FRAZA NR 93 / 2016 – PORTRETY

PORTRETY:

Sołomon Bart

***

Tam, tam – do bezlicego gnicia.
Uwolnić się z niewoli życia.
Uwolnić z ducha, z ciała, z błogiej
Gnuśności swojej, bólu, trwogi.
I czułość przestać kochać aż:
Wpół zapomnianą twoją twarz.

***

Myśmy prorocy i zwiastuni.
We mgle przed ułudnymi drzwiami –
Pragniemy niewymownej spójni,
Niewysłowionych słów czekamy.

Nad nami niebo, bezdeń nieba,
Jego milcząca pustka wieczna.
A pod nogami skórka chleba
I śmierci meta ostateczna.

Ale zepsuciśmy, okrutni –
Łapiemy, żremy i sny śnimy.
Myśmy prorocy i zwiastuni
Nieistniejącej wszak krainy.

***

Wiosenny nieboskłon. Wiosenny też cmentarz.
Żałobna pieśń prosta i święta,
Jak gdyby wraz z wiosną nadeszło Zaśnięcie
I tchnęło spokojem – kwitnięcie.

I wiedzie, prowadzi aleja krzyżowa.
I zda się – bez śpiewu, bez słowa –
Ta wiosna z mą śmiercią złączyła się więzią
W przybytku zielonych gałęzi.

I słońce opadło. I dzień jest przybity.
I cicho – za próg modrolity –
Pokornie stąpając – przenieśli, skupieni,
Ostatni poranek na ziemi.

***

Daj mi jałmużnę, Panie Boże!
Wszystko, co zdarza się i ziszcza,
Wszystko, co chciwe serce trwoży –
To tylko proch, kwitnące zgliszcza.

Bez liku wiosen i uniesień.
Dusza jest mroczna i szalona.
Póki nie przyjdzie serca jesień,
Mądrości wiosna trwa przedzgonna.

Miłość… lecz przez nią się smucimy…
Wszystko, co zdarza się ziszcza:
Miganie twarzy, dworców dymy –
To tylko proch, kwitnące zgliszcza.

Bądź miłosierny! Daj mi, Boże,
Na nędzę, bym ostatnim tchnieniem
Śmiertelne błogosławił łoże
I mrok ócz pustych nieskończenie.

***

Spiętrzenie lat… Wszystkiego, wszystkiego
więzienie:
cichych staruszek, pajęczyny, much…
A obok, obok –
rykiem, wizgiem,
sykiem ołowiu, graniem bębna –
o waleczności, która mogłaby być bohaterskim czynem…
o waleczności, nędzy, o gronach trujących,
palcach poskręcanych –
ręko, żebraczko, uboga – ręko, duszo moja –
ostatnia niewolnico na tym ziemskim święcie…
Byłaś dzieckiem
i liście o poranku, pamiętasz, szeleściły…
i ścieżką szła dziewczyna ku zorzy,
ku zamkniętym oczom…

***

Ciągnie się dookolna droga –
Droga do góry, w dół prowadzi,
W prawo i w lewo – z łaski Boga,
Nie stój tej drodze na zawadzie!

Nie buduj płotu, częstokołu,
Mocnego domu ani bramy.
Niech będzie wiatr i wolność w koło,
Takie to obyczaje mamy.

Gdy tylko się obudzisz z rana,
Żebyś ją czuł i wchodził śmiało,
Wchodził bez prawa i pytania
Z najskrytszych sił odwagą całą –

Tutaj, gdzie jest, gdzie nie ma drogi,
Gdzie częstokoły, domy stoją
I gdzie wyziera wszędzie z progu
Swój smutek i więzienie swoje.

1939

***

Za oknem – lato pokonało –
Uwiądł i umarł pierwszy listek.
Aromatyczna śmierć i śmiałość
W ogromnych ramach szelest, szelest.
Głęboki zmrok. Zmrok promienisty.

Śpiewają czubki drzew zielonych,
…………………………………………….
I jeszcze jadą eszelony,
I nocnych armat grzmot stłumiony –
Podziemny huk, podziemny grom.

O wiele ciszej w rzeczy samej
Umiera pierwszy zwiędły listek.
Skuleni ledwie oddychamy
I głosu śmierci wciąż słuchamy,
I głos ten młody jest i czysty.

1939

***

Tak jest ze wszystkim. I ciągle tak bywa.
Wzlatują skały. Kruszy się urwisko.
Spójrz, jaką dziwną tajemną kursywą
Dym się unosi nad trawą złocistą.

Od łun pożarów zrobiło się widno.
Tajnie i mrocznie płonie wokół ziemia.
Jesteś tym, który ma wspaniały wygląd.
I to jest kłamstwem. Lecz to bez znaczenia.

Przestwór rynsztoku. Ma moc nawałnicy
Dżuma i sława. Nie było ci mało?
Wszyscy pijemy z tej samej szklanicy.
Mam zabić się? I w śmierci życie spało.

***

Oszołomiony nagłym gromem –
Pomyka pyłek rozigrany
Nad starym młynem, ponad domem
Grzmi jeszcze grom niespodziewany.

Powietrzne przepływają promy –
Obłoki i burzowe chmury.
Zmierzwiony stogu profil stromy,
Na rzece lekki nalot bury.

Oszołomiony nagłym gromem,
Zakołysałeś się niechcący.
W swej ręce niosłeś wiązkę słomy,
A na ramionach bryłę słońca.

***

Ze spuchłych dachów łzy rzęsiste,
Z dziecięcych oczu strugi deszczu płyną.
O rosy moje, rosy wy srebrzyste,
Pierwsza, ostatnia ma godzino!

Jak umieranie pośród gór,
Jak gwiazd podwodny nurt,
Śni mi się taki wolny ruch,
Zniknięcie, radość, strach.

I nic nie jest smutniejszym i dotkliwszym,
– Te przyciśnięte do szyb twarze dzieci! –
Niż być wrażliwym, najwrażliwszym
I tylko złu poświęcać się na świecie.

1940

Sołomon Bart
przełożył Zbigniew Dmitroca

Lew Gomolicki

Śmierć z niebieskimi oczami. O twórczości Sołomona Barta
(Odczyt wygłoszony w Towarzystwie Literackim)

1.

Głównym tematem poezji Sołomona Barta jest śmierć.

Śmierć to jego „jedyna”, jego ukochana, której oddał bez reszty całe swoje natchnienie, wszystkie myśli i serce.

Mówi też o życiu – i jego głos jest suchy i niewyraźny. Ale oto słyszymy narastanie dźwięków; wiersz zamienia się w symfonię, słowo nabiera wielkiego znaczenia… Zaczął mówić o śmierci.

Życie, jego powszedniość albo odświętność, nawet natura, nawet miłość do kobiety – nie inspirują Barta.

Miłość jest dla niego pełna goryczy, zatruta świadomością przemijania i nieosiągalności ziemskiej radości, i rozdwojona przez jakąś duchową pustkę.

Mówi on:

Miłość… lecz to jest takie smutne.
………………………………………….
Wszystko, co spełnia się po drodze,
Wszystko, co chciwe serce trwoży –
Wszystko to proch, kwitnący proch.

I w innym wierszu: „Palce proch biały pieszczą czule… / Lecz w sercu tylko resztka żaru.”

Oczywiście, skoro w sercu jest tylko „resztka żaru” – wszystkie przykrości, burze i klęski w niepewnym żywiole miłości są tylko udręką dla opustoszałego serca.

Nie może dać Batrowi pocieszenia także przyroda. Ona też pełna jest dla niego niebezpieczeństw i cierpień. Poeta krztusi się jesiennym dniem – powietrze jest zbyt „kłujące” dla jego płuc. Rozkoszowanie się światem dane jest tym, „którzy potrafią oddychać”.

Jego opisy pozbawione są plastyczności. Wchodząc w jego świat, zanurzamy się w wichrze dźwięków i cieni. Wszystko tu wymyka się naszemu dotykowi, zmieniając formy.

Obraz i słowo stają się niewyraźne, tracą swoje pierwotne znaczenie, stają się aluzjami do pojęć abstrakcyjnych. Ale dźwięki czarują, prowadzą, sugerują – i zapomina się o nierealności tego, co nas otacza.

Niczego nie mogą mu też dać ludzie. Ich świat to „targowisko zgiełkliwych placów”. Poeta spotyka w nim tylko „mroczne oblicza tych, którzy urągają światu, tworzą marność”. I jeśli zstępuje do niego, to tylko po to, żeby poprzez ból świadomości swojej obcości dojść do mądrości, do wyższego stopnia kontemplacyjnego poznania – w istocie, odrzucenia świata ludzkiego.

„Zła przebiegła czułość żmii” zachowana jest w jego sercu dla bliźniego. Ale z nią jest mu jednak lżej w ciszy swojego pokoju, z dala od hałasu i marności.

Wyobrazić go sobie można tylko w ciszy samotności. Oto z przymkniętymi oczami kołysze się o zmierzchu, szepcząc te skąpe słowa: „Cicho nad książką. Skrzyżowałem ręce. /

a sama jasność w bólu i czułości…”.

2.

