FRAZA NR 99 / 2018 – O KSIĄŻKACH
Dwugłos o Ludziach stąd Karola Maliszewskiego
Iwona Matuszkiewicz
Nie-miejsce
Nowy prozatorska książka Karola Maliszewskiego to zbiór opowiadań o dużej sile językowego rażenia oraz tytule polemicznie nawiązującym do nieco zapomnianego powojennego tomu Marii Dąbrowskiej Ludzie stamtąd. Podzielona na cztery części (Jabłka umarłych, Ludzie stąd, Słownik terminów, Pracownik miesiąca) książka stanowi wielogłos fikcyjnych (oraz prawdziwych) bohaterów z ich porte parole, czyli wychodzącym na jaw w autotematycznych odsłonach narratorem. Autor książki, związany od zawsze niewidzialną pępowiną z Nową Rudą, lokuje perypetie swoich postaci w dobrze mu znanej topografii.
Jednak skala dopuszczonych do głosu ludzkich typów nie wychodzi tu, niestety, poza obiegowy obraz polskiej prowincji. Niewymienione z nazwy, ale łatwo rozpoznawalne „miasto umarłych”, można odczytać jako figurę duchowego „nie-miejsca”, w którym trudno wytrzymać dłużej niż do czasu potrzebnego na dokończenie lektury. Maliszewski niestrudzenie penetruje dziką przestrzeń rhizomatycznych wypustek osieroconego przez Boga (wciąż jeszcze pisanego dużą literą) fikcyjnego świata, w którym jest już „po wszystkim”. Mroczna narracja tej „bebechowatej” prozy kanalizuje wody odpadowe globalnej, duchowej prowincji, a pisarz kolejny raz udowadnia, że zdecydowanie bliżej mu do barbarzyńców niż do klasycystów.
Nowością w nieznoszącym dużych liter i patosu stylu tej prozy jest nieśmiała próba wsunięcia w wartką materię opowieści aforyzmów. Jakby w plasterku pogardzanego dzisiaj salcesonu trafiało się od czasu do czasu na kawałki lepszego mięsa. Jakby pisarz chciał, ot tak, mimochodem, przemycić garstkę mądrości życiowych. Są on jednak typu: „Kobieta. Stworzenie umilające bezsens przez jego pogłębianie”; „Nawet jeśli współczesny poeta mało czyta, to i tak znajdzie się jakiś klucz do jego wyobraźni”, czy zaskakująca wobec zdania: „Pogadaj z ciałem, dotrzyj wreszcie do prawdy”, sentencja: „Wystarczy kochać”, rzucona tuż po tym, kiedy już pokazał, że miłość nie jest możliwa. Szczytem patosu jest tu mądrość: „Wielcy samotnicy są szlachetnymi wyjątkami w morzu pospólnego bycia”. I gdybyśmy nie wiedzieli, że zdanie rzucone zostało jako komentarz do tragedii gąsiora, któremu rwący Poprad zabrał ptasią partnerkę, narracja pękłaby w tym miejscu z nadęcia, a tak jedynie trąci groteską.
Przed psychodelicznym światem swoich bohaterów autor odgradza się „słownikiem terminów” literackich i muzycznych, bowiem: „Z problemu nie ma innego wyjścia, jak tylko przez język”. Stąd pomniejszenia (litoty), odpryski (parerga), nagłe zmiany (metabola) czy kombinacje kilku melodii (quodlibet) itp. To właśnie język w swej fikcyjnej, literackiej postaci stanowi wentyl bezpieczeństwa przed dosłownym, czy nie daj Bóg (a może „Boguś”?), autobiograficznym rozumieniem świata, do którego wprowadza nas autor.
