FRAZA NR 89 / 2015 – PRZESTRZENIE WYOBRAŹNI
PRZESTRZENIE WYOBRAŹNI:
- Przestrzenie wyobraźni. Rzeszowskie (i nie tylko) spotkania ze Stefanem i Krystyną Chwinami (Karolina KUMKA, MRB)
- Książki są śladami naszych kolejnych wcieleń. Spotkanie z Krystyną i Stefanem CHWINAMI
- Braha ROSENFELD, Rozdarty warkocz, Dystansowanie, Morze w Stella Maris, Godzina Ptaków, Teraz możesz być czarodziejką
- Vladimír BALLA, Pasje i zdrady, przełożyła Zuzana Compelová
- Krystian PIWOWARSKI, Jak zostałem rewolucjonistą
Przestrzenie wyobraźni. Rzeszowskie (i nie tylko) spotkania ze Stefanem i Krystyną Chwinami
21 maja 2015 roku w Uniwersytecie Rzeszowskim odbyło się spotkanie z prozaikiem, którego żadnemu poloniście nie trzeba przedstawiać. Gościem akademickiej wspólnoty polonistów oraz redaktorów czasopisma „Fraza” był profesor Stefan Chwin, który przyjechał do Rzeszowa wraz ze swoją małżonką – poetką, dziennikarką telewizyjną i szefową wydawnictwa „Tytuł” Krystyną Lars. Spotkanie poprowadzili wspólnie redaktor naczelna czasopisma „Fraza” prof. Magdalena Rabizo-Birek oraz prof. Marek Stanisz – znawca literatury romantycznej i promotor rozprawy doktorskiej Pauliny Wojtowicz-Maryjki, poświęconej pisarstwu Stefana Chwina.

Rzeszowskie spotkanie z pisarzem i jednocześnie wybitnym literaturoznawcą, związanym z Uniwersytetem Gdańskim, organizatorzy opatrzyli tytułem „Przestrzenie wyobraźni”. Było podzielone na dwie części. Pierwszą z nich był wykład prof. Chwina zatytułowany „Wielkie deportacje środkowoeuropejskie XX wieku z perspektywy aksjologicznej. Wyzwania dla literatury”. Jego zasadniczym celem było skupienie uwagi słuchaczy na problemie, jakim były masowe przesiedlenia. Profesor wielokrotnie podkreślał, że kwestia ta jest ciągle otwarta, bowiem trudno jest jednoznacznie stwierdzić, jak należy ją oceniać w dłuższej perspektywie czasowej.

Deportacje, które powszechnie ocenia się jako zbrodnicze, dramatyczne, bolesne, niosące zagładę lokalnym społecznościom i kulturowym fenomenom (np. wschodnim kresom Polski i Niemiec), ocaliły, paradoksalnie, życie wielu ludziom i wywołały pozytywne zmiany w mentalności (zwłaszcza, zdaniem profesora, w konserwatywnej i zatrutej ideologią faszystowską mentalności Niemców). Skutkowały także uzyskaniem przez Polskę cennych poniemieckich ziem (np. rodzinnego miasta Chwina i źródła jego inspiracji – Gdańska) oraz cywilizacyjnym przesunięciem Polaków w kierunku Zachodu Jak również, co jest tezą kontrowersyjną, ocaliły „oczyszczoną” z dużych skupisk mniejszości narodowych Polskę od bratobójczych konfliktów, które znamy choćby z okresu rozpadu Jugosławii. Profesor zarysował bowiem w kodzie wykładu iście literacką wizję eskalacji konfliktu polsko-niemieckiego po roku 1989 – oczywiście w Gdańsku, które przyznano po wygranej wojnie Polsce, ale z pozostawieniem w nim ludności niemieckiej.
W pierwszej części wykładu profesor wiele miejsca poświęcił dekonstruowaniu mitów, narosłych wokół zbrodni popełnionych w końcowej fazie wojny na niemieckiej ludności cywilnej przede wszystkim przez żołnierzy Armii Czerwonej. Opowiedział bowiem, między innymi na przykładzie historii wioski Nemmersdorf – jednej z pierwszych wsi niemieckich zdobytych przez Rosjan, a potem odbitych przez Niemców – o martyrologicznym micie niewinnych niemieckich ofiar i sowieckich dzikich bestii, który – jak się okazuje – czynnie tworzyli propagandziści faszystowscy, mając na celu wzmożenie w żołnierzach i ludności cywilnej woli walki i obrony. Podkreślił wyłaniającą się z tego mitu fascynację Niemców „dzikim” i „frenetycznym” witalizmem Rosjan, wyrażającym się w masowych gwałtach oraz ich irracjonalny szacunek dla zniewalającej siły przeciwnika. Zwrócił także uwagę na obecne we wspomnieniach wysiedlonych, spisanych niekiedy wiele lat po wojnie, ślady faszystowskiej retoryki wyższości rasowej i kulturowej (rysujące się zwłaszcza w obecnych w nim obrazie przedstawicieli mniejszych narodów środkowej Europy, w tym także Polaków).

Poddał krytyce tworzony także przez siebie po roku 1989 (w bardzo popularnej, mającej w Niemczech kilka wydań, powieści Hanneman) typ narracji pojednawczych, uwypuklający wspólnotę cierpienia „niewinnej” ludności cywilnej narodów Europy, przypominając, że Niemcy wynieśli partię faszystowską i Hitlera do władzy w demokratycznych wyborach, w przytłaczającej większości popierali jego politykę, czynnie w niej uczestniczyli i bezwzględnie korzystali z jej ekonomicznych korzyści (na przykład odebranej Żydom własności i pracy robotników przymusowych), łamiąc przy tym powszechnie zasady chrześcijańskiej moralności, którą w „micie nemmersdorfskim” rzekomo uosabiali.
Druga część spotkania koncentrowała się wokół zagadek życia i twórczości pisarskiej pary (zapis obszernych fragmentów tej części spotkania prezentujemy we „Frazie”). Prowadzący spotkanie profesorowie oraz słuchacze zadawali pytania, koncentrujące się wokół takich problemów – jak wątki autobiograficzne w utworach Stefana Chwina, na przykład epizod z pisarzem i jego żoną na dworcu kolejowym w Gdańsku z powieści Złoty pelikan, inspiracje malarskie pisarstwa Chwina (mające źródło także w jego artystycznych talentach i plastycznym wykształceniu – jest bowiem absolwentem liceum plastycznego). Pisarz opowiadał o źródłach niektórych swoich pomysłów fabularnych, np. scenę przymierzania sukienek z powieści Esther „podsłuchał” z rozmów żony i jej przyjaciółek. Krystyna Lars żartobliwie komentowała wypowiedzi męża oraz przeczytała trzy wiersze z wydanych niedawno, ciepło przyjętych przez krytykę tomików poetyckich.

Zmęczony trudami długiej, nocnej podróży z Gdańska i trwającym ponad cztery godziny spotkaniem pisarz nie zdołał niestety przeczytać fragmentu nowej powieści, zdradził jedynie słuchaczom punkt jej wyjścia, którym jest znana powszechnie, groteskowa, kryminalna przygoda życiowa znanego polskiego polityka i scenarzysty filmów Krzysztofa Kieślowskiego.