Według Barta życie to igraszka nieubłaganego okrutnego losu. Do losu modli się w jednym ze swoich wierszy:

I Katu nader nudno bez rozrywek.
Jak wiele w niebie świeczek chybotliwych.
Ja także świecę jasną zapaliłem
I całą noc do Kata się modliłem:
Zgładź mnie, bez winy zgładzający ludzi,
Zgładź miłość mą i sen, co zachwyt budzi.
W nagrodę tobie oddaję z ochotą
Swą nieśmiertelną i wieczną – tęsknotę!

Ale bólu zebrało się już tak wiele, że „maleńkie kłamstwo” życiowej samoułudy staje się nie do zniesienia, wydaje się niepotrzebne i daremne. I poeta woła:

Spalić, spalić na popiół
Nawet to maleńkie kłamstwo –
Ono też nie może dłużej żyć…
Spalić, spalić na popiół!
„Kochaj mnie” –

zwraca się do niego głos życia. Ale on odpowiada:

– Mogę żałować.
„Kochaj mnie”
– Nie, umrzeć
Byłoby mi lżej niż kochać!
Spalić, spalić na popiół…

Zadziwiający u Barta jest ten brak strachu przed śmiercią. Pragnienie śmierci urasta u niego do rozmiaru jakiejś wszechpochłaniającej namiętności. Z początku, jak gdyby, migały chwile kołysania, wątpliwości. Wydaje się, że życie jeszcze nie straciło nad nim władzy. Ale oto dosłownie spada w czarną czeluść unicestwienia, spalając w sobie resztki żalu za życiem i strachu. I wspomnienie życia rozpływa się w jego świadomości we „wpół zapomnianą twarz”.

Ta gwałtowność lotu w przepaść z zadziwiającą siłą została przez niego oddana w następującym wierszu:

Tam, tam – do bezlicego gnicia.
Uwolnić się z niewoli życia.
Uwolnić z ducha, z ciała, z błogiej
Gnuśności swojej, bólu, trwogi.
I czułość przestać kochać aż:
Wpół zapomnianą twoją twarz.

3.

Popiół to jego ulubione słowo. „Popielaty cień” na twarzy zmarłego, popiół to spalone ciało… A następnie – rozkład, przemijalność, proch.

Życie to dla niego ogień, eksplozja, pląs, dźwięk, plusk.

Śmierć to popiół, rozkład, proch, cisza, zawiązane usta, kamienny nagrobek. „I ciszy pełen i rozkładu, / Doszczętnie spłonę,” – mówi o upragnionej godzinie śmierci. I w innych wierszach:

I ciszę i ten wyszczerbiony kamień
Nazwać swoim zasłużonym końcem.
……………………………………………..
Nazbyt cicho przy nagrobnych płytach.

W agonii słyszy „śmierć idącą przez pokoje na cichy ziemski triumf”. Ale ziemski triumf śmierci to rozkład, popiół, cisza.

Ale jaką uroczystą symfonią wita jej przyjście! W swoim najlepszym pod względem muzyczności i konstrukcji wierszu, szczególnie bogatym w rymy wewnętrzne, aliteracje i współbrzmienia, Bart tak opiewa „godzinę unicestwienia”:

Nie trąby w głos rozebrzmią, nie mie-
dziane trąby trwogą rozjaśnią ten dzień.
Na te woskowe usta zawiązane
Położy się żałobny cień.

Ten popiół, srogą nietknięty pie-
szczotą i cierpieniem ziemi niemiłym,
Powie wam, że dokonałem żywota
I powinności wypełniłem.

4.

Wiersze Barta prowadzą przez wszystkie etapy powolnego gaśnięcia, posłusznego cierpieniu i śmierci.

W domu umierającego panuje złowroga niepokojąca cisza – „w kroki i szmery wnikał ponury stary dom”. Zbliżanie się nieznanego wyczuwa się w każdym kroku, każdym poruszeniu. Wydaje się, że przechodzący przez puste pomieszczenia znajduje się w nich „ nie sam”. I ten „ktoś drugi” szepcze na razie jeszcze niepojętą tajemnicę. I nagle… popłoch. Wszyscy rzucają się do okna, przez które wyleciało życie i pomknęło, wskoczywszy na konia…

Czyj koń tak pomknął niespodzianie?
Czym prędzej światło dać
I bieg przy świecach, drzwi trzaskanie,
I płacz… i płacz… i płacz….

Tak Bart przedstawia chwilę śmierci.

Ale oto dla wszystkich stało się jasne, że dokonało się coś nieodwracalnego. Zdenerwowanie minęło, płacz przeszedł w ciche łzy, a nieboszczyk spoczął na stole przy świetle świec…. Wówczas w poecie zachodzi rozdwojenie: obserwując w wyobraźni swojego trupa, jego wieczna duchowa cząstka zbliża się do swojego wcześniejszego siedliska, żeby złożyć ostatni pocałunek:

Czyją to trumnę świec płomyki
Zamglonym światłem zasnuwają?
Czyje to słowa i okrzyki
Iluzorycznie mnie witają?

Brzmi pieśń… Machnąwszy wtem skrzydłami,
Do nieba wzniósł się duszny strop.
Starożytności tchnie wiekami
Mądrości nadgrobowej wzlot.

Swój ból czy obcy ból tak pali?
Całuję blade czoło smutnie.
O wielka trumno! nocna dali!
Kanionie ciszy absolutnej!

I oto już orszak pogrzebowy unosi doczesne szczątki tego, „który doszczętnie spłonął” ku ciszy wyszczerbionego nagrobka. Mądrej ciszy cmentarza poświęcone są najlepsze wiersze Barta. Oto jeden z nich:

Wiosenne niebiosa. Wiosenny cmentarz.
Pogrzebowy śpiew jest taki prosty.
Jak gdyby śmierć przychodziła na wiosnę,
Jak gdyby kwitnięcie – spokojem.

Wciągają i odprowadzają aleje krzyży.
I zda się – przy śpiewie psalmów
Wiosna złączyła się z moją śmiercią
W przybytku pochylonych gałęzi.

I słońce się pochyliło I dzień opadł z sił.
I cicho za błękitny próg,
Pokornie idąc, niosą – przenieśli
Ostatni poranek na ziemi.

5.

Wydawałoby się, że wionąca chłodem cisza nadgrobna, rozkład, skamienienie śmierci powinny spowodować drżenie wszystkiego, co jest ruchome, ciepłe, żywe. Powinny budzić odrazę. Ale Bart wyobraża sobie śmierć w postaci dziewczyny ze złotą kosą i niebieskimi oczami.

Może jakieś doznanie ze „smutnego” dzieciństwa zrodziło w jego duszy ten obraz. Napomyka o tym jeden czterowiersz:

Pamiętam nad sadem tę gwiazdę w przestworze,
Nad smutnym dzieciństwem świeciła,
I dziewczę pamiętam; i – w sennym jeziorze
Dziewczęcia niebieską mogiłę…

Od tamtej pory, przeżywszy wiele rozczarowań i cierpień, wspomnienie „błękitnej mogiły” dziewczyny zamieniło się dla opustoszałego serca w kraj, „Gdzie ból rozkwita w imię Boże / I gdzie wesoła śmierć jest dana”.

Jak na randkę, poeta czeka na przyjście swojej niebieskookiej dziewczyny – śmierci:

Moja śmierć ma niebieskie oczy
I dziwne czułe słowa.
Moja śmierć ma złotą kosę
I dziecięce nieśmiałe ramiona.
Ciemnieje. Na trawy kładzie się rosa.
Milknę przed wyczekiwanym spotkaniem.

Rozpoznając już jej zbliżające się rysy, woła: „To ty, jak widmo, lekka. / To ty – przez wieki, przez tułaczki…”. Ostatecznie ona pojawia się dla pierwszego i jednocześnie wiecznego objęcia:

I wyciągnąłem mimowolnie ręce
I cicha się zjawiłaś ty.
I gdzieś tam w lustrach, w przelotach
Od głębi do głębi
W szalonym, nadzwyczajnym wzlocie
Byliśmy ze sobą spleceni.

6.

Nie na darmo dana jest poecie „wesoła śmierć”. „Pamiętaj, pamiętaj – mówi – śmierć nie wszystko spala…”

Cisza ziemskiego triumfu śmierci jest aluzją do innej ciszy – ciszy tajemnicy „wieczności życia”. Wszystko doczesne przemija – i myśli, i osoby, ale

…Gwiazdy w jaśniejącej mgle,
Chmury, chmury i błyski
Nigdy nie przeminą na ziemi.

Śmierć jest tylko przetopieniem niedoskonałej formy w bardziej doskonałą, w niebieski oczyszczający płomień. I zaklinaniem wydaje się wiersz wyjaśniający ten wyższy sens śmierci:

Żeby się urodzić, trzeba umrzeć –
Pogrążyć się w rozkładzie, w rozkładzie spłonąć.
Nie bój się ciała – powłoką spal ducha.
Wszystkie szaleństwa świata, wszystkie swoje drogi.
Modry płomień… modra rzeka…
Modry płomień… pierwsza linijka…
Drgnęła zasłona… Jasny, złoty
Wstaje świat cielesny, młody świat ziemski.

Droga duszy – tancerki na linie, wedle oryginalnego obrazu Barta – to wieczne balansowanie nad przepaścią cierpienia i śmierci, dopóki w chwili, kiedy „szemrze tamburyn” i „czeka żywioł”, nie wstępuje do wieczności, „dotykając nieba”.

7.

Tam za oknem – lodu wstęgą,
Za spokojem dali białej
W trwożnym świetle modrej księgi
Wieczne zorze rozbrzmiewały.