Ideowa strona książki Maliszewskiego kłuje w oczy i prowokuje. „Harmonia nie sprzyja [tu] rozwojowi” i biegowi wypadków. Z ideałów schodzi powietrze: „I to dosłownie. Pierdzi ta moja dziewczyna coraz odważniej”. Ale o co właściwie tutaj chodzi? W tym miejscu można podeprzeć się klasykiem: „…aby język giętki powiedział wszystko, co pomyśli głowa”. Komunikacja jest esencją w epickiej grze Maliszewskiego. Podmiot mówiący: „Goły. Obrany z niepotrzebnych skórek. Pozbawiony sensodajnej otoczki”, który dość nieśmiało udziela sobie głosu w Ludziach stąd, do czegoś jednak dąży: „Dlatego zamyka się w sobie coraz szczelniej, żeby lepiej skomunikować się z prawdą. Inni ludzie nie są mu do niej potrzebni”. Grzebie w książkach, zapisuje kolejne zeszyty w kratkę, formułuje swoje credo: „Nie wierzę w zaświat pełen gotowych usłużnych figurek. Wierzę w siłę języka, spryt i sprawność tysięcy wypróbowanych przez ludzi śpiewnych, terapeutycznych zdań, aby […] oprzeć się o jakiś zapomniany ołtarz”.
„I co, k…, mam/y z tym zrobić?” – chciałoby się zapytać, parafrazując samego narratora, dochodzącego w pewnym momencie narracji do samoświadomości. Co zrobić z beznadziejnym pochodem bytów ku śmierci, z niewyraźnym cieniem Heideggera w tle? Nie ma w tej prozie żadnej tajemnicy: „Żyjemy dla niższego rzędu i dobrze się mamy […]. I dopiero teraz można zacząć. Na gnijącym mięsie. Na pływającej wyspie gówna. Bez wielkich słów. Zamiast miłości empatia, przyjaźń, przywiązanie”.
Przedstawiony w książce groteskowy, katolicki skansen zastępuje się podszytym „gębą” kościołem międzyludzkim. To – jak się narratorowi w pewnym momencie wydaje – jedyny ratunek w świecie, w którym sperma leje się obficie i albo ktoś bezwiednie „daje dupy” (np. „w męskim klasztorze”), albo bardzo by tego chciał (stuknięta babcia mająca fantazje erotyczne na temat miejscowego księdza) i dlatego rozpaczliwie szuka seksualnego obiektu (choćby w dmuchanej lalce).
Ponowoczesność jako źródło cierpień? Freudem odbijająca się kultura globalnej wioski? Nie da się warstwy ideowej książki Maliszewskiego zakwalifikować tak ogólnikowo, aczkolwiek coś, na pewno, jest tu na rzeczy. To kolejna prozatorska próba ukazania przez tego cenionego krytyka literackiego i coraz bardziej rozpoznawalnego poetę i prozaika, że literatura dotykać może żywej, pulsującej tkanki (prze)życia w rozpaczliwym poszukiwaniu metafizyki miejsca, co zdaje się sugerować motto książki. W każdym razie trzeba jego nową prozę czytać uważnie, a przede wszystkim dobrze ją poznać, aby nie ugrzęznąć w błocie nieoczywistych półprawd. Inna rzecz, że literatura, zdaniem narratora Ludzi stąd, powinna się sama bronić: „Nie wiem, czy ty widzisz to, co widzisz, czy raczej to zmyślasz, bo ja zmyślam coraz więcej, nie ufając słabnącym oczom. Ale przecież jakoś widzę, pomagając sobie wyobraźnią. Te wszystkie soczewki ktoś ustawia, układa, kierując w określoną stronę. Dlaczego w tę stronę i pod takim kątem? I na jakie światło czeka się tak długo?”.
Jarosław Petrowicz
Idiom Maliszewskiego
Olga Tokarczuk napisała, że „proza Karola Maliszewskiego ma już swój rozpoznawalny idiom – jest mocno zakorzeniona w języku, niespokojna, zacierająca granice między poetyckością a konkretnością, osadzona w przestrzeni”. Istotnie twórczość prozatorska pisarza z Nowej Rudy wydaje się rozpoznawalna. Przyjrzyjmy się jej bliżej, rozwijając zdanie autorki Biegunów.