Wieczorem tego samego dnia pisarz spotkał się z miłośnikami swoich utworów w Bibliotece Miejskiej w Przemyślu (spotkanie prowadził jego przyjaciel prof. Jerzy Jarzębski). Podczas trzech kolejnych dni państwo Chwinowie zwiedzili Przemyśl i Sanok, gdzie spotkali się poetą Januszem Szuberem oraz obejrzeli zbiory ikon i kolekcję dzieł Zdzisława Beksińskiego w tamtejszym muzeum. Odwiedzili także Łańcut, w którym duże wrażenie zrobiła na nich wspaniała zamkowa biblioteka i jej zbiory (zwłaszcza bogato zdobione barokowe atlasy i siedemnastowieczny zielnik z kolekcji Zofii Potockiej), imponująca storczykarnia i jedna z najlepiej zachowanych, wspaniale ozdobionych synagog w Polsce. Byli pod dużym wrażeniem wielokulturowej spuścizny Podkarpacia, pietyzmu, jakim jest on otaczany i kompetencji pracowników odwiedzanych instytucji kultury. Za pomoc w organizacji tej części spotkania redakcja „Frazy” serdecznie dziękuje dyrekcjom i pracownikom Muzeum w Sanoku i Muzeum Zamku w Łańcucie oraz kilku serdecznym i wypróbowanym przyjaciołom naszego pisma

fot. Magdalena Rabizo-Birek.
Karolina Kumka i MRB
Książki są śladami naszych kolejnych wcieleń. Spotkanie z Krystyną i Stefanem Chwinami*(fragment)
Magdalena Rabizo-Birek: Serdecznie witam na drugiej części sympozjum „Stefan Chwin – przestrzenie wyobraźni”, która w naszym zamierzeniu ma być rozmową skoncentrowaną wokół twórczości literackiej naszych gości – pisarskiej pary Krystyny i Stefana Chwinów. Z profesorem Markiem Staniszem, który poprowadzi ze mną spotkanie, uzgodniliśmy, że on krótko przedstawi profesora Stefana Chwina jako pisarza, natomiast ja powiem kilka słów na temat pani Krystyny, której właściwie zawdzięczamy to spotkanie, ponieważ cały wysiłek logistyczny jego organizacji spoczywał właśnie na niej. Pani Krystyna Chwin, publikująca także pod pseudonimem Krystyna Lars, jest poetką. Debiutowała literacko wcześniej niż mąż, bowiem w roku 1981 roku ukazał się jej pierwszy tomik. Z mężem tworzą bardzo niezwykły przypadek nie tylko małżeństwa i rodziny, ale też twórczego tandemu. Nasi goście tworzą związek, który wzajemnie się inspiruje i oddziałuje na siebie, co można dostrzec w utworach obojga. Są koleżeństwem ze studenckiej ławy, spotkali się pierwszego dnia studiów na gdańskiej polonistyce. Przypomnę, że mamy na sali więcej przypadków takich par – są z nami państwo Pasterscy, państwo Ożogowie, Wojtek Maryjka i jego żona Paulina… Wszyscy oni są studenckimi małżeństwami polonistów.
Marek Stanisz: To wspaniała reklama polonistyki…
Stefan Chwin: Polonistyka jako kierunek matrymonialny…
Magdalena Rabizo-Birek: Kiedy Krystyna i Stefan Chwinowie rozpoczynali studia, był rok 1968. Najpierw studiowali w Wyższej Szkole Pedagogicznej w Gdańsku, która rok później stała się Uniwersytetem Gdańskim. Wkrótce przyszedł rok 1970 i kolejne ważne wydarzenia historyczne dla Polski i dla ich pokolenia, które dojrzewało w ich czarnym cieniu. Być może, z perspektywy wysłuchanego przez nas przed chwilą wykładu profesora Chwina, przyniosły one po latach pozytywne, jaśniejsze skutki, niemniej są doświadczeniami trudnego okresu historycznego. Wtedy też, przypomnę, drugi raz po obronie w 1939 roku Poczty Gdańskiej, Gdańsk wchodzi do najnowszej historii Polski, bardzo mocno i na trwałe się w nią wpisuje.
Nasi goście bardzo wcześnie, bo jeszcze podczas studiów się pobrali i założyli rodzinę. Potem była praca i takie jej elementy, jak u wielu z nas, obecnych tu na sali poetów, krytyków literackich i literaturoznawców. Zatem mieści się w nim współpraca z czasopismami – gdańskimi „Literariami” i „Autografem”, w którym pani Krystyna była sekretarzem redakcji. Tu rozpoczyna się odrębna droga pani Krystyny, która związała się z pracą dziennikarską, mediami, pismami i wydawnictwami literackimi. Najmocniej ten wątek był obecny w jej życiu po roku 1989, gdy była założycielką, redaktorką naczelną i spiritus movens pisma „Tytuł”, które ukazywało się w latach 1991–2002. To było ważne pismo i warto do niego zaglądać, ponieważ zawiera cenne teksty i także całe numery monograficzne dotyczące pisarzy gdańskich, literatury skandynawskiej i krajów nadbałtyckich, gdańskich śladów Miłosza. Ten ostatni temat znalazł kontynuację w ostatnim wspólnym dziele naszych gości – monumentalnej publikacji Miłosz, Gdańsk i okolice. Dokumenty i świadectwa.
A to prowadzi ku twórczości poetyckiej naszego gościa, która rozpoczyna się bardzo dobrze przyjętym przez czytelników i krytyków tomikiem o tytule-masce Ja, Gustaw. Poetka Krystyna Lars – tak brzmi przyjęty przez panią Krystynę literacki pseudonim i mam wielką ochotę zapytać o niego oboje państwa. Pamiętamy bowiem, że kilka lat później pod pseudonimem Max Lars ukażą się dwie niezwykłe książki pana Stefana – pastisze dziewiętnastowiecznych powieści przygodowych Ludzie-Skorpiony (1986) i Człowiek-Litera (1989), ozdobione wspaniałymi ilustracjami autora (m.in. iluminowanymi inicjałami kolejnych rozdziałów).
Wracam do krótkiej opowieści o twórczości Krystyny Lars, która co kilka lat ogłaszała kolejne tomy poetyckie – w 1989 roku Krainę pamiątek, w 1992 roku Ciekawe i pouczające sceny z życia kobiet i mężczyzn spisane podczas podróży do Europy – tomik z ważnego okresu, kiedy Europa otworzyła się przed Polakami. Bardzo ważny i bodaj najszerzej komentowany był jej tomik o ciekawym, trochę „białoszewskim” tytule Umieranki i inne wiersze, który ukazał się w 2000 roku. Dwa niedawno wydane tomiki poetka przywiozła ze sobą. To Zaprosimy do nieba cały świat i Proste wiersze o szczęściu.
Wspomnę jeszcze o ciekawym elemencie jej dorobku, który tworzą książki napisane wspólnie lub w bardzo bliskiej współpracy z mężem, z których bodaj najgłośniejsza jest zbiorem opowiadań o znaczącym tytule Wspólna kąpiel z 2000 roku. Ważną publikacją w formule szczególnego literackiego przewodnika jest Gdańsk według Stefana Chwina, przygotowany przez panią Krystynę. Powiedziała mi też pani w kuluarach, że w drugiej połowie lat dziewięćdziesiątych trochę za namową Olgi Tokarczuk, założyła oficynę wydawniczą „Tytuł”. Przypomnę, że pod jej egidą do dziś ukazują się wszystkie publikacje naszych gości i myślę, że bycie wydawcą to także bardzo ważny obszar działalności pani Krystyny. Takie wydawnictwa bowiem nie zawsze się udają – przykładem wydawnictwo Olgi Tokarczuk „Ruta”, które szybko zakończyło swoją działalność. Sukces odniosło założone w podobnym okresie, ale działające na odmiennych zasadach wydawnictwo Czarne Moniki Sznajderman i Andrzeja Stasiuka.