Przyszedł – ach ten ból spełnienia!
Cały w śnieżnym był obłoku.
Ja nie wierzę w przywidzenia,
Ale rozległ się szmer kroków.

Stanął z boku, jak ubogi,
W gwiazdkach – w gwiezdnym pyle cały.
I cmentarza cienie srogie
Bladą twarz mu omraczały.

Ja milczałam. Boleść inną
Wtem dostrzegłam i pojęłam.
I odchodząc, stygnąc z zimna,
W modrej księdze się zamknęłam.

Wiersz, na pierwszy rzut oka wyglądający na ciemny i niezrozumiały, staje się jasny, należy tylko mu się przyjrzeć przy świetle poetyckiego kaganka Barta.

Świat, w którym upływa życie człowieka, to pokój. Za jego oknem w „modrej księdze” niebiańskiej tajemnicy rozbrzmiewa czymś wieczność.

Ale oto on – wysłannik śmierci – nagle wchodzi do pokoju życia w białej chmurze chłodu unicestwienia. „Ach ten bój spełnienia!”, woła poeta.

Twarz przybysza omraczały srogie cienie cmentarza i inna boleść – nie ból życia, nie ginący w „pustce” „śmiertelny krzyk” cierpienia – ale inna, mądra, cicha boleść świadomości nieuchronności przetopienia, przemienienia w śmierci ujawnia się w tym momencie.

I, odchodząc, życie wchodzi do „modrej księgi” nieba, z jawności w tajemnicę, z doczesności – w wieczność…

8.

Światopogląd autora jest nieuchwytny. Ujawnia się w obszarze nieuświadomionego.

Lubi kolory zimne: „niebieski”, „modry”, podkreślając nimi metaforyczność swoich obrazów.

Jego śmierć ma niebieskie oczy. Mogiła jest niebieska. Modry jest płomień przetopienia w śmierci. Modry próg to cmentarz. Modre jest wiosenne powietrze.

Udręka, wieczny smutek, oczekiwanie, trwoga, niejasne przeżycia, i, w końcu, cienie i milczenie przepełniają jego wiersze.

Wskrzesza romantyzm.

W jednym ze swoich wierszy, samotny, śpiewa hosannę „ukrzyżowanemu Przyjacielowi”, podczas gdy obok wzgórza – wiecznej Golgoty – tłocząc się przechodzą obce mu, „stada pokoleń”.

Pokorne, samotne ukojenie udręk znalazł w swoim romantycznym chrześcijaństwie. Może dlatego triumfalnie brzmi jego entuzjastyczne powitanie śmierci:

Wielka radość jest we mnie.
Wielka czułość. Bez złości
Milknę w przedsionku grobu.
Co było, to było we śnie…
Wielka radość jest we mnie.

9.

Pozostaje mi powiedzieć o formie i środkach artystycznych Barta.

Podobnie jak w ludowych zaklęciach, w wierszach Barta powtarzają się jedne i te same słowa. Wydaje się, że poeta wymawia je ciągle na nowo, upajając się ich brzmieniem:

Modry płomień… modra rzeka…
Modry płomień… pierwsza linijka…
……………………………………………..
I płacz… i płacz… i płacz…
Zgładź mnie, bez winy zgładzający ludzi,
Zgładź miłość mą i sen, co zachwyt budzi…

Lubi też powtarzać zwroty, jednakowo budować sąsiednie zdania, lubi miejsca paralelne. Lubi zaczynać kilka zdań pod rząd od „i”, „jak”, „gdzie”. Lubi powtarzać w jednym wierszu te same wersy.

Jego powtórzenia raz są żywiołowe: „Tam, tam – do bezlicego gnicia…’. Innym razem wydają się nieskończenie długie: „żegnając się na zawsze… na zawsze…”. Czasem nabierają surowej powagi: „Pamiętaj. pamiętaj. Śmierć nie wszystko spala”.

Jego rymy, na ogół niebogate i czasem się zacinające, szczególnie ważne są przeważnie nie na końcu, lecz w środku wersu:

Tuda, tuda, w biezlikij tlen,
Izbyt’ stolikoj żyzni plen…
………………………………..
Eto ty, kak widienje, legka,
Eto ty – skwoz’ wieka, skwoz’ skitanja…

Chociaż świat wierszy Barta wydaje się statyczny, jest w nich wiele ruchu. Poczucie rytmu ruchu w Barcie jest wyostrzone na niekorzyść plastyczności. Natomiast ruch, o którym opowiada, widzimy dosłownie na własne oczy, jesteśmy przy nim obecni. Nawet jakby czuć wiatr wywoływany przez ten ruch:

I cicho za modry próg,
Pokornie idąc, niosą – przenieśli
Ostatni poranek na ziemi.
…………………………………
Twoja miłość jak promień w śniegach!
Jak zorze w okna – na oścież, na oścież!

Żywiołowość, spokój, przyśpieszenie, spowolnienie i miarowość potrafi on przekazać odpowiednim słowem, skokiem przez pustkę rozziewu logicznego, powtórzeniami, spowolnieniem lub przyśpieszeniem rytmu itd. Nie na darmo tyle u niego wykrzykników i pytajników, myślników i wielokropków.

Bart wypróbował wiele stóp wierszowych i wszystkie przetworzył, podporządkował sobie, upiększył swoją indywidualnością. Naśladownictwa w jego wierszach się nie wyczuwa. Ale uświadamiamy sobie ich pokrewieństwo z liryką Tiutczewa i Błoka.

Każdy jego wiersz ma swoje samodzielne życie. To skończone jedności artystyczne – mam na myśli najlepsze jego wiersze. Wraz ze swoimi wadami i zaletami wchodzą w życie tego, kto je zrozumiał i polubił, wchodzą jak coś żywego – nieomal istoty.

Początkowo wiersz rozbrzmiewa, następnie dźwięki rozwijają się w słowa, a słowa – w bezdenną tajemnicę wieczności.

Taka jest ich droga do czytelnika.

I nie bojąc się wpaść w przesadę, śmiało mogę powiedzieć, że jest to jedyna i rzeczywista droga prawdziwej poezji. To, czym jest usprawiedliwione i na wieki wieków utrwalone jej istnienie w życiu.

Lew Gomolicki
Przełożył Zbigniew Dmitroca

Katarzyna Turaj-Kalińska

PSTRYK!

Na zachodniej ścianie łączącej kuchnię z jadalnią mam maleńkie okienka wychodzące w głąb czasu. Niektóre z nich są niewiele większe od judasza w drzwiach, lecz jeden, bardziej okazały, przypomina mały lufcik. Kto przezeń wyjrzy, zobaczy wnętrze atelier fotograficznego sprzed ponad stu lat, w którym zamarła gruppa di famiglio in un interno. Na odwróconej ramie tego okienka przeczytać można napis: „London. Specjalny oddział portretowy oraz pierwsza pracownia broszek, spinek, szpilek itp. na emalji, Łódź, ul. Średnia 5”. London?! W Łodzi?! Chwileczkę!

Tęga strzelba, prawdziwa to sagalasówka,

Napis: Sagalas London a Bałabanówka

(Sławny tam mieszkał ślusarz, który robił

Polskie strzelby, ale je po angielsku zdobił.)

Sagalas London a Bałabanówka, takie to atelier, hmmm… choć może pochopnie posądzam o snobizm Bogu ducha winnego właściciela zakładu fotograficznego, który po prostu nosił nazwisko London…

„Specjalnego oddziału portretowego” już nie ma, ba, po ruchliwej niegdyś ulicy Średniej w Łodzi został niewielki, peryferyjnie wymarły kawałek. Pod numerem piątym jest tam pusta działka między dwoma maleńkimi domkami. Z tej pustki, z tej niekoszonej trawy i chwastów, wyłoniło się kiedyś zdjęcie ośmiu osób, z których cztery stoją, a cztery siedzą.

Pierwszy od lewej to ośmioletni chłopczyk, który ma na sobie płócienne ubranko złożone ze spodenek sięgających kolan i marynarki o zaokrąglonych klapach zakończonej sztywnym, owalnym kołnierzykiem. Pod szyją – jedwabny fular. Na nogach – buciki lśniące jak skórka świeżego chleba, z których wystają długie, prążkowane skarpetki.

To Genio. Ma niewyraźną minę, za to jest wyraźnie przestraszony. Kurczowo ściska balasek bambusowego krzesła, na którym siedzi jego matka. W wąskiej spódnicy do kostek, spod której wystaje jeden, wyczyszczony bucik. W koronkowych rękawiczkach do łokcia. Ze skrzyżowanymi na podołku rękami, z których jedna, wierzchnia, delikatnie, zaledwie dwoma środkowymi palcami przytrzymuje pasek torebki niedbale, lecz zwisającej z kolan.

Matka Genia ma na sobie jasną bluzkę z koronkową stójką i rękawami do łokci. Bluzkę ozdabia długi łańcuszek. Włosy – dyskretne fale.

Między nią a Geniem uplasował się jej najstarszy syn, Józef. Gimnazjalista w mundurze ze stójką, spod której biały kołnierzyk wystaje jak koloratka. Gimnazjalista aż szesnastoletni, stąd pewnie tyle swobody, wyrażonej w nonszalanckim oparciu łokcia o fotelik matki. Może i lepiej, że się garbi, bo inaczej, jako najwyższy, głową wyskoczyłby z kadru, podczas gdy Genio i siedząca matka sięgaliby mu do pasa.