Zakorzenienie w języku rozumiem przede wszystkim jako świadomość jego używania, świadomość czyhających w języku pułapek, klisz, zakłamań, stereotypów, ułomności i ograniczeń, a także jako testowanie jego możliwości i poszerzanie granic wypowiedzi. Wydaje się, że właśnie język stanowi nie tylko tworzywo, ale i paliwo narracji Maliszewskiego. Ta proza niejako wyłania się z żywiołu mowy. Podążanie za skojarzeniami, korzystanie z dwuznaczności lub nawet wieloznaczności, gra słów, metafory należą do ulubionych „chwytów” Maliszewskiego prozaika. Czy można tu jednak z czystym i lekkim sercem mówić o prozie? Małe formy pomieszczone w Ludziach stąd (nazwijmy je roboczo portretami) nie mają konwencjonalnej akcji czy fabuły, w której kolejno po sobie następowałyby wydarzenia powiązane ze sobą czytelnymi związkami przyczynowo-skutkowymi. Mamy tu do czynienia z formami szczątkowymi, odpryskami, ułomkami. Jeśli proza miałaby być „zwierciadłem przechadzającym się po gościńcu”, to tu raczej mamy rozbite lustro, którego pokruszone cząsteczki nie dają całościowego obrazu rzeczywistości, lecz tylko pewne jej refleksy (i refleksje).
Nie wiem, czy zaliczać Ludzi stąd do prozy, bowiem, jako się rzekło, ta twórczość dzieje się właśnie w języku. Mamy tu na pewno nadorganizację tekstową, środki artystycznego wyrazu, charakterystyczne dla poezji bardziej niż dla prozy. Nie nazwałbym jednak też tego poezją czy prozą poetycką, bardziej może proezją… A zresztą, czy to ma znaczenie, czy to proza czy poezja? Ważne, że się dobrze czyta!
Przyjrzyjmy się bliżej wspomnianym środkom artystycznego wyrazu. Oto przykłady wykorzystywania dwuznaczności: „Każdego dnia czekały na jego zejście” (ze strychu, nie ze świata). „Coś mi tu śmierdzi” (w znaczeniu „nie pasuje”), a zaraz potem następuje riposta odwołująca się do konkretu: „nic nie śmierdzi”. Porządek to dbałość o czystość, ale dbałość o przestrzeganie norm współżycia czy przepisów prawnych. W tym drugim przypadku powiedzenie „Porządek musi być” nabiera przenośnego charakteru. Skarga na źle zaparkowane auto lub palenie ognisk niekoniecznie są w porządku wobec sąsiadów, ale w sensie prawnym jak najbardziej. „Musi być jakiś ład. O nim się myśli, wstając rano. Do niego wraca się myślą (czy wszystko było w porządku?), zasypiając”.
Autor chętnie stosuje aluzje literackie, cytaty, intertekstualne zabawy. Oto kilka przykładów: „mgła i galareta, zimne nóżki” odwołuje się do Balladyny Juliusza Słowackiego, „Bunt się ustatecznia” to cytat z poezji Jacka Podsiadły. Mamy trawestacje, np. „Pokój temu strychowi” (zamiast: domowi); „Są na świecie problemy, o których się naukowcom nie śniło” (zamiast filozofom); „Sobie śpiewa a muzom” i dalej „sobie a niecnotliwym już muzom”. „Lekkie. Dlatego tyle tego gadania o puchu. Ale dlaczego marnym?” (odwołanie do Mickiewiczowskiej apostrofy „Kobieto, puchu marny…”). „Do pól malowanych rozmaitym szronem, mrozem, tropami zwierząt” (odwołanie do Inwokacji z Pana Tadeusza), „Mućka z pokładu Idy” – o krowie, która zapadła się pod ziemię i znalazła się w szybie kopalnianym (odwołanie do noweli Gustawa Morcinka).
Żywy, pulsujący, nerwowy język cechuje też dosadność przejawiając się w używaniu kolokwializmów, wulgaryzmów i pseudowulgaryzmów. Myślę, że w przyszłości może to zainteresować badaczy zajmujących się tematem przekleństw i wulgaryzmów w literaturze, także z tego powodu, że Maliszewski podchodzi do nich twórczo, ukazując ich wieloznaczność, sposoby zastosowań itd.
Twórczość Karola Maliszewskiego charakteryzuje się także tym, że można w niej znaleźć zdania wyjątkowo trafne, żeby nie powiedzieć – genialne, np. „Nie ma głupszej rzeczy niż nadzieja, a jednak raz po raz głupiejemy do bólu”, „Wróćmy do człowieczeństwa, a role płciowe wypoziomują się same”, „Kobieta. Stworzenie umilające bezsens przez jego pogłębianie”, „Nic a nic to jakaś większa nicość, może już nicość do kwadratu”, „Życie to nie tylko delicje, ale i nadpleśniała piętka pod szafą”, „Harmonia nie sprzyja rozwojowi”. Trzeba jednak pamiętać, że te myśli często sam autor podważa, stosując ironiczny (autoironiczny) cudzysłów.