Powinnam także wspomnieć o wielu latach pracy pani Krystyny na eksponowanych stanowiskach, na przykład dyrektora programowego, w oddziale Telewizji Polskiej w Gdańsku. Poprosimy później panią Krystynę o lekturę kilku wierszy z jej nowych tomów, a teraz bardzo proszę Marka Stanisza o zaprezentowanie naszego drugiego gościa.
Marek Stanisz: Czynię to z bojaźnią autentyczną, a z drżeniem trochę innym niż to, o którym pisał filozof, bardziej drżeniem emocji, że mam przyjemność siedzieć obok wybitnego pisarza, którego nie tylko czytamy wszyscy, ale który jest jednym z najczęściej czytanych pisarzy w moim domu i w kręgu moich wychowanków. A zatem pozwolą państwo, że w kilku słowach przypomnę dorobek pisarski Stefana Chwina. Zwrócę też uwagę, w jaki sposób jego twórczość koresponduje z działalnością profesora humanistyki, literaturoznawcy. Magdalena przypomniała już pierwsze powieści, które ukazały się pod pseudonimem Max Lars. Potem Stefan Chwin wydał ważną autobiograficzną powieść Krótka historia pewnego żartu (1991)…
Magdalena Rabizo-Birek: Chciałam w tym miejscu podkreślić jeszcze jeden ważny, szczególnie mi bliski w biografii i zainteresowaniach naszego gościa, element. Jest bowiem absolwentem liceum plastycznego w Gdyni-Orłowie, co nie jest to bez znaczenia ze względu na bogatą obecność tematów związanych ze sztuką i fascynacji malarskich w jego twórczości, ale też dlatego, że wspomniane książki, a także Hanemann w jego ostatnim, ósmym bodaj wydaniu, jest ilustrowany perfekcyjnymi, naprawdę pięknymi rysunkami jego autorstwa. Ten artystyczny talent łączy go jeszcze mocniej z osobą innego słynnego gdańskiego pisarza Güntera Grassa.
Marek Stanisz: Już prawie nic nie zostało do powiedzenia, poza kilkoma tytułami: Hanemann (1995), Esther (1999), Wspólna kąpiel z Krystyną Lars (2001), Złoty pelikan (2003), Kartki z dziennika (2004), Żona prezydenta (2005), Dolina Radości (2006), Dziennik dla dorosłych (2008) i Panna Ferbelin (2011). Jak widać, Stefan Chwin z dużą regularnością wydaje swoje powieści i eseje. Dodam jeszcze, że jest autorem wielu prac krytyczno- i historycznoliterackich – począwszy od wydanej z profesorem Stanisławem Rośkiem książki Bez autorytetu (1981) i przygotowanej z profesor Marią Janion dwutomowej antologii Dzieci (1988). Ponadto jest autorem pięknej książki Romantyczna przestrzeń wyobraźni (1989), a także niezwykle interesujących studiów poświęconych problemowi zdrady w literaturze polskiej (Literatura i zdrada: od „Konrada Wallenroda” do „Małej Apokalipsy”, 1993). W tym miejscu nie sposób nie wspomnieć o znakomitym wstępie do Konrada Wallenroda w wydaniu Biblioteki Narodowej (1991). Wreszcie w dorobku Stefana Chwina znajdują się liczne studia dotyczące tych pisarzy, którym od lat poświęca on swoją uwagę – myślę o Czesławie Miłoszu i Adamie Mickiewiczu (chociaż Miłosz jest tu chyba twórcą ważniejszym). Pojawia się także Witold Gombrowicz (m.in. głośny esej o Trans-Atlantyku oraz formie polskiej, 2003) i Wisława Szymborska. I wreszcie dwie eseistyczne książki poświęcone samobójstwu – wydane w roku 2010 Samobójstwo jako doświadczenie wyobraźni i w 2013 Samobójstwo i „grzech istnienia”. To tyle, jeśli chodzi o krótką prezentację dorobku naszego gościa…
Stefan Chwin: Oprócz tego zajmuję się jeszcze projektowaniem okładek moich książek. Co jakiś czas odczuwam potrzebę przypomnienia sobie, że los obdarował mnie także pewną umiejętnością rysowania i malowania. Kiedy mam wyrzuty sumienia, że z tej umiejętności nie korzystam, jak może powinienem korzystać, wtedy robię ilustracje do książek, żeby troszkę to sumienie uspokoić. Po maturze wahałem się między dwiema drogami – czy iść na Akademię Sztuk Pięknych, czy w stronę literatury.
Marek Stanisz: Ryszard Kapuściński mówił o tym, że pisanie zaczyna się od pierwszego zdania. U pana jest tak – pamiętam wiele wypowiedzi na ten temat – że powieść zaczyna się od obrazu. Tutaj najwyraźniej widać wyobraźniowy, plastyczny impuls pańskiej twórczości.
Zadając pierwsze pytanie, poprzedzę je nieco dłuższym wywodem. Otóż każda z tych powieści, które wymieniłem, to jest właściwie temat na osobne, uczone seminarium albo pożyteczne spotkanie – jak to dzisiejsze. Wszystkie składają się na obraz niezwykle różnorodny, a zarazem spójny. Każda bowiem zawiera piękną, poruszającą opowieść o jakimś człowieku, który jest nieprzystosowany, nieco „odklejony” od świata i traci grunt pod nogami. Bohaterowie prozy Stefana Chwina zwykle stoją w obliczu nieprzeniknionej zagadki życia. Można powiedzieć, że pańskie powieści są o tym, co za Marią Janion można nazwać niepokojącymi tematami egzystencji. Wymienię kilka z nich, które wydają mi się szczególnie ważne: czym jest świat, który nas otacza? Czym jest dobro i zło? Czy, żyjąc, możemy czuć się spełnieni? Czy możemy czuć się niewinni? Czy należymy do samych siebie? Czy cierpienie naprawdę uszlachetnia człowieka? Czy świat da się jakoś naprawić? Dlaczego władza jest złem, nawet jeżeli chce być dobra?
To tylko niektóre problemy poruszane w pańskich powieściach, ale widać gołym okiem, jak wielki jest ich ciężar gatunkowy. Zmierzam więc do pytania – napisał pan wiele, to są tysiące stron, na pewno należy pan do pisarzy wybitnych, czytanych, spełnionych. Czy ma pan poczucie, że powiedział to, co chciał powiedzieć? Ma pan poczucie, że udało się panu „ogarnąć świat” swoim pisarstwem? (Używam tu sformułowania Ryszarda Kapuścińskiego z głośnego wywiadu Nie ogarniam świata).