Na szczęście fotograf kontrolował sytuację i sprawił, że szesnastoletni Józef przewyższa tylko bardzo nieznacznie stojącego na stołeczku pięcioletniego braciszka, Sylwestra, poniżej którego, na krzesełku, siedzi siedmioletnia siostra, Sylwia.

Sylwester i Sylwia są w jasnych ubraniach jak Eugeniusz. On w bluzie z marynarskim kołnierzem, ona w sukience do kolan z obniżonym i podrzucanym stanem. On w miękkim krawaciku, ona w czółenkach z kokardkami zapinanych na paseczki. On z lnianymi włoskami ostrzyżonymi na pazia, ona – z przewiązanymi wstążką. Oboje w takich samych jak Genio, prążkowanych skarpetach.

Sylek wygląda na naburmuszonego, Syla na mocno wystraszoną. Za to z całą pewnością zupełnie dobrze ma się siedzący na prawo od nich ojciec. Garnitur, buty lśniące jak przyrumieniona skórka chleba, a nawet sztywny okrągły kołnierzyk nie przeszkadza mu czuć się jeszcze swobodniej niż jego najstarszy syn, wyrośnięty gimnazjalista. Siedzi rozparty, ukosem na bambusowym krześle, z łokciem na jego oparciu, nogą na nodze, dłonią na kolanie. Z pogodną dumą zaczajoną w oczach i ustach lekko uśmiechniętych pod sumiastymi wąsami. Można by powiedzieć: panisko, choć w rzeczywistości – tylko bardzo dobry administrator cudzych majątków. A jednak dumny. Może między innymi z dzieci, których spłodził dziewięcioro, wychowując i kształcąc pilnie te, które zdołały przeżyć wczesne dzieciństwo bez dobrodziejstw medycyny końca XX wieku? Lecz czy także z tych nieślubnych rozsianych po okolicznych wsiach, po których słuch zaginie?

Tuż obok ojca, wieńcząc kompozycję z prawej strony, stoi jego najstarsza córka, Helena. Czternastoletnia pensjonarka na potęgę zawstydzona wewnętrznymi igraszkami hormonów. Ubrana w ciemny fartuszek z białymi mankietami, riuszką tuszującą biust i różyczką przy gorsie, zdradzającą jak daleko ten biust już – o, zgrozo! – sięga. W lewej ręce trzyma Hela parę białych rękawiczek, zwisających z dłoni jak zaspane kociątko.

I ona także, podobnie jak pozostali, ma na nogach olśniewające trzewiki – apetyczne jak błyszcząca skórka chleba.

Spomiędzy spłoszonej Heli a dumnie rozpartego ojca wystawia swe popiersie jakaś dama, nieco młodsza od matki – może jej niezamężna siostra lub kuzynka? W jasnej bluzce ze szczypankami, starannie uczesana, w złotych, zapewne, kolczykach. Z tajemniczym uśmieszkiem na ustach, godnym pędzla Leonarda. Trzeba ją będzie ostrożnie złożyć w Grobie Nieznanej Ciotki.

Pstryk!

Pewnego letniego dnia 1914 najprawdopodobniej roku. W „Specjalnym oddziale portretowym oraz pierwszej łódzkiej pracowni broszek, spinek, szpilek itp. na emalji. London, Łódź, ul. Średnia 5”.

Wyobrażam sobie, jaki rozgardiasz i podniecenie towarzyszyły podróży ośmioosobowej rodziny z majątku, w którym mieszkała, do najbliższego wielkiego miasta z małym Londynem przy ulicy Średniej. Wśród tego podniecenia i rozgardiaszu musieli się wszyscy razem nieźle wytłuc powozem, pociągiem i dorożką, aż wreszcie wylądowali na miejscu. Czy było to w maju, czy raczej w czerwcu? Czy zrobili sobie zdjęcie przed zabójstwem arcyksięcia Ferdynanda w Sarajewie, czy też w panice, na wieść o działaniach wojennych w Belgii – byle zdążyć przed wojną?

Sądzę, że prawie na pewno sfotografowali się przed jesienią 1914 roku, kiedy front przetaczał się właśnie pod Łodzią i nikt tam nie myślał o robieniu sielskich, rodzinnych zdjęć. Bo jeśli ktoś wtedy pchał się przed obiektyw, to raczej – wojsko. Tak czy owak między 1905 a 1914 rokiem musiało być dość niespokojnie. A tuż przed wojną? O, wtedy podróż z pewnością uchodzić mogła za ryzyko.

Jednak – pojechali.

I – dojechali.

A w apetycznie lśniącej skórze ich butów, w prążkowanych skarpetach, w płóciennych ubrankach, popelinowych wstążkach i luźnych krawacikach u dzieci, w koronkowych rękawiczkach do łokcia, które ma na sobie matka, w jej spódnicy do kostek i zwisającej z kolan torebce – dziwnie przypominającej torebkę Mamy Muminka – ba, nawet w pozornie sztywnym, zaokrąglonym kołnierzyku ojca, czy też w giocondycznym uśmieszku nieznanej ciotki nie ma nawet śladu zmęczenia. Młodsze dzieci są wystraszone, to prawda. Ale i tak stają na wysokości zadania.

A może to zasługa fotografa? Tego pana, który najpierw długo się krzątał ustawiając dekoracje. I na podłodze z surowych desek kazał ułożyć dywanik z delikatnym roślinnym wzorkiem, na którym tak imponująco prezentują się wyczyszczone buciki. Po bokach – ustawić gipsowe kolumny i drapowane kotary z tektury. Z tyłu – umieścić horyzont z namalowanymi kępami drzew i krzewów oraz obłokami w oddali.

Potem znów starannie usadzał ośmioosobową rodzinę, aż stworzył kompozycję, której nie powstydziliby się i Velazquez. Lecz pewnie miał przed oczami i inne wzory.

Zamieszczane w gazetach fotografie rodzin królewskich.

Pstryk!

Ostatni dzwonek. Nie tylko dlatego, że przed wojną światową.

Także z tego powodu, że osiem osób głodnych podziwu u potomnych trafiło na najlepszy moment w dziejach fotografii, która miała już za sobą pierwsze nieudane eksperymenty, a jeszcze daleko jej było do stoczenia się w kolor i masową produkcję.

Nie zapominajmy jednak o najważniejszym. O aktorach, którzy bezbłędnie zagrali swoje role. Przez ułamek sekundy, ale zawsze. Na zawsze.

Wiele bym dała za to, żeby widzieć ich w chwilę przedtem lub w chwilę potem. Nic z tego, choć mogę im wywróżyć dalsze losy.

Ciekawe, czy chcieliby wiedzieć.

Przed Geniem jeszcze tylko drugie tyle życia. Prawda, że wygląda, jakby zaraz zamierzał wymknąć się chyłkiem z obrazu, gdy tylko patrzący nań na chwilę odwróci wzrok? Smutny, wystraszony – żywa reklama melancholii i lęku po trzy grosze sztuka. Aż szkoda, że nigdy nie było na ten towar zbyt wielu chętnych.

Genio wygląda, jakby miał lada moment czmychnąć, nie wymknie się jednak zaraz, lecz dopiero za osiem lat. Umrze w polu, pomagając doglądać żniw. Miał już wcześniej ataki padaczki, ale ten okaże się śmiertelny. Chłopiec upadnie nagle, a baby z wrzaskiem pobiegną do dworu zawiadomić rodziców. Czy udławi się własnym językiem, czy też rozbije głowę o kamień? Nie wymagajcie ode mnie aż takiej dokładności.

Co się tyczy gimnazjalisty Józefa, to zostanie w przyszłości geodetą. W tym zawodzie zawsze można znaleźć zajęcie. W każdym ustroju i pod każdą władzą, w niewoli i na wolności, w centrum i na prowincji, mają przecież miejsce spory o miedzę, umowy kupna i sprzedaży, parcelacja, czyli rozdrapywanie i komasacja, czyli zabliźnianie ziemi rozdartej podziałem.

A wywłaszczeni? Ci dopiero w te pędy do geodetów, gdy tylko zmieni się wiatr historii.

Do geodetów się nie strzela. Nie potrzebują nawet napisu ochronnego jak, dajmy na to, pianiści. Bez żadnych ochronnych napisów pan Józef przetrwa obydwie wojny i umrze mając siedemdziesiąt trzy lata, dorobiwszy się żony, dwojga dorosłych dzieci i jednej wnuczki. Zostawi każdemu z nich po dwa złote ruble „świnki”. Niewiele, lecz w każdym razie nie zostawi karcianych długów, z którymi wstąpi podobno w związek małżeński – pierwszy, jedyny i bardzo nieudany.

Zupełnie inaczej potoczą się losy pięcioletniego Sylwestra, któremu zachce się być bohaterem wielkiej bitwy nad Bzurą, w podeszłym jak na żołnierza wieku dwudziestu dziewięciu lat. Zginie więc jako kawaler, najprawdopodobniej bezdzietny, zostawiając po sobie legendę zarozumiałego dziwaka, wiecznego studenta prawa.

