Joanna Mossakowska-Mikulska

CIEŃ

Jest lato 1953 roku. Jadwiga właśnie przyjechała do rodziców, do Gliwic. Spodziewa się dziecka. Sąsiadka z piętra niżej, zażywna wdowa, zaczepia ją i, uważnie się przyglądając, gratuluje pięknego wyglądu. Namawia na seans spirytystyczny. Przedwojenna pani prokuratorowa jest bardzo przekonująca. Młoda kobieta nie śmie odmówić, trochę jest ciekawa… Po namyśle decyduje się.

Odczuwa niepokój z powodu zbliżającego się rozwiązania. To pierwsze dziecko. Postanowiła urodzić w domu mamy, aby pod żadnym pozorem nie iść do szpitala. Trauma, jaką przeżyła cztery lata wcześniej, odcisnęła na niej mocne piętno. Wtedy, w krakowskim szpitalu zupełnie niespodziewanie pożegnała swoją wielką miłość – Zygmunta, równolatka…

Zachorował dwa miesiące wcześniej, przeziębił się. Chwilami niby było lepiej, ale niespodziewanie gorączka wzrastała. Coś niepokojącego działo się w płucach… Najpierw był leczony w domu, potem
w szpitalu w Bytomiu, a w końcu w krakowskiej klinice. Jadwiga – po powrocie z Mazur, z obozu żeglarskiego, na którym mieli być razem – natychmiast pojechała do Krakowa. Chciała złożyć życzenia urodzinowe ulubionej cioci Zygmunta. Ale przede wszystkim musiała odwiedzić go w szpitalu.
Nie dowierzała zapewnieniom ukochanego w przysyłanych często listach, że ze zdrowiem coraz lepiej. Nie sądziła jednak, że wróci z Krakowa sama. Spędziła przy szpitalnym łóżku kilkanaście dni. Gdy Zygmunt zmarł, nie mogła w to uwierzyć.

Miała 22 lata. Kiedy po wszystkim opuściła szpital, nad jej czołem wyraźnie odcinało się pasmo

zupełnie siwych włosów.

Nadal studiowała we Wrocławiu, ale widmo tamtej śmierci zbierało swoje żniwo. Przy życiu trzymała ją tylko nauka i przyjaciółka, z którą od początku studiów wynajmowała pokój. To głównie ona dbała o nią, starała się nie zostawiać jej samej. Po okresie żałoby zabiegała, by w ich wynajętym pokoju zawsze było wesoło i gwarnie.

Ponad dwa lata później Jadwiga poślubiła Jerzego, kolegę kolegi ze studiów. Cztery lata starszy student wrocławskiej politechniki od półtora roku zabiegał o nią. Był troskliwy, opiekuńczy, wyrozumiały. Ambitny i przystojny pasjonat żeglarstwa umiał ją przekonać, że życie ma jakiś sens. A ona nie chciała wracać do Gliwic, do rodziców, mając na dodatek wciąż nierozwiązany konflikt z ojcem. Po ślubie wynajęli lichy pokoik na nieogrzewanym poddaszu starej wrocławskiej kamienicy. Kiedy na świecie miało pojawić się dziecko, umówiła się z mamą, że urodzi je w Gliwicach, w mieszkaniu rodziców.

Jej mama, bardzo kochająca swoje jedyne, zawsze wątłe i nadwrażliwe dziecko, doskonale
ją rozumie. Tak bardzo bała się o nią po śmierci Zygmunta. Obiecała wszystko zorganizować, załatwić akuszerkę, żeby przyjście na świat maleństwa mogło odbyć się w warunkach domowych, a nie w szpitalu, naznaczonym dla Jadwigi piętnem śmierci.

Jadwiga przyjechała trochę wcześniej przed przewidywanym terminem rozwiązania z Wrocławia, zostawiając tam męża. Zapewniła go, że rodzice dobrze się nią zaopiekują. A teraz ta sąsiadka z seansem spirytystycznym: „Chodź, zapytamy o dziecko. Będziesz spokojniejsza”. Nie przyznaje się rodzicom. Na pewno by ją odwiedli od tego pomysłu. Ciekawość, chęć uspokojenia się, zwyciężają…