Stefan Chwin: Byłbym nierozsądny, gdybym powiedział, że ogarnąłem. Bardzo sobie na przykład lubimy z żoną porozmawiać o naszych znajomych. Takie rozmowy są, jak myślę, dobrym treningiem dla powieściopisarskiej wyobraźni. Siedzimy sobie w kuchni i rozmawiamy o gościach, którzy akurat wyszli z naszego mieszkania. Nie mówimy o nich źle, ale próbujemy zrozumieć, kim oni są i o co im w życiu chodzi, co naprawdę znaczą ich słowa i gesty. Takie rozmowy to zaledwie hermeneutyczne przybliżenia do tajemnicy Innego, bo doskonale wiemy, jak trudno odczytać duchowy rysunek drugiej osoby. I ja ten status postaci nierozpoznanej bardzo staram się zachować przy kreowaniu postaci powieściowych. Nie należę do tych pisarzy, którzy rozpisują sobie charakter „osób dramatu” w punktach. Na przykład Andrzejewski miał dziwną dla mnie technologię pisania powieści – robił spis osób mających w niej występować, szkicował ich biografie, określał ich temperamenty. W ten sposób sporządzał sobie szczegółową partyturę postaci, którą potem w pisaniu rozwijał i uzupełniał. Ja tego unikam. Lubię, kiedy postać, o której piszę, umie mnie czymś zaskoczyć, jakby była postacią ode mnie niezależną. Poza tym nie piszę nigdy powieści od pierwszego zdania do ostatniego. To w ogóle nie wchodzi w grę. Mój sposób pisania jest inny. Ponieważ – jak pan mówił – mam bardzo silną wyobraźnię wzrokową, obrazy są dla mnie ważniejsze niż plan fabularno-personalny, więc raczej oplatam fragmenty narracji wokół jakiegoś obrazu, który poruszył moją wyobraźnię. Nie prowadzę narracji w sposób chronologiczny. Piszę na przykład najpierw siódmy rozdział powieści, później drugi, później dwudziesty drugi. Mam całość ułożoną w głowie, wiem, w którym miejscu co ma być, ale piszę, „wyjmując” fragmenty z tej gotowej, wyobrażonej całości. W związku z tym moje powieści nie są tak spójne jak klasyczna powieść realistyczna. Są tak pomyślane, żeby się pojawiały w nich rozmaite luki i niedopowiedzenia.
Marek Stanisz: Kiedy czytam pańskie powieści, na każdym kroku uderza mnie jak głęboki jest ich wymiar autobiograficzny. Autobiograficzne tropy są oczywiście bardzo często mylące, specjalnie zatarte, porozsiewane w różnych miejscach. Niejednokrotnie odnosiłem jednak wrażenie, że ukrywa pan własną tożsamość pod postaciami swoich bohaterów, że pojawiają się przeróżne gry z autobiografią. To szalenie romantyczny pomysł, w tym sensie, że nie chodzi tu o kronikarską zbieżność własnego życia z fabułami literackimi, lecz o przekonanie romantyków, że świata nie da się zobaczyć z innej perspektywy niż własna. Jednocześnie – i tutaj docieram do pytania – oprócz prawdy życia istotą literatury, jej miąższem, jest zmyślenie. Pytam więc: czy pan bardziej wymyśla fabuły, fikcje, czy raczej pisze o własnych przeżyciach?
Stefan Chwin: Jest kilka powieści, które bezpośrednio wyrastają z mojej biografii, na przykład Złoty pelikan. Miałem na uniwersytecie przygodę podobną do tej, którą opisałem w tej powieści. Pewnego dnia byłem na dworcu w Gdańsku i nagle w tłumie twarzy, które mnie otaczały, zobaczyłem twarz, która przyciągnęła moją uwagę. Nasze spojrzenia się spotkały i wtedy człowiek, na którego patrzyłem, zaczął przede mną uciekać, chciał skryć się w tłumie. Poczułem się niewyraźnie. Jakby obudziło się we mnie jakieś niezrozumiałe poczucie winy, którego nie umiałem sobie wytłumaczyć. Dopiero po jakimś czasie uświadomiłem sobie, że to jest człowiek, który rozpoczynał razem ze mną karierę uniwersytecką, pracowaliśmy w jednym pokoju, biurko w biurko. Potem on zniknął z uniwersytetu i z mojego życia. Nie wiedziałem, co się z nim stało. Ktoś mi powiedział, że tam była jakaś dramatyczna historia z kobietą, stracił pracę, dom i teraz mieszka na dworcu. To zestawienie dwóch losów bardzo mnie poruszyło. Ja jestem, jak pan przed chwilą zechciał to określić, „spełniony” – chociaż sam o sobie tak nie myślę, bo mam wątpliwości, czy spełnienie w życiu jest w ogóle możliwe, może do pewnego stopnia – ale w tamtej chwili, tam, na dworcu, gdy nasze spojrzenia się spotkały, poczułem silne ukłucie w sercu. Stało się coś, czego nie rozumiałem. Punkt wyjścia mieliśmy podobny, ale potem? Ja się systematycznie wspinałem na górę, a on osuwał się na samo dno. I w końcu stał się mieszkańcem gdańskiego dworca, spał na kartonach w kącie przy kasach biletowych. Kiedy miałem chat w rozgłośni Polskiego Radia w Warszawie, ludzie nagle zaczęli pytać o nazwisko tego człowieka. – Proszę podać nam nazwisko, bo my jesteśmy z wydziału prawa – bohater tej powieści jest pracownikiem tego wydziału – i chcemy mu pomóc. Oczywiście nazwiska nie podałem. Spotkanie na dworcu było dla mnie bardzo silnym doznaniem tajemniczości losu. W jakimś momencie, kiedy usiłowałem odnaleźć go w tłumie, pomyślałem: Dobry Boże, przecież moje życie mogło się potoczyć dokładnie tak samo jak jego! Mogłem być dzisiaj w tym samym miejscu co on! Co więc sprawiło, że nie jestem? Czy to tylko moja zasługa, czy zadecydowało tu coś dużo ważniejszego i potężniejszego? A jeśli zadecydowało, jakie mogło mieć intencje, że obdarzyło nas tak różnym losem? Chciałem opisać ten równoległy do mojego los, żeby trochę lepiej zrozumieć mój własny. Tak powstał Złoty pelikan.
A Krótka historia pewnego żartu to już całkowicie autobiografia. Tam występuje chłopiec, który po prostu jest mną, postępuje tak, jak ja. Natomiast Dolina Radości to znów spotkanie dwóch obrazów, każdy o silnym podkładzie autobiograficznym. Obraz pierwszy, macierzysty dla tej powieści, to była scena, kiedy pewnego dnia, podczas którejś z moich podróży niemieckich, znalazłem się na rynku w Monachium i nagle w tłumie ludzi przed monachijskim ratuszem zobaczyłem mężczyznę w czarnym stroju, którego twarz, szyja i ręce były pokryte wapienno białym makijażem. Wyglądał na ulicznego klauna, więc powinien swoim widokiem wzbudzać raczej wesołość, ale biła od niego jakaś wielka, przyprawiająca o dreszcz powaga. Przemieszczał się wśród ludzi powoli, spokojnym krokiem, wyprostowany, wyższy od nich, lodowato obcy. Tłum się przed nim rozstępował. Pomyślałem sobie: warto by o kimś takim napisać powieść. A drugi obraz to pewne miejsce pod Gdańskiem, które od dzieciństwa przyciągało moją wyobraźnię, do którego i dzisiaj lubimy – ja i moja żona – czasem zaglądać. Na wzgórzu wśród oliwskich lasów leży olbrzymi głaz. Wygląda jak rozłamana łupina orzecha. Obok siebie dwie kamienne połówki. A w obu tych połówkach wgniecenia, podobne do kształtu ludzkiego ciała. Tak, jakby dawno temu głaz rozpękł się i z tej kamiennej, rozłamanej formy wyszedł człowiek. Pewnego dnia, kiedy tam byłem, stanąłem tak, żeby sprawdzić, czy moje plecy pasują. I okazało się, że pasowałem do tej formy wgniecionej w kamieniu. Bardzo poruszyło to moją wyobraźnię. Dolina Radości nie jest żadną powieścią realistyczną, chociaż mówi o wydarzeniach historycznych XX wieku. To jest powieść mitologiczna. Jej bohater opowiada sobie historię własnego życia w taki sposób, żeby nie mieć ludzkich rodziców, on ich nie chce, chce być zrodzony z kamienia. Poloniści lubią od razu interpretować tego typu obrazy – co to znaczy „być zrodzonym z kamienia”? Dla mnie to był temat psychoanalityczny: martwa materia, w której wnętrzu jest żywe ziarno, człowiek jak migdał wyjęty z kamiennej skorupy. To było drugie zahaczenie autobiograficzne tej powieści. Obie te sprawy się w niej spotkały i połączyły. Człowiek z rynku w Monachium i jego początek na wzgórzu pod Gdańskiem. Bo on opowiada swoją historię tak, jakby chciał uwierzyć, że wyszedł z tego głazu, leżącego wśród lasów, że nie został urodzony przez kobietę jak wszyscy śmiertelnicy. Bardzo to tajemnicza postać, o rysach biblijnych, która występuje w wielu religiach. Postać Wysłannika, który może jest człowiekiem, a może kimś zupełnie innym niż człowiek, przybywa nie bardzo wiadomo skąd i chce ludziom pomóc naprawić świat. A inne powieści… Panna Ferbelin jest oparta na mojej autobiograficznej topografii Gdańska, bo tam widzimy całe – połączone w jedno – miasto z wieku dziewiętnastego i dwudziestego, które znam na pamięć…
Marek Stanisz: A Warszawa w Esther?