Czy istotnie los Sylka jest już przesądzony? Pewien generał napotka jego odział w czasie odwrotu i każe im maszerować z powrotem pod ogień niemiecki. Za to ci, którzy wówczas zginą, spoczną w pięknej żołnierskiej mogile, którą po latach opiekować się będą harcerze i młodzież szkolna. Pozostałe rodzinne groby rozproszone po kraju prędzej czy później popadną w zaniedbanie i zapomnienie, aż w końcu znikną z powierzchni ziemi. Czy nie lepiej zginąć nagle ku chwale ojczyzny niż bezsensownie konać w łóżku z powodu banalnego wyczerpania sił życiowych?

Lepiej, choć większość ludzi pragnie na tym świecie wegetować jak najdłużej, o czym mówią urodzinowe życzenia niemal identyczne na całej kuli ziemskiej. Inna sprawa, że formuły tych życzeń zrodziły się w czasach, gdy starości dożywali tylko najzdrowsi. Nikt nie przewidywał wówczas utrzymywania przy życiu milionów starców niezdolnych do samodzielnej egzystencji.

Na innej, zrobionej nieco później fotografii, na której są obaj chłopcy, ktoś, niewątpliwie po latach, dopisze z tyłu ołówkiem: „Drogie Dzieci, Sylek i Genio”. Kaligraficzne, najzupełniej niedzisiejsze pismo. Ale trudno zgadnąć – męskie czy kobiece. Kto pisał: ojciec czy matka? I po co? Dla kogo?

A jeszcze ten przymiotnik „drogie”? Niby wyrażający i miłość, i rozpacz, ale tak jakoś sztywno, oficjalnie… Żeby choć „ukochane dzieci”, a tu tylko „drogie”… Z drugiej strony ta kaligrafia rozpaczy. Ta ozdobność tak rozrzutna w obliczu śmierci jak czarne strusie pióra na łbach koni karawaniarskich. To początkowe „D” zaopatrzone w ślimakowaty zakrętas, to końcowe „o” podkreślone większym od całego wyrazu zygzakiem. Jak gdyby rodzice, którzy zawsze tak dbali o dzieci, potrafili jeszcze po ich śmierci – w dodatku po latach – wystroić im imiona, zapewniając w ten sposób nieskazitelną harmonię obu stron zdjęcia.

Próbuję sobie wyobrazić, czym musi być strata dziecka, tego podania do łaskawej przyszłości, tego maleńkiego zadatku wieczności, szczypty naszego życia po naszej śmierci. Ba, mam tylko jedno, a oni mieli ich dziewięcioro i choć aż pięciokrotnie przeżywali stratę, to przecież trzy córki i jeden syn zdołali ich przeżyć.

Moje jedyne dziecko już się rozmnożyło, zapewniając mi transmisję genów. Miałam szczęście, stawiając wszystko na jedną kartę. Ale bardziej niż przerwania transmisji genów, bałabym się rozproszenia na zawsze myśli i emocji, a tych nie należy zbyt pochopnie powierzać dzieciom, już lepiej pamiętnikom, w nadziei, że przysporzą nam późnych i przyszywanych wnuków.

Na chwilę, niewiele dłuższą od jednego „pstryk”.

Genio i Sylek. Wystrojeni jak do filmu, ale czy to przypadkiem nie filmy o tamtych czasach są wzorowane na fotografiach z epoki?

Takie same koszule w prążki z kieszonkami na lewej piersi. Właściwie dziś wciąż się nosi podobne fasony i desenie, i jeśli coś tu zdradza przynależność do epoki solidnych krawców i praktycznych rodziców, to sposób wszycia rękawów – poniżej ramienia, z podwójnym stebnowaniem. Niedzisiejsza jest także mała patka w poprzek zapięcia. I ona, i obniżone ramiona zdają się być wypustkami w przyszłość, poufnymi wiadomościami, że chłopcy wkrótce zmężnieją rozrastając się w barach i w torsach równie gwałtownie tak jak rozrośli się już w nogach niczym szczeniaki dogów albo źrebięta. Genio nosi chyba czterdziesty drugi numer tego swojego lśniącego bucika, sznurowanego powyżej kostki na lekko licząc dwanaście par dziurek i zaczepów. Sylek, no, powiedzmy – czterdziesty numer identycznego trzewika.

Z tym szyciem na zapas to oczywiście dość naciągane. Koszule dla dorosłych mężczyzn w tamtych czasach też miały nisko wszyte rękawy i patki chroniące zapięcia przed niestosownym rozchełstaniem. Taka moda! Modne były wówczas także szerokie, gurtowe pasy podkreślające szczupłość talii oraz bryczesy, które na sepiowanej do głębokiego brązu fotografii zdają się mieć ten sam kolor co podkolanówki i niemal się z nimi zlewają.

Wydaje mi się, że gdyby Genio i Sylek żyli w dzisiejszych czasach, to sfotografowaliby się w za dużych o trzy numery, wypchanych na zadkach dżinsach zwisających pod pośladkami, za dużych kangurkach i baseballówkach założonych daszkami do tyłu. Nawet pochodząc z jako tako przyzwoitego domu i mając za sobą staranne wychowanie, udawaliby przynależność do najgorszej ulicznej, w dodatku amerykańskiej biedoty.

W ich czasach, wręcz odwrotnie, obowiązywała tendencja do udawania kogoś lepszego – przynależności do wyższej klasy, która dyktowała poziom szpanerstwa.

Oni wszyscy najwyraźniej kreowali się na bogatych ziemian, choć podobnie jak Niechcicowie z Nocy i dni byli tylko rodziną zarządców.

Nazwijcie to jak chcecie: formą, konwencją, kanonem, gustem, a nawet obelżywie: sztywnością, pozą, szpanem. Bo rzeczywiście – było w tym coś ze stawania na palcach i zakładania koturnów. Maleńkiej, wprost nieznacznej uzurpacji w przynależności do klasy, z której tak naprawdę nie pochodzili, lub z której ich eksmitowano.

Doprawdy, Ukraińcy trafią w sedno, kiedy w 1943 roku zaczną nawoływać: Rizaty panyw i pidpankiw!

To była klasa podpanków! Nieszczęsne, ponad miarę rozmnożone potomstwo jednej dziesiątej ludności Rzeczypospolitej Szlacheckiej, obarczone podwójnym historycznym pechem – przynależnością do podbitego narodu i niezaspokojonymi aspiracjami do zmierzchającej kasty feudałów.

W pojęciu pogardliwych chłopów – zawsze poniżej ziemian, ale grubo powyżej chłopów w swoim własnym pojęciu. Wiecznie stający na palcach i wciąż pragnący udowadniać swój wątpliwy prestiż. I kto wie, czy nie dzięki temu zachwianiu, niepewności, ciągle w pracy nad sobą, ciągle w biegu, ciągle w skoku wzwyż. Choć z drugiej strony nigdy tego po sobie nie pokazujący i dzielnie trzymający fason.

Klasa podpanków była skazana na doskonałość.

Arystokrata, ziemianin mógł ubierać się z chłopska – obnosić z dumą strój ludowy jak Lew Tołstoj – a nawet sam car Mikołaj II – swą rubaszkę. Jego totumfacki, pidpanek – jak go kpiąco nazywali chłopi ukraińscy – musiał nieustannie czuwać, żeby mu się nóżka w błyszczącym trzewiku nie omsknęła w gnój czyhający w rowie, a czasem nawet wprost na drodze. Bo tak naprawdę chodził po świecie tylko po to, by zastępować chłopom panów – by ci ostatni nie ubrudzili sobie rąk zbyt bezpośrednim korzystaniem z chłopskiej krwawicy.

Nie splamimy się chyba zbyt mocno spiskową teorią dziejów zauważając w tym miejscu, że ktoś strzegący z zapałem interesów gminu, zadbał bardzo dokładnie o to, by klasa podpanków znikła z powierzchni tej części Europy razem z klasą ziemiańską. Część ziemiaństwa skorzystała ze swych koligacji za granicą, ocalając głowy i ruchomy majątek. Ich wierni, zaufani podpankowie nie mieli gdzie się schronić. Dopadła ich Kampania Wrześniowa, rzezie na Ukrainie, rosyjska wywózka, Katyń i Miednoje, Powstanie Warszawskie, wreszcie – czasy stalinowskie.

Niedobitki skazano na powolne chamienie.

Tak zginęła polska klasa podpanków, zdolna może zastąpić stan trzeci – mieszczaństwo, którego tak brakowało krajowi nad Wisłą. Podpora społeczeństwa, jego szkielet, jego stelaż, który kazał się dźwigać klasom niższym – choćby z zawiści.

Zostały po nich nieskazitelne zdjęcia. Fotografie arystokratów są znacznie bardziej niedbałe. A co z resztą z mistrzowskiej fotografii od „Londona”?

Małą Sylę czeka długie życie, prawie do dziewięćdziesiątki. Fatalne małżeństwo z niekochanym człowiekiem. Na okrasę – córka i wnuk. Ale córka to jedno z bliźniąt, z których drugie umrze zaraz po przyjściu na świat. Nic przyjemnego.

Czternastoletniej Helenie los szykuje troje dzieci i pięcioro wnucząt. Jednak i ona z pewnością nie będzie szczęśliwa. Ostatnie lata życia spędzi na strychu, nie odzywając się do nikogo. Zresztą Syla także w pewnym momencie przestanie rozmawiać z mężem. Szczególna rodzinna tradycja. Czy nie było lepszej? Widać – nie. Zamiast hałaśliwego sufrażu – milczenie obrażonych kobiet.