Mimo że mowa o idiomie literackim Maliszewskiego, nie sposób rozpatrywać tej twórczości bez sięgania do tradycji. Przemiana przywodzi na myśl opowiadania Sławomira Mrożka. Gdzieniegdzie widać także ślady lektury Jerzego Pilcha. Ludzie stąd nie mogą być obserwowani bez oglądania się na Ludzi stamtąd Marii Dąbrowskiej, gdyż mimo pozornych różnic w świetle uniwersalnych prawd o człowieku zaliczają się do tej samej kadry, tyle że bez mała sto lat później… Ludzie stąd to zwyczajni-niezwyczajni: portier o ambicjach literackich, stara wariatka, konstruktor „suki z pleksi”, Karol brany przez niektórych za Andrzeja, który zmarł kilka lat temu, nawiedzani, zbuntowana Alina, gruba donosicielka, ustatkowany mężczyzna z punkową przeszłością, pracownik miesiąca, studentki uniwersytetu trzeciego wieku, lokalni twórcy… Słowem skazani na beznadzieję. Autor udziela im głosu. Wielogłosowość stanowi cechę tej twórczości.
Maliszewski wydaje się wierny rzeczywistości. Konkretne realia przyjmują czasem dziwaczne formy: kalejdoskopowość rzeczywistości z jej brakiem logiki, fragmentarycznością, zmiennością (wcale nie płynną – jak chciał pewien myśliciel), poszarpaną, bardziej zaskakującą i to wielowarstwowo, wielokrotnie i wielopostaciowo, czyli zaskakującą siebie samą, zacinającą się, jąkającą, duszącą, tłamszoną i wiecznie zdziwioną… Charakterystyczne dla twórczości autora Manekinów są wątki autobiograficzne. Karol pojawia się na kartach książki, a jego doświadczenie dopełnia obrazu miasteczka. Zresztą wspomnienia, motywy szkoły, wędrówki i rodziny odsyłają do wcześniejszych utworów, takich jak Dziennik pozorny, Sajgon, Faramucha czy Próby życia.
„Osadzona w przestrzeni” proza dokumentuje burzliwe dzieje związku autora (i bohaterów) z miejscem. Wyraża się on już w tytule książki. Ta relacja jest wieloraka i ambiwalentna. Z jednej strony mamy do czynienia z miejscem dzieciństwa, a zatem fundamentem odczuwania, podstawą myślenia, formatem istnienia, czyli miejscem, które uformowało bohatera. Z drugiej strony jest to wyludniająca się prowincja. Nowa Ruda jest cmentarzem, miastem umarłych. Słychać tu jakieś głosy, ale jakby z innego świata, widać tu jakieś postacie, ale jakby nie z tej rzeczywistości. Jednocześnie duchu przekory autor Manekinów dodaje: „Żywi jesteśmy do niczego”. Zresztą, jak w wielu prowincjonalnych miasteczkach można tu spotkać przede wszystkim ludzi starszych lub ewentualnie uczniów podążających do coraz mniejszej liczby szkół: „Powymierały wyrazistości obyczajowe, językowe. Została zmiksowana galaretowata mieszanka”. No cóż, pozwolę sobie zacytować klasyka: „na taką miłość nas skazali, taką przebodli nas ojczyzną”. Ojczyzną na pograniczu, z pamięcią przesiedleń i wysiedleń, ojczyzną z brakiem perspektyw i powszechną mizerią, dotkniętą bezrobociem i opuszczoną przez wszystkich, którzy mają trochę więcej sił, by pracować na Górnym Śląsku, w Czechach lub na Zachodzie… „Tu wszystko jest byłe”.
Wydaje mi się, że Maliszewski traktuje (i słusznie!) literaturę jako narzędzie poznania człowieka i oczywiście samego siebie. Nie jest to wiedza radosna.
Jarosław Petrowicz
Karol Maliszewski, Ludzie stąd,
Wydawnictwo Eperons-Ostrogi,
Kraków 2017.