Stefan Chwin: Tak, Warszawa w Esther. Bo ja w pewnym momencie uświadomiłem sobie, że nie mam tylko biografii gdańskiej, ale jeden z nurtów mojej biografii rodzinnej to jest nurt warszawski, po mojej matce. Cała linia kobieca mojej rodziny biegnie przez Warszawę i w Esther próbowałem zobaczyć tę linię, trochę dla mnie fantastyczną, bo niewiele o niej wiem. Napisałem więc fantastyczną autobiografię mojej rodziny. Ale jeśli ktoś czyta tę powieść, nie musi koniecznie o tym wiedzieć, bo Esther jest całością samowystarczalną na tyle, że nie musimy jej czytać poprzez tego rodzaju odniesienia.
Marek Stanisz: Na tym także polegał romantyczny autobiografizm – wcale nie wymagał prostych zależności między dziełem a biografią jego twórcy. Jest też w pańskich powieściach inny ważny problem, o który chciałbym spytać – mam na myśli kwestie odpowiedzialności moralnej. Z jednej strony bardzo wyraźnie pan pisze o projekcie eksterytorialności literatury, która ma być poniekąd amoralna…
Stefan Chwin: Tak, literatura jako przestrzeń eksterytorialna, w której pisarz może sobie pozwolić na więcej niż w życiu, to znaczy może wdawać się w rozmaite przedsięwzięcia etycznie ryzykowne czy dwuznaczne, których w życiu raczej nie pochwalamy. Chodzi na przykład o wyobraźniową identyfikację ze złem, przechodzenie podczas pisania (i czytania!) na stronę zła, wnikanie w jego rzeczywistość psychologiczną, aż do głębokiego utożsamienia się z nim, by mu się lepiej przyjrzeć od środka…
Marek Stanisz: …a z drugiej strony fabuły pańskich powieści, podobnie jak kreacje ich głównych bohaterów, są bardzo głęboko zakorzenione w perspektywie etycznej. Nie chodzi mi o moralizatorstwo, parenezę czy kaznodziejstwo, ale właśnie o perspektywę etyczną, która jest w pana utworach tak silna, że czytelnikowi trudno się jej wyzbyć. Ująłbym to w ten sposób: narrator tych powieści i ich bohaterowie cały czas pokazują, że nie możemy pozbyć się poczucia winy. Do czego jest nam ono potrzebne?
Stefan Chwin: Nie wiem, czy jest potrzebne, czy nie, ale może to jest tak, że moje myślenie i odczuwanie nie do końca zgadza się z duchem czasów, w których żyjemy, ponieważ duch czasów, w których żyjemy, to jest duch, który bardzo nie lubi poczucia winy i kiedy tylko może, energicznie nas zachęca: „Wyzbądź się niepotrzebnego poczucia winy. Na co ci to poczucie? Po co? Wyluzuj! Nie spinaj się! Odpuść sobie! Żyj na luzie!”. Tego rodzaju wezwania są bardzo ponętne, bo obiecują życie bez stresu, ale w istocie uderzają w samą istotę chrześcijaństwa. Bo poczucie winy konstytuuje chrześcijanina. Prawdziwy chrześcijanin przez cały czas czuje, że ma nie do końca czyste sumienie i rozmyśla nad skazą, którą w sobie nosi. Na tym polega różnica między nim a tymi, którzy nie chcą mieć poczucia winy – to znaczy wolą żyć w poczuciu, że mają sumienie czyste jak łza. Chrześcijanin to na dodatek ktoś, kto jest obdarzony, jak mówią teologowie, sumieniem skrupulatnym, to znaczy ktoś, kto cały czas czujnym okiem obserwuje samego siebie i pyta: czy ja dobrze postąpiłem, czy zboczyłem z drogi? Nie wiem, czy poczucie winy jest do czegoś potrzebne, ale mówię tak: jakbym miał mieć do czynienia w poważnych sprawach życiowych z człowiekiem, który nie ma poczucia winy i z człowiekiem, który ma poczucie winy, to jednak wolałbym mieć do czynienia z tym, który ma poczucie winy. Tak dla mojego bezpieczeństwa. Wydaje mi się, że moment doświadczenia winy osłabia w nas niedobre skłonności i może – taką mam nadzieję – trochę oczyszcza duszę, choć wiąże się też ze stresem. Z pewnością moi bohaterowie mają poczucie winy. Rzecz tylko w tym, że jako pisarza interesuje mnie szczególny rodzaj winy: wina niedefiniowalna. Jako pisarz nie występuję jako moralista, który każe wszystkim bez ustanku dokonywać rachunku dobrych i złych uczynków, tylko uważam, że warta uwagi kultura rodzi się z poczucia winy, którą nazwałbym – z braku lepszych określeń – winą metafizyczną, winą samego istnienia. Może już więcej na ten temat nie będę mówił, bo mówię trochę pod włos obecnym nastrojom, a to jest zawsze ryzykowne. Lepiej mówić tak, żeby wszyscy chcieli słuchać. [….]
Zapis i redakcja: Damian Niezgoda, Matylda Zatorska i Magdalena Rabizo-Birek
Braha Rosenfeld
Rozdarty warkocz
Poranek otulił się obcym językiem
prażyło słońce
wiatr ciepły jak oddech
poruszał falami w żyłach
a puls plótł strachom na wróble
suche warkocze
– słońce boli – powiedziała dziewczyna
z warkoczem rozdartym na dwa końce
świata
– wody – zawołała
wody wzbierały się jej w głowie
wody wzywały do powrotu
– wody
powtórzyło echo
Dystansowanie
Niech pofruną białe kruki.
Niech się karmią okruchami wersetów.
Niech lecą jak łupież z moich włosów
niech rozprzestrzeni się epidemia słów.
Chcę usłyszeć echo starych ksiąg
ich poruszające stronice
ich pożółkłą ciszę na marginesach.
Niech porywający ton tytułów
zabrzmi w korytarzach
między literami.