Co do rodziców, oboje przeżyją siedemdziesiątkę z okładem. Przed nimi jeszcze śmierć dwóch synów i separacja na stare lata. Umrą osobno. Jedno u najmłodszej córki, której jeszcze nie ma na zdjęciu, drugie kątem u obcych ludzi na powojennym wygnaniu. Matka do końca życia nie odezwie się do ojca, przeżuwając w myślach w kółko jego zdrady, którym musiała stawić czoła na ganku, gdzie młode chłopki z wielkimi brzuchami zgłaszały się po rekompensatę za nieszczęście, jakie na nich sprowadził temperament pana administratora. Wciskała im pieniądze za pazuchę, napełniała prowiantem koszyki…

Nic przyjemnego. Ale też nie tragedia o rozmiarach tej, jaka przydarzyła się w Jekaterynburgu rodzinie ostatniego cara, na której zdjęciach nasz mistrz niewątpliwie także się wzorował. Poza tym, czy to wszystko, co stanie się potem, poza atelier fotograficznym „London. Specjalny oddział portretowy oraz pierwsza pracownia broszek, spinek, szpilek itp. na emalji, Łódź, ul. Średnia 5” zasługuje na uwagę?

Wątpię, gdyż chce mi się wierzyć, że oni byli zawsze i tylko tacy jak na rodzinnej fotografii. Wymyci, wypucowani, wykrochmaleni – zarazem onieśmieleni i zadowoleni z siebie. Niezdolni do popełniania błędów, odporni na ciosy losu, perfekcyjni, nieruchomi i nieśmiertelni.

Pstryk!

Cała reszta to plotka.

Katarzyna Turaj-Kalińska

Klara Nowakowska

[Nie ma nas w mieście]

Nie ma nas w mieście, jesteśmy w lesie:

z żukami, kleszczami, trującymi grzybami.

Koła obracają się jeszcze, osypuje piasek;

trzy razy podnosi się mech.

[Może jezioro]

Może jezioro, może to już rzeka.

W wąskim gardle trzepocze rybka.

Trzymaj pion, dopóki nie spłynie, stuli się,

zamknie koło na wodzie.

Samograj

W chłodnej dolinie zwykła praca odsłoniętych trybów.

Woda w strumieniu się nie kończy.

Pliszki losują chruściki.

Patyczki pielgrzymów ledwie podtrzymują

skałę, pod którą usiadłam

(polegam na kosodrzewinie)

Karol Maliszewski

Poezja: „potencjalne błędy w zapisie”

W twórczości Klary Nowakowskiej znalazło swój wyraz przekonanie o nieadekwatności języka w stosunku do dynamicznie zmieniającego się, wymykającego się świata. Te sygnały wydają się najważniejsze: niepewna wyrażalność „ja” nakłada się na świadomość błędnego rozpoznawania rzeczywistości. Zapisywanie mylnych tropów staje się nowym tropem, notowanie kolejnych omyłek rozumu i lapsusów języka nie kończy się bezsilnością. Choć na pierwszy rzut oka bohaterka wydaje się zamknięta w ciasnym świecie, zastygła w bryle lodu („jestem w klepsydrze”), a jej mówienie brzmi jak monologowanie autystycznego dziecka, są to tylko pozory. To zaledwie punkt wyjścia, stylistyczny fundament praktyki duchowej zmierzającej do ujawnienia zarysów pewności. Nie wierząc w grunt pod stopami, szuka się go jednak. Często przywoływanym słowem w pierwszej fazie twórczości jest słowo „kontur”. Toczy się gra o uszczegółowienie podstawowych dla tego małego świata spraw, rzeczy i wartości, o obrysowanie ich konturem. Nawet rozważania o ułomności języka, wciąż pozostającego na niejasnej granicy jawy i snu, wywołują to ratunkowe hasło: „językiem otwórz kontur,/ dogrzeb się do mowy”. A robić to należy po to, by nie dać się inercji, rutynie i martwocie zgodnie podsuwającym gotowe, więc puste już, formuły, mechanicznie kadrującym określone wycinki rzeczywistości. Tylko poezja może temu stawić opór, odświeżając widzenie, uruchamiając ciąg własnych, niepoprawnych skojarzeń. Pojawiające się w tytule debiutanckiego zbioru zrosty (Łódź 1999) można rozumieć i w ten sposób. W sensie autobiograficznym są to „obrazki warszawskie”, kadry z wczesnej młodości w tym mieście – z ważną adnotacją o tym, że „dziewczyna z ostrym/ profilem […] pozostaje// poza kadrem”.

Widać ją wyraźniej w następnych wierszach kojarzonych już z życiem we Wrocławiu. Są to na początku „wodne wiersze”, dość nieokreślone, szukające zaczepienia w materii i żywiole obmywającej wszystko wody, a także miłości, a potem coraz wyraźniejsze, konkretne, wręcz topograficzne, dostępujące wtajemniczenia w miejsce i życie wypełniających go ludzi, w jakikolwiek rodzaj zaangażowania. Tom Ulica Słowiańska (Wrocław 2012) w całości poświęcony jest wspólnocie określanej przez miejsce i jednocześnie to miejsce określającej. Cichy głos poetki scala wszystkie rozproszone dźwięki i barwy lokalności w bezpośredniej i sugestywnej narracji.

Nie znaczy to, że uzyskano całkowitą pewność w kwestii prostej siły oznaczania i znaczenia, że bohaterka zupełnie otrząsnęła się z młodzieńczego autyzmu. „Znak wodny” tej poezji odciska się na każdym następnym zdaniu, nie zważając na coraz bieglej opanowywane formy. Nazwałbym to „gestem konfuzji”. Bo co znów wybrało się z teatru świata? Maleńką, jakby już chromą od początku, scenkę, której nadaje się większe znaczenie i wikła w symbolizm. Z całą świadomością, że w zgodzie z niepisaną konwencją odgrywa się te „większe znaczenia”, obrysowuje kontury – rzekomo wiele mówiące nagłe szczeliny między istniejącym a reprezentowanym. Ale jest w tym też pokora, jakaś mnisia asceza, wahanie, niepokój. Z tekstowego wyroku świat nie może sprostować naszych kolejnych błędnych rozpoznań, uroszczeń, urojeń – jak mówi się w którymś niedokładnie tu cytowanym utworze. Tym większa odpowiedzialność po stronie zapisującej ręki, troska o nieskłamaną dyspozycyjność medium, skoro poezja jawi się jako rosnący w arytmetycznym postępie ciąg złudzeń, błędów, przeinaczeń. Niekiedy jesteśmy pewni tylko tego, że nie mamy nic ponadto, że te przeinaczenia najlepiej, jak umieją, mówią coś ważnego o człowieku.

Taka filozofia wymusza myślenie o powściągliwej formie i stopniowym redukowaniu jej kompetencji. Wspomniane poczucie odpowiedzialności ma wpływ na lakoniczność wyrazu. Nowakowskiej piszą się wiersze coraz krótsze. Tak jakby chciała powiedzieć dość „zakłamywaniu świata” albo też „okłamywaniu samej siebie”. Jedno i drugie („dany świat” i „sama ja”) w świetle tych wierszy wydaje się wmówione, umowne. Któregoś dnia wiele lat temu nastoletnia Klara postanowiła zerwać prostolinijną umowę i wypowiedzieć obligatoryjny kontrakt. Najnowsze wiersze dojrzałej poetki potwierdzają, że nie ustąpiła ani na krok. Dalej jest czujna, podejrzliwa, ironiczna i czupurna. Może tylko wiara w skuteczność (czy też konieczność) frenetycznego „obrysowywania konturów” jakby już mniejsza.

Karol Maliszewski

Karol Maliszewski

Poezja: „potencjalne błędy w zapisie”

Najważniejszy jest dla mnie człowiek i jego problemy
Z Sylwią Chutnik rozmawia Adam Bienias

Adam Bienias: Pani Sylwio, jest pani absolwentką Gender Studies. Dlatego na początku chciałem zapytać jaka jest dla pani różnica między gender jako nauką a dżender jako zjawiskiem medialnym? Czy gender to kłopot, czy „coś ważnego” w naszym życiu i literaturze?

Sylwia Chutnik: Tak, jestem absolwentką Gender Studies na Uniwersytecie Warszawskim. Zajmuję się również naukowo badaniem uwarunkowań płci kulturowej w przestrzeni miejskiej. Myślę, że szum medialny (nie nazwałabym go raczej dyskusją merytoryczną) podszyty jest lękiem, że oto z chwilą podważenia prymatu płci biologicznej rozsypie się nasz dotychczasowy świat. Tymczasem gender nie jest ideologią, tylko pewnym konceptem, według którego nasza kultura i grupy społeczne nakreślają to, jak ma żyć i zachowywać się kobieta, a jak mężczyzna. Wystarczy spojrzeć na inne części świata, gdzie mężczyźni często wykonują „kobiece” czynności i na odwrót. W sferze społecznej chodzi bardziej o danie możliwości wyboru ludziom jak mają żyć. Uważam, że jest to po prostu element praw człowieka. Dziwię się również, że tak wiele osób chciałoby wybierać za innych i narzucać im swoje wartości. Stąd myślę całe zamieszanie. Nie traktuję dogmatycznie żadnej filozofii czy koncepcji, dla mnie są one raczej przepustką do krytycznego myślenia i zadawania pytań nieraz oczywistych. Z tym kojarzę również feminizm.