W obszernym pokoju zbiera się kilka osób. Okrągły stolik, talerzyk ze wskaźnikiem, litery, świeca. Gaśnie światło. Jest przerażona i niewiele do niej dociera. Gdy pada pytanie o dziecko, udaje się jej skoncentrować na tyle, żeby śledzić odpowiedź. Talerzyk wiruje. Gospodyni odczytuje kolejne wskazania: „Z d-z-i-e-c-k-i-e-m w-s-z-y-s-t-k-o d-o-b-r-z-e… a-l-e- o-n-a- a-l-e- o-n-a- a-l-e- o-n-a…”. Talerzyk nieruchomieje. Wszyscy czekają, lecz nic się już nie wydarza. Po zapaleniu światła strapiona sąsiadka patrzy na młodą kobietę. Próbuje coś powiedzieć. Jadwiga, chcąc jak najprędzej stamtąd uciec, mówi: „Najważniejsze, że dziecku nic nie będzie”. Co dziwne, jej własne słowa uspakajają ją.

Kiedy zaczynają się pierwsze bóle, położna pojawia się niezwłocznie. Wszystko jest przygotowane.

To obszerne mieszkanie zostało przez nich zasiedlone na przełomie 1945 i 1946 roku, po rocznej tułaczce. Swój rodzinny Lwów Jakubowscy opuścili w popłochu w maju 1944 roku, bo polskiemu wojskowemu groziło kolejne aresztowanie. To tam zostało dzieciństwo Jadwigi i wspomnienia szkolnych lat. Tam przeżywała swoją pierwszą miłość… właśnie do Zygmunta. Szesnastolatkowie poznali się w szkole, w czasie niemieckiej okupacji. Przetrwali wojnę, ale stracili ze sobą kontakt. Obie rodziny w konsekwencji decyzji politycznych wielkich tego świata zostały zmuszone opuścić swoje miasto, przenieść się w całkiem obce miejsca. Dzięki szczęśliwemu zbiegowi okoliczności młodzi odnaleźli się na Górnym Śląsku i od tej pory byli nierozłączni. Mieszkali w sąsiednich miastach, kiedy nie mogli się spotkać, pisali do siebie. Aż do tego nieszczęsnego lata 1949 roku.

Poród przebiega sprawnie. Dłoń mamy chłodząca jej czoło lub na przemian gładząca jej rękę dodaje otuchy. Na świat przychodzi chłopczyk, różowiutki, śliczny jak żywa laleczka. Wzruszona Jadwiga tuli go do siebie, zachwycona tym cudem. Położna przecina pępowinę. Okrywa maleństwo leżące w ramionach wpatrzonej w noworodka młodej mamy.

Coś do niej mówi. Jadwiga widzi pochylającą się twarz i nagle wszystko zaczyna cichnąć, oddalać się, rozmywać… Zapada się w białą, miękką bezbolesność, bezczasowość… W miejsce doznawanej przed chwilą cielesności, wyczerpania, bólu zmieszanego z ogromną radością, pojawia się wszechogarniająca ulga. Kołysze się w niej, rozpływa… Po dłuższej chwili wyłaniają się zarysy kształtów, głosy… Widzi siebie jakby z góry, leżącą na łóżku, potem sanitariuszy pośpiesznie wnoszących ją do karetki, korytarz szpitalny, pochylonego nad jej ciałem lekarza, który krzyczy: „A co wyście mi tu trupa przywieźli!?”.

Jadwiga ogląda to z obojętnością, nadal rozpływając się w niewysłowionej uldze bezczucia czegokolwiek, w coraz jaśniejszym świetle… Nagle przeszywa ją myśl: „Moje maleństwo, nie mogę zostawić mojego maleństwa…”. Czuje dotkliwy ból, ból wtłaczania jej istoty w za małe, okrutnie niewygodne ciało. Jęczy… „No, mamy ją!” – słyszy.

Dziecko jest niezwykle piękne. Leży przy niej spokojnie, jednocześnie zaciekawione tym co naokoło. Pielęgniarki czasem wykradają je na chwilkę, żeby pokazać innym mamom, znajomym. Ma wyrazistą twarz okoloną czarnymi, kręconymi włoskami, piękne, błękitne oczy i długie. czarne rzęsy. Cały czas się uśmiecha. Zupełnie jak Zygmunt – myśli Jadwiga, tuląc je.

Na chrzcie chłopczyk otrzymuje trzy imiona: Krzysztof Zygmunt Maria. Trzecie imię na cześć swojej babci – obecnej przy porodzie. Przyszedł na świat 15 sierpnia, w dniu imienin i urodzin Marii.

 

 Lądek-Zdrój, 10.05.2020 r.