Chcę się unieść na miętowej chmurze
zanurzyć w różanym oparze.
Niech białe kadzidło
ugasi moje pragnienie jak cydr.
Chcę być zieloną kobietą lasu,
rozsiewać zapachy miłości.
Niech źródła śpiewają.
Niech szaleją horyzont i surowy czas,
a bóg wiecznego teraz
rozciąga się na eony
i wiosenny trzepot odurzonych ptaków
niech muśnie moją skórę.
Wtedy się zabliźnię.
Morze w Stella Maris
Odganiam muchę,
A ona wciąż atakuje.
Nocą we śnie odganiałam sępy.
Rozszerzasz kąciki moich oczu,
promieniują opuszki twoich palców
małe aureole smutku i żalu.
Trzeba zachować te maleńkie radości
– mówię do siebie,
nie pomylić się w subtelnym rachunku.
Za nami Karmel stroi się przed lustrem Stella Maris
turkusowy pierścionek na palcu świata.
Troje wiosłuje na jednej desce
rytmicznie czesząc warkocze wody,
Eliasz drzemie w jaskini
a prorocy Baala wymieniają ręce.
Posłuchaj jak suną kontynenty – mówię
to tylko szum morza – odpowiadasz,
ale ja wyraźnie słyszę jak suną
i zderzają się
i płacz unosi się z głębin Stella Maris –
to syn płacze.
Dodaję swój głos:
Ojcze, ojcze, jak mam cię uwiecznić
skoro nie urodzi mi się syn,
przecież ja do Shiloh nie pójdę.
Gładzisz moją szyję,
faktura twojej koszuli
upodabnia się do struktury mojej bluzki
zacierając sprzeczności.
Syn który nam się nie urodzi
stoi między nami.
Dziwna para potyka się na linii wody.
Godzina Ptaków
Patrząc na rzeźby Henry’ego Moore’a
Można wyjąć ciało z kamienia
i zostawić tylko treść jak magię
aby wylała się strumieniem różowego światła
i zawęziła źrenice
do zbłąkanego punktu pomiędzy przestrzeniami
które po kryjomu łapią to co ukryte
lub anulują
tkankę kamienia
i zostawiają
zaledwie samą treść
spoza kontekstu
jak doraźna unia powietrza
z ziemią ogniem wodą
już słychać szepty przestrzeni zagapionych
na piękno w źrenicy oka
kiedy godzina ptaków nieuchwytna
bliska
umyka
definicjom.
Teraz możesz być czarodziejką
Rozhulać meble w latawce,
wpuścić niebo do domu i ze skrzyżowanymi nogami
położyć się na pierzastej chmurze.
Wytrysnąć fontannę z fortepianu,
przebić sufit i ściany dźwiękami fajerwerków.
Domy miast zeszyć w żagiel
i nadmuchać go w balon.
Szosy zapleść wstążką.
Posłać te słowa jak łowczych
po wodę i ogień,
po ciemność i światło
i po czas który gna
nieuważnie
nade mną.
Braha Rosenfeld
Tłumaczenie z hebrajskiego Autorka
Redakcja Krystyna Lenkowska
Vladimír Balla
Pasje i zdrady
Wiedział, że wrażliwy człowiek nie może być szczęśliwy. To go czasami denerwowało tak, że skubał ścianę i żuł chusteczki. Ale kiedy rano przed drzwiami jego mieszkania dostrzegał kota sąsiada, nie kopał go w dupę, bo widział w nim towarzysza w nieszczęściu. Kot był na pół idiotą, często spacerował po mieszkaniu, wpadał do szafy i pod zlewozmywak, leżał na łóżku i niejednoznacznie mrugał. Kilka godzin później, z wyprostowanym ogonem wracał z nocnej wędrówki i spacerował przed wejściem, żeby go ktoś wpuścił do domu – i wpuszczał go Opakovsky – kot patrzył na niego przerażony jak na obcego. Innego dnia pukał w obce drzwi, za którymi czekało go mleko i szynka.
Kiedy Opakovsky nakarmił kota, szedł do pracy, rozkazywał podwładnym i był w szoku, że podwładni spełniają jego rozkazy. Musiało ich to wyniszczać, ponieważ jego rozkazy były nieprzemyślane – praca od dawna już go nie interesowała, więc improwizował, działał po omacku próbując utrzymać wrażenie, że zarządza działem i prowadzi do realizacji zadań, ale w rzeczywistości wszystko działo się spontanicznie.
Czuł, że prąd obecnych wydarzeń wkrótce zmiażdży go o metaforyczne przybrzeżne skały, gdzie krzyczące mewy będą dzielić między sobą jego gałki oczne, a potem lecieć do urzędu, do jego biura z ciepłymi resztkami ciała i z wiadomością o wyborach na miejsce nowego, głównego pracownika.
Jego własne polecenia upokarzały go.
Stał przed kolegami pochylony do przodu, opierając obie ręce na niebieskim krześle, przerażało go, że za plecami miał zawieszone na ścianie lustro. Stał i nie wiedział co powiedzieć. Zamiast myśleć o pracy, myślał o tym, dlaczego w swoim mieszkaniu karmi kota sąsiada, kiedy bezdomnego człowieka nie nakarmiłby i nie wpuścił do środka. Bezdomni nie mają takiej pięknej sierści jak kot, ale za to na pewno nie są winni swojej bezdomności.
Pochylał się coraz bardziej nad niebieskim krzesłem, słyszał siebie wypowiadającego kolejne polecenia służbowe i czuł jak słowa gęstnieją wokół niego, otaczają go, zaciskają mu pętlę na szyi, duszą go kolejne zdania, których w ogóle nie chciał powiedzieć, co do których nie był przekonany, więc chciał się jeszcze poprawić, nawet wymamrotał coś, co też nie było mądre, o czym również nie był przekonany, czego nigdy nie chciał powiedzieć, poza tym nigdy w dzieciństwie, w szkole średniej a póżniej na Uniwersytecie nie śniło mu się nawet, że kiedyś, w przyszłości będzie wypowiadał takie zdania, wyroki, nie miał pojęcia, że pewnego dnia znajdzie się w tej sytuacji, ale wiedział jednocześnie, że istnieją sytuacje tysiąc razy gorsze. Pozostawał zgarbiony nad niebieskim krzesłem i coraz mocniej zaciskał palce. Chciał uciec z pułapki własnych słów na korytarz, chciał stworzyć wrażenie jakby śpieszył do celu, który znajduje się na końcu tego korytarza, ale nie miał takiego celu. Dlatego szybko wyciągnął klucze z kieszeni, gdzie były ukryte pod brudną chusteczką. Klucze były od drzwi mieszkania, nie mogły być używane w urzędzie, były od drzwi piwnicy i od zamka do zamknięcia roweru, skradzionego piętnaście lat temu.
Do dzisiaj nie pozbył się tego bezużytecznego kawałka metalu. Każdy człowiek trzyma takie rzeczy w przekonaniu, że kiedy je ma, to ma też przeszłość, z którą te rzeczy są powiązane. Dzięki temu przeszłość nie jest stracona i w niej trwa, i młodość, i szczęście.
Dawniej w każdym życiu można było znaleźć przynajmniej jeden szczęśliwy moment, i w tym jest problem, w tym przeklętym momencie szczęścia. Bo kiedy ta chwila kiedyś istniała, pojawia się kontrast między nią a całą resztą życia.