– W jednym z wywiadów powiedziała pani, że nie uważa siebie za pisarkę i że nie chce nią być, a lawinę wydarzeń uruchomił „Paszport Polityki”. Co tak naprawdę zdecydowało, że dziś Sylwię Chutnik można nazwać pisarką i czy kontekst medialno-rynkowy stwarza dziś pisarza? Mam na myśli również takiego pisarza, który de facto nie chce nim być?

Po swoim debiucie nie chciałam być nazywana pisarką, bo dopiero zaczynałam. Miałam na koncie jedną książkę i chociaż dostawałam mnóstwo propozycji tekstów czy felietonów, które przyjmowałam, to wydawało mi się, że jeszcze nie czas, aby konstruować siebie jako twórczynię. Poza tym działałam społecznie i to było dla mnie priorytetem. Jednak po siedmiu latach od wydania pierwszej powieści mogę nazwać siebie pisarką. Piszę dużo i dużo publikuję, utrzymuję się z twórczości. Nie potrzebuję zatem odgórnego zatwierdzenia (na przykład medialnego), że oto już zasłużyłam na to, by być oficjalnie uznana za pisarkę. Chociaż kiedy przyszła do mnie legitymacja ze Związku Literatów Polskich, to poczułam, że to ważny dla mnie dokument. Tak, jestem pisarką. Zawsze chciałam nią być.

– Krytycy wielokrotnie podkreślali, że jest pani szczera w tym, co pisze. Pisali też, że literatura jest dla pani narzędziem i najważniejsza w całym przekazie jest sprawa. Ceni sobie pani ich zdanie, czy może nie ma dla pani znaczenia to, co „wypisują”? 

Ma dla mnie znaczenie, ale staram się nie przejmować za bardzo ani pochwałami, ani krytyką. Zazwyczaj dobrze wiem, kiedy coś schrzaniłam i wiem, kiedy poszło mi dobrze. Muszę wierzyć i ufać głównie sobie, bo to ja jestem odpowiedzialna zarówno za tekst, jak i swoje życie. Nigdy nie lubiłam uświęcania żadnej ze sztuk tylko na zasadzie wystawiania pomnika wenie czy muzie. Najważniejszy jest dla mnie człowiek i jego problemy, dlatego też w swojej twórczości zajmuję się tymi tematami. Stąd literatura może być traktowana jako narzędzie zwykłego humanizmu, ale nie jest to odbieranie ważności tej formie wypowiedzi. 

– Krytycy zarzucali pani książkom „łopatologię” i czytankowość”, przedstawianie wszystkiego „kawa na ławę”. Na przykład Krzysztof Varga pisał o Kieszonkowym atlasie kobiet: „Niestety, Chutnik nie potrafi się często powstrzymać, by złapać czytelnika za rękę i głośno mu powiedzieć co ma myśleć i jakie wnioski wyciągnąć z lektury”. Jak zatem wyobraża pani sobie swojego czytelnika?

Trudno, skoro widzą łopatologię w sprawach społecznych i ich przedstawianiu, to ich sprawa. Przekonywać o swych racjach nie muszę, bo to nie jest polityczna debata. Mój czytelnik to jak zwykle w Polsce głównie kobieta. Poza tym to osoba, która od literatury oczekuje nie tyle zabawienia i rozrywki, co stawiania trudnych pytań i swoistego „boksowania się” z tematami. Jeżdżę na wiele spotkań autorskich i wiem, że dla moich czytelniczek czy czytelników ważne jest, aby podejmować takie tematy, które często są przemilczane lub przedstawiane w jednolity sposób. Chcą również języka w miarę im bliskiego i zrozumiałego, ale nie kolokwialnego.

– Nie ulega jednak wątpliwości, że jest pani pisarką zaangażowaną. Założyła pani fundację MaMa, która wspiera matki w życiowych kłopotach. Kobiety są dla pani inspiracją – zarówno w życiu, jak i w pisaniu. Co dziś w Polsce w ogóle oznacza bycie matką? Mam tu na myśli także pani porównanie oficjalnej polskiej martyrologii z martyrologią matek Polek. Na przykład Manuela Gretkowska uciekła do Szwecji, żeby pokazać, z jakimi trudnościami muszą borykać się Matki Polki…

Na naszej głowie nadal jest praca w domu i na rzecz rodziny. Matki to często szefowe domowego ogniska. Nie tylko sprzątają i opiekują się, ale i pamiętają o wszystkim, co sprawia, że rodzina dobrze działa. To męcząca i odpowiedzialna robota. Niektórzy mówią, że są to konsekwencje dążenia do równouprawnienia: „Chciałyście, to macie”. Ale to krzywdzące dla obu stron. W równouprawnieniu chodzi przecież o równy podział obowiązków, a nie obarczanie nimi jednej ze stron. Matki skarżą się również na sytuację na rynku pracy. Na niestabilność i niepewność, która często uniemożliwia wręcz podjęcie decyzji o założeniu rodziny. Wszystkie te tematy jakoś są obecne w mojej twórczości. Dziwię się, kiedy nazywa się je pogardliwie „kuchennymi problemami”. To ignorowanie połowy społeczeństwa.

– A zatem, kiedy ktoś nazywa panią pisarką zaangażowaną, to panią nie denerwuje? Czy dziś można walczyć przy pomocy literatury? I czy można w ten sposób coś wywalczyć?

Dla mnie to komplement. Chcę być zaangażowana we wszystkim, co robię. Co nie znaczy, że jestem lewaczką, prawaczką czy kimś innym. Dla mnie jest to element bycia odpowiedzialną za to, co dzieje się wokół mnie. Nie uważam tego za obciach. Natomiast nie chodzi mi o walkę, a o próbę zadania pytań i wywoływania dyskusji. Ktoś się może ze mną zgodzić lub nie, ale nie będę lawirowała, żeby się wszystkim przypodobać. Nie jestem zupą pomidorową, żeby mnie wszyscy lubili.

– Jak zatem widzi pani współczesną Polskę? Czy nasz kraj rzeczywiście jest bazarem, labiryntem podzielonym na sektory, świątynie, podziemne uniwersytety? Z czego możemy być dumni i czy wśród tych powodów do dumy jest literatura? 

Każdy kraj jest podzielony na warstwy społeczne, ale nie każdy dba o to, aby w miarę możliwości wszystkim ludziom żyło się wystarczająco dobrze. W Polsce mamy wspaniałe tradycje spółdzielcze i solidarnościowe. Nie wiem zupełnie czemu z nich nie korzystamy, a zamiast tego każda z partii politycznych i kościół katolicki próbują narzucać nam polaryzację i konflikt. Dla mnie nigdy nie było wartością walczenie ze sobą. Zupełnie nie odnajduję się w obecnym dyskursie medialnym, gdzie należy się wciąż kłócić. O wiele bliższe są mi ideały współpracy, nawet ponad podziałami. W końcu mieć ciekawą osobę do kłócenia się to prawdziwe szczęście. Ale z tego musi cos wychodzić, a przerzucanie się argumentami niczym w pojedynku jest głupie. Poniżanie, cynizm i hejt jest po prostu głupi i szkoda mi na to czasu.

Polska literatura ma niesamowity potencjał. Lubię jej ironię, pogodzenie się z losem lub buntowanie przeciwko niemu. Lubię nawet naiwny romantyzm polany sosem tragicznym. Zróżnicowanie twórców i twórczyń w naszym kraju jest dość spore i odpowiada mi to, bo dzięki temu każdy znajdzie coś dla siebie.

– Z czego w takim razie możemy być dumni w polskiej literaturze i czego jej jeszcze, pani zdaniem, brakuje?

Niczego jej nie brakuje, może oprócz pieniędzy dla twórców i należytego dla nich szacunku. Kiedyś chodzenie z książką pod pachą to był szpan. Teraz to dziwne schorzenie, kojarzące się z przykrym obowiązkiem lektur szkolnych, lub „spędzaniem czasu” w długiej podróży. Moim zadaniem jest promowanie czytania jako formy spędzania życia. Robię to wszędzie, gdzie się da. Skończyłam Liceum Księgarskie, od lat jestem aktywna na tym polu. Stąd poczucie, że mamy kogo i co czytać w Polsce i warto o tym głośno mówić.

– Pomówmy więc o pani książkach. Ciekawi mnie którą ze swoich książek lubi pani najbardziej i dlaczego? I jakie książki panią ukształtowały? Czy z perspektywy czasu nie żałuje pani tego, że zaczęła pisać….

Pisałam od zawsze. Gdybym nie wydała niczego, to i tak bym pisała: listy (papierowe!), pamiętnik, krótkie formy. Niczego nie żałuję i staram się z godnością spełniać swoje zadanie. Piszę codziennie, aby nie wyjść z formy. Jednak niezależnie od mojej bieżącej pracy to Kieszonkowy Atlas Kobiet otworzył mi drogę do zawodu i na zawsze będzie dla mnie najważniejszą książką. Natomiast pytanie o lektury jest trudne, bo czytam bardzo dużo i trudno jest wybrać te najważniejsze książki. Niewątpliwie Virginia Woolf, Tove Jansson, Izabela Filipiak i Olga Tokarczuk. Ale też: Miron Białoszewski, Jacek Podsiadło, Leopold Tyrmand i wielu innych twórców i twórczyń.

