Który z ledwością wiąże koniec z końcem.

Wybrańcy bogów umierają młodo,

Pieszczochy losu błogi żywot wiodą.

 

Forsa jest przecież w życiu najważniejsza

I nawet ksiądz się za pieniądze modli,

Tylko fantasta rolę ich umniejsza,

Dopóki los go do cna nie upodli

I nie sprowadzi z obłoków na ziemię.

A nasz bohater nie był bity w ciemię.

 

Jego koledzy byli bardziej śmiali

I gdy na włam szli, chcieli go wziąć z sobą.

Przyszłość się wtedy ważyła na szali

I mógł nie zostać ważną dziś osobą.

Widać coś przeczuł. Wykręcił się sianem.

Po czym o wszystkim zapomniał na amen.

 

Zrozumiał wówczas, że nie tędy droga,

Że nie chce zostać drobnym włamywaczem,

Bo gdyby mu się powinęła noga,

Okazałby się bezmyślnym smarkaczem,

A on, choć nieuk i żółtodziób, mniemał,

Że mądrzejszego w okolicy nie ma.

 

Gdy kumple wpadli, nie miał wątpliwości,

Że anioł stróż go uchronił od zguby.

Wówczas zawierzył Bożej opatrzności,

Chciał nawet złożyć uroczyste śluby,

Zląkłszy się jednak, że je złamać może,

Tylko do nieba oczy wzniósł w pokorze.

 

Ten cud mniemany tak go rozzuchwalił,

Że heros poczuł się niemal wybrańcem,

Nikomu jednak tym się nie pochwalił,

Bo w mig przezwano by go obłąkańcem,

A on był przecież normalnym chłopakiem,

Może nie orłem, lecz i nie tępakiem.

 

Częściej go teraz na mszach widywano,

Nie tak jak wcześniej, parę razy w roku,

Raz-dwa świętoszka doń przylgnęło miano,

I dokuczano mu na każdym kroku.

On jednak niczym pierwsi chrześcijanie

Z godnością znosił śmiech i dogryzanie.

 

Zadowolona z cudownej przemiany,

Matka już syna widziała w sutannie,

Ojciec zaś nie był ukontentowany,

Więc się kłócili o to bezustannie.

Tymczasem on miał ważniejsze problemy.

Pieśń druga o nich opowie bez ściemy.

 

Zbigniew Dmitroca