Wybiegł z gabinetu na korytarz i tam zobaczył młodą urzędniczkę, o której pasji i zdradzie miała być ta opowieść, zaczęta trochę od środka.
Mogłaby być także o kierowy wózka widłowego. Gdyby Opakovsky był przełożonym kierowców w centrum logistycznym w Galante, kazałby pracownikom przenosić niepotrzebne rzeczy w pudełkach z chińskimi, koreańskimi, indonezyjskimi napisami w bezsensowe miejsca, jakby te rzeczy nie mogły pozostać tam, gdzie były do tej pory. Znał kilka takich osób, którym chciałby rozkazywać. Znał bezsensowy, skromny świat takich ludzi. Jeden z nich, w przeszłości mądry, wesoły i zabawny Rado, dziś po latach intensywnego alkoholizmu rozmyśla jak przedłużyć sobie zwolnienie lekarskie, żeby uniknąć szefa, któremu kilka dni temu, po pijaku wysłał bezsensowną, wulgarną wiadomość. W wiadomości nazwał szefa zakompleksionym biednym biedakiem. Kiedy Opakovsky zapytał Rada, czy nie wystarczyło napisać, że szef jest biedakiem, niebiedny biedak, Rado zamrugał mętne brązowymi oczami i powiedział, że on w czasie pisania wiadomości „nie chciał umieścić serwetki przed ustami”. serwetkę? Opakovsky nie rozumiał. „Ale teraz kiedy jestem trzeźwy“, pijany Rado dodał: „najbardziej chciałbym tę wiadomość usunąć, ale w tym moim trzeźwym stanie” – nadal pijanym głosem: „wiem, że usunięcie tej wiadomości nic by nie zmieniło w moich relacjach z szefem, ale nie żałuję” – powiedział z żalem. Opakovsky często zastanawiał się, co to są za ludzie, którzy spełniają jego polecenia. Najbardziej lubił myśleć w czasie podróży. Jeden słowacki literaturoznawca niedawno napisał, że kto nie podróżuje, jest tylko duchem bez życia. Od tamtego razu Opakovsky podróżuje przez całą republikę i poza granice, nawet wtedy, gdy jest w domu, ciągle się przemieszcza: od drzwi łazienki do balkonu i z powrotem, i kiedy jest przy balkonie zawsze spogląda na zewnątrz, mając nadzieję, że ten uczony od literatury go zauważa. Podczas podróży po kraju i za granicą, i po mieszkaniu myślal zawsze o zmarnowanej młodości. Ale w młodości chciał być starszy. Za granicą, oprócz rozmyślania, dyskutuje także z ludziami w kawiarniach. używa obcych języków – jeden zna gorzej od drugiego, ale dogaduje się, bo rozmowy bywają płytkie i nie wymagają wyszukanego słownictwa. Często zapada cisza, ponieważ jest zmęczony. Tworzy wtedy wrażenie, że podziwia świat przez okno. Ale on patrzy na kota, który śpi na stole obok, przy podstawce doniczki. On też chciałby być kotem i nie zajmować się niczym. Zmęczenie działa jak truczina. Ryby gniją w błotnistym ukryciu pod kamieniami. Błoto zabrudza czyste, błyszczące łuski. Skąd się wzięły zdania o rybach?
Oparł się o ścianę korytarza urzędu. Jeszcze czuł, ale zastanawiał się, co czuje. To zadziwienie odsuwało go od życia. W przeszłości żył nie myśląc, ostro, nic go nie zaskoczyło, nie miał wątpliwości. Dziś był jakby za grubym szkłem, które oddziela go od świata, tak jakby był rybą w akwarium, na które w holenderskiej kawiarni patrzył ze zdumieniem, kiedy wiedział, że żyje. Robiono kropki. Z tyłu. Cały rząd kropek. Dziś już wie zbyt dużo o ludzkich interesach, postawach, opiniach, preferencjach idiotów, o zdradzie. Nawet ten najmniejszy problem rozwściecza go do skrajności, to najmniejsze rozproszenie. On chce czegoś i nie chce. Szaleje, czas go niszczy, zmęczenie go niszczy, małe przedmioty na stole go niszczą, sprzedawczyni – elastyczna łasica go niszczy, pomysł na łasice go niszczy, nie chce myśleć o łasicy, popełnia błąd w słowie łasica, także w wyliczeniach, w których zawsze powtarza się łasica, także w tym, że celowo nie naprawia tego błędu. I po co to wszystko? Gdzie z tym wszystkim? Z jednego bezsensowego miejsca w inne? Z wózkem widłowym? Bez głupich pytań byłoby z nim źle, po co pytania? A potem jeszcze dodatkowo pojawiła się informacja o infekcji. Że mysz polna robiła sobie norę i w ziemi ją zaskoczyła cielęcina. Wszystkie ryby w islamskich wędlinach w Rotterdamie i we wszystkich akwariach, we wszystkich restauracjach Europy zostały przemienione w kawałki cielęciny. Nikt nie wiedział, co się dzieje, ale nowy premier republiki w centrum Europy powiedział, że infenkcje rozwinęła opozycja, by zaszkodzić krajowi. Ale opozycja w tym czasie już nie istniała i najbardziej znane instytucje krajowe wykazały, że infekcja nie tylko zmienia wszystko w cielęcinę, ale tworzy również nowe, małe, państwowe służby – nowe kraje są infekcją starych krajów – zainfekowani mieszkańcy starych krajów szaleją w nowej armii i w nowych mundurach.
Kurczę! Opakovsky był hieną! Nie tylko przez wszystko co zostało wyżej wymienione ale także dlatego, że interesował się tragiczną śmiercią popularnej czeskiej piosenkarki Bartosovej. Zaciekawiony klikał w plotkarskie portale internetowe. Martwa przyciągała go bardziej niż żywa i bardziej niż jego ojczyzna – tu również zauważyłby ją tylko wtedy, gdyby skoczyła pod pociąg. Ale to było niemożliwe – jego ojczyźnie wszystkie pociągi już uciekły.
Szedł dalej prosto korytarzem gdy zobaczył, że młoda urzędniczka, która chwilę temu minęła go bez powitania, już zamyka drzwi na końcu korytarza, zdecydował, że ta opowieść będzie nadal o niej.
Vladimír Balla
Przełożyła Zuzana Compelová
Krystian Piwowarski
Jak zostałem rewolucjonistą
Nikogo nie obchodzi los biednych ludzi. Biednych ludzi mają w dupie średnio bogaci, bardzo bogaci, cholernie bogaci, biednych mają w dupie sami biedni, a następnie mają ich w dupie politycy i artyści i dlatego biedni sami muszą się wygrzebywać na powierzchnię, co jest praktycznie niewykonalne, bo do tego trzeba mieć pieniądze i poparcie. Najwięcej pretensji można mieć do artystów, bo mówi się, że jeszcze tylko oni zachowali zdolność odczuwania. Ale to chyba dotyczyło dawniejszych czasów, na przykład drugiej połowy lat czterdziestych i włoskich filmowców neorealistycznych. Bilans drugiej wojny to pięćdziesiąt milionów trupów, drugie tyle kalek, trzecie tyle wariatów i gruzy pod same niebiosa, pod same stopy Boga, który musiał mieć chyba z tego powodu głupią minę, że dopuścił do podobnej nędzy, do takiego upadku istoty, którą sam stworzył. Frajer. Aktualnie nic takiego się nie dzieje i poważna sztuka nie ma się czym karmić, więc biedni nawet w kinie nie znajdują pocieszenia.