– Wspomniała dziś pani już o „boksowaniu się z Polską i pamięcią”. To określenie jest dobrym mottem pani twórczości, a może wskazałaby pani jakieś inne?

Lubię to określenie, bo boks ma jasne zasady i chociaż jest to bicie się, to ma swój cel. Pamięć jest dla mnie elementem szacunku dla tego i dla tych, którzy byli przede mną. Z niej chciałabym wyplatać przyszłość, budować coś nowego. Nasza pamięć jest wybiórcza, niesprawiedliwa. Lubię więc przypominać nam o tych osobach, które gdzieś zniknęły w oficjalnym pamiętaniu. Dotyczy to również historii naszego kraju. Myślę tu o moich różnych aktywnościach na polu utrwalania i przewracania pamięci o kobietach. 

– Jak zatem oceniłaby pani naszą podręcznikową historię. Co by pani do niej dodała, a czego jest w niej za dużo. I jak pani poznawała polską historię? Podobno podczas pisania Kieszonkowego atlasu kobiet wiele historii usłyszała Pani od swojego dziadka.

Zupełnie nie wierzę martyrologii, która ma działać jak coś w rodzaju straszaka na współczesnych ludzi. Przeraża mnie podekscytowanie wojnami i powstaniami. Brzydzę się macho-mitem o pięknych chłopcach rozkładających na łopatki tysięczne armie. Jednocześnie w takim micie zostałam wychowywana i on na mnie działa. Przyglądam się temu i zadaję sobie pytania, co sprawia, że się na niego łapię. Traktuję siebie jak obiekt doświadczalny. W oprowadzaniu po Warszawię lubię to, że ludzie poznają historię tego miasta I być może bardziej je wtedy rozumieją. To dla mnie ważne, aby wiedziec, gdzie się mieszka – nie myślę tu o drobiazgowym znaniu dat i poszczególnych architektów budowli, ale o świadomości losów danego miasta. W tym pomógł mi dziadek, warszawiak, który miłość do miasta przekazał mi wraz z piosenkami podwórkowymi i balladami miejskimi. Naiwnymi, wzruszającymi…

– W pani twórczości widać duże zainteresowanie miastem. Dlaczego właśnie miasto? A nawiązując do Sylwii Chutnik-przewodniczki po Warszawie – z jakich miejsc w stolicy jest pani najbardziej dumna, które najbardziej panią inspirują. I wreszcie, z których kobiet – dawnych czy obecnych mieszkanek Warszawy – czerpie pani najwięcej inspiracji?To dla mnie ważne, aby dbać o pamięć o wybitnych i inspirujących kobietach, które mieszkały w moim mieście. Może zabrzmi to egzaltowanie, ale jestem im to winna. To często dzięki nim kobiety w Polsce mają prawa obywatelskie, mogą się kształcić czy pracować. Zapominanie o tym to zbrodnia. Stąd praca przewodnicka, a ostatnio indywidualne wycieczki dla małych grup ludzi. Mam wiele postaci, które szczególnie utkwiły mi w pamięci: Aleksandra Piłsudzka, Rachela Auerbach czy Zofia Nałkowska. Wszystkie one były odważne, działalny społecznie, ale i realizował się na innych polach.

– Jak określiłaby pani swój styl pisarski: reportaże społeczne, publicystyka, literatura feministyczna, tendencyjna? Czy któreś z tych określeń panią denerwuje lub krzywdzi? A może to są niepotrzebne szuflady?

Moje teksty to często reportaże fikcyjne. Czyli takie opowieści, które mogłyby się przydarzyć, ale ja je wymyśliłam. Czy w całości? Raczej nie, zawsze posiłkuje się rzeczywistością, ale w sposób wybiórczy. Szuflady są zwykle niepotrzebne, ale rozumiem je w czasach, gdzie nie mamy cierpliwości do długiego zastanawiania się i analizowania. Tego typu skrótowe określenia czy łatki są dla nas sposobem na wyłowienie twórczości, która mogłaby nas zainteresować.

– Bardzo silne jest u pani przesłanie feministyczne. Polska literatura feministyczna…. Czy my możemy chwalić się w naszym kraju takim zjawiskiem? Krystyna Kofta powiedziała mi kiedyś, że świadomość feministyczna rodziła się w Polsce bardzo powoli, że początkowo kobieta, która pisała, była często postrzegana jako „jakaś tam dupa, której nudzi się w domu”. Odczuła pani kiedyś taką dyskryminację? Czy pani zdaniem podział literatury według płci od dawna nie ma sensu….

Jest na pewno inne traktowanie kobiet piszących niż mężczyzn. Wynika to z ról płciowych i tego, jak postrzegamy „kobiece” tematy. Właśnie jako te interesujące tylko kobiety, podczas gdy „facetowe” są uniwersalne. Śmieszy mnie to, ale często kobiety-pisarki grupowane są tylko dlatego, że są kobietami, chociaż piszą różne rzeczy. Oddzielna, kuriozalna grupa to kobiety, które nie wiedzą lub nie chcą wiedzieć, że dzięki feministkom w ogóle mogą pisać i wydawać. Jeśli zajrzy się do dwóch opracowań autorstwa Anety Górnickiej-Boratyńskiej i zobaczy, co wygadywała na pisarki krytyka dziewiętnastowieczna, to ręce opadają. A i teraz często są takie kwiatki, że trudno w nie uwierzyć. Zawierają się one w ludowym stwierdzeniu, że „baby są jakieś inne”. W podtekście od nas, facetów. Dla mnie to objaw miernoty intelektualnej i poczucie zagrożenia. Kobiety są obecnie lepiej wykształcone i częściej korzystają z różnych form edukacji. Więcej też piszą, bo wiedzą, jak łączyć życie zawodowe, prywatne i hobby. Ponoszą tego konsekwencje, ale robią to nadal. Myślę, że dla mężczyzn to dość trudna sytuacja, kiedy tracą władzę. A ta w literaturze wiąże się bardziej z władzą symboliczną: splendorem, możliwościami wpływu (bo raczej nie pieniędzmi). I nagle okazuje się, że milusia pozycja może być zachwiana. To wywołuje bunt. Nie chodzi tu jednak o zamianę osób rządzących, tylko dopuszczenie kobiet do głosu.

– Ciekawy zabieg zastosowała pani w swojej książce Cwaniary. Mamy tam próbę zamiany męskich bohaterów na kobiece bohaterki. To była zabawa formą, czysta wyobraźnia czy pani osobiste doświadczenie? Chciała pani pokazać, że kobiety mogą być silne, mogą walczyć…

Tak, chciałam świadomie stworzyć postaci kobiece rewersy męskich macho z powieści miejskich. Skoro u Grzesiuka pełno chłopców z ferajny, to ja wykreowałam ferajnę dziewczyn, które walczą o sprawiedliwość. Zamiana ról zawsze pozwala na zobaczenie pewnych zachowań z innej perspektywy. Nagle okazuje się, że bicie na ulicy jest złe, chociaż jeszcze do niedawna – w wykonaniu facetów – było dla nas czymś ciekawym. Cwaniary walczą o swoje, o godność i swoją tożsamość. To walka z góry skazana na porażkę, ale one się jej nie boją.

– Pytałem już o książki, które panią ukształtowały. Chciałbym też zapytać o osobę Juliana Przybosia. Została pani honorowym członkiem sesji naukowej poświęconej jego twórczości – tutaj w Rzeszowie – na Uniwersytecie Rzeszowskim. Dlaczego?

Uważam, że jest nieco zapomnianym twórcą, kojarzonym ze szkolnym podręcznikiem. Lubię, kiedy odczytuje się na nowo kanon i szuka w nim tego, co może być dla nas obecnie ciekawe. Nie chodzi tu o „unowocześnianie”, tylko próbę znalezienia rzeczy czy tematów ważnych kiedyś i teraz.

– Całkiem niedawno rozmawiałem z pisarzami roczników 70 o waszym pokoleniu. Czy pani odczuwa jakąś łączność ze swoim pokoleniem? Czy coś was łączy? A może jest oinna jakaś formacja lub grupa, z którą odczuwa pani szczególną więź?

Ostatnio mam wrażenie, że nasze pokolenie: trzydziestoparolatków szczególnie tęsknie zerka w stronę lat dziewięćdziesiątych i szuka swojej młodości w czasach nagrywanych kaset i początków kapitalizmu w Polsce. To ciekawe obrazy, gorzko-sentymentalne. Coraz częściej też nasz rocznik musi zmagać się lub dyskutować ze sobą sprzed piętnastu, dwudziestu lat. Gdzie ideały, gdzie nasze wartości? Czy udało nam się zrealizować niektóre z przyrzeczeń? Trudny to czas. Nie wiem, czy już rozliczeń, ale na pewno pewnych podsumowań. 

– A co Sylwia Chutnik chciałaby jeszcze napisać? Co chciałaby wnieść do literatury?

Chcę nadal pisać. Chcę cały czas rozmawiać z czytelnikiem i czytelniczką. Chcę próbować nowych form literackich, ale i nowych form sztuki: muzyki, grafiki. Wyrażać siebie i starać nie iść na zbytnie kompromisy, co w tych czasach i w mojej sytuacji życiowej jest dość trudne.

Bardzo dziękuję za rozmowę i życzę kolejnych sukcesów.

Bardzo dziękuję.

Rzeszów – Warszawa sierpień 2015 r.

Karol Maliszewski