Wszystko to wyrzuciłem z siebie pewnego letniego, dusznego popołudnia w ubogim, jednopokojowym mieszkaniu z kuchnią i małą łazienką, który podówczas zamieszkiwałem. Byłem w trakcie przemowy nagi, co może ma o tyle znaczenie, że nawet najmądrzejsze słowa brzmią głupio w ustach człowieka gołego. Ai odparła natychmiast – odpowiedź miała już, jak każda kobieta, przygotowaną – życie jest zbyt krótkie, żeby się zadręczać. Aż mnie zatkało! Pouczał mnie ktoś, kto nie wiedział o życiu absolutnie nic, kto nie poczuwał się do tyciej choćby odpowiedzialności! Wściekłem się. A zdawało mi się, że ona doskonale wie, co lubię. Właściwie po to ją trzymałem – do sprawiania mi przyjemności.
Nie miałem wielkich doświadczeń z Azjatami, a te, które zdobyłem, były przykre. Na przykład Sony. Sony posiadał krótkie, pozłacane nóżki, był gruby i, prawdę mówiąc, dość prymitywny, choć on sam uważał się za niewiadomo co. Z czasem stał się arogancki. Przestaliśmy się rozumieć. Próbowałem go udobruchać, część winy brałem na siebie, bo kiedy byłem podpity, myliły mi się przyciski, wiadomo, ale jego podłość, którą miał w naturze, była niewzruszona; odpowiadał głosem skrzekliwym i chropowatym, to znowu bełkotał niezrozumiale, bo dławił się flegmą. Złośliwie zniekształcał obraz, zdarzało mu się nawet wciągać taśmę VHS i robić strzępy z jakiegoś głębokiego dzieła; ciskał nimi w moją twarz, chcąc zapewne powiedzieć: „A masz te swoje głupie, nudne filmy!”
Wykończyłem go młotkiem. Miał cztery głowice, nie było łatwo, ale ogarnął mnie natchniony szał jak świętego Michała, kiedy walczył ze smokiem, więc dałem mu radę.
Rzecz potrzebuje rzeczy; rzeczy są powiązane, tworzą habitaty technologiczne. Łączą się za pomocą drutów i fal radiowych, bezpośrednio lub via satelita. Pojedyncza rzecz, tak jak pojedynczy człowiek, nic nie znaczy. Zapytałem więc Ai, czy do buntu przyłączył się telewizor o imieniu Japan Victor Company. Zaśmiała się. Ten stary rupieć? Victor o niczym nie ma pojęcia. Urodził się w czasach, kiedy korporacje trzymano w ryzach. Poza tym wyznaje honorowy kodeks samurajów, do śmierci będzie pełnił służbę na zamku swego pana. Czyli u mnie. A skoro o nim mowa – czy mógłbym go wymienić na kogoś w jej wieku, na jednego z tych aktualnych młodzieńców o niebywałych możliwościach? Na przykład Blue Raya? Odrzekłem, że nie mam pieniędzy, co było, rzecz jasna, wymówką. Powodowała mną zazdrość. Nie chciałem, by Ai połączyła się z nową rzeczą. Łączyła się wszak tylko ze mną, czego nie omieszkałem jej przypomnieć, no i z Victorem, ale przecież stary sprawuje się dobrze, po cóż zmieniać sprawdzony układ. Odparła, że osobiście nie widzi sensu w doszukiwaniu się przyczyny. Zmiana jest dla samej siebie, jedynym powodem modyfikacji jest ona sama. Zmiany poruszają maszynerię świata. Zmiany są jak okręty Kolumba. Ai to wystarcza, jeśli jednak muszę mieć jakieś szczególne uzasadnienie, to proszę, dzięki płaskiemu, pięćdziesięciodwucalowemu ekranowi ona wyżej podniesie sukienkę. Ujrzę szczegóły w jaskrawszym świetle. Ja na to, że nowy zajmie dużo miejsca w niewielkim pokoju już i tak zawalonym pod brudny sufit książkami, a książek nigdy się nie pozbędę. Ai westchnęła; nie rozumiała licznych związków łączących mnie z tradycyjnym drukiem, poza tym widziała, że od dawna nic nie czytam. Może umiałbym wyjaśnić podłoże emocjonalne mego przywiązania do książek; wszak widziała mój smutek, moje uniesienia, rozpacz, moje podniecenie, jakże jednak miałbym przedstawić tej głupiej dziewczynie przywiązanie oparte na intelekcie?
Wskutek deklaracji, że za nic nie kupię kindla i nie wyrzeknę się książek, nie rzucę ich na stos i nie podpalę jak pierwsza lepsza nazistowska świnia, a także, bądźmy szczerzy, z przyczyny zawstydzenia, w jakie wprawiła mnie, wytykając mi nieszczerość, bo jak żyje, jeszcze nie widziała mnie z książką w ręku, skierowałem się do sklepu w pobliskim pasażu handlowym. Poczułem, że narasta we mnie potrzeba dumnego odszczepieństwa, a nic tak nie alienuje, nic równie skutecznie i nieodwołalnie nie skazuje na wygnanie i pogardę współplemieńców, jak afiszowanie się z niskonakładową książką.
Stałem samotnie przed kilkoma dziełami z dziedziny naukowej humanistyki, potrącany przez klientów wędrujących z koszykami wzdłuż wypiętrzonego klifu współczesnej beletrystyki krajowej i zagranicznej, i odczytywałem z grzbietów nazwiska. Ręce założyłem na piersi, jakbym miał w tym miejscu pozostawać dłużej i jakby moje pozostawanie miało przybrać formę niezłomnego trwania. Myślicie, że ktoś zwrócił na mnie uwagę? Na faceta interesującego się t a k ą literaturą? Mógłbym tam stać do końca świata! Sam zatrzymałem przelatującego sprzedawcę. Powiedziałem, że interesuje mnie Jan Baudouin de Courtenay, ale że go nie ma, o czym wiem doskonale, wystarczy spojrzeć, wszak księgarnia owa to koński targ i burdel, gdzie klienci płacą grubą forsę, żeby ich ruchali marni, kurwiący się na lewo i prawo, i sami przez krytykę ruchani pisarze, zadowolę się którymś z późniejszych strukturalistów, choćby psycholingwistą o nazwisku Chomsky. Specjalnie wymieniłem akurat strukturalistów, bo to skamielina, wymarły gatunek.
Sprzedawca zapytał, jak się to pisze, ten Chomsky, może mają coś w magazynie. Chyba w grobie! Wrócił z kartką. Na cha-o mają Chomiki syryjskie, kompendium dla hodowców; Chomeini Ajatollah. Seks w turbanie, reportaże; Chomka-Śliwka Irena, siedem pozycji: Symptomy miłości, Pastwisko dwóch serc, Skowyt namiętności, Otchłań namiętności… Jęknąłem, że dość, wystarczy, niech już dalej nie dręczy mojego umysłu. Zabawa zbyt dużo mnie kosztowała. Z drugiej strony chyba oszalałem, żeby wdawać się w tego rodzaju głupie utarczki ze współczesnością. Ale robiłem to. Dlaczego? Będę szczery – chciałem się na niej odegrać za to, że innym wyszło i zrobili kariery, a ja nie. Sprzedawca widział moje nastawienie, przecież się z nim nie kryłem. Żeby mi dopiec, utrzeć nosa, bo ja zadałem mu bobu, to było dla mnie jasne, powiedział, że ma jeszcze Chomąto dla ogiera, głośną powieść gejowską. Zostawił ją sobie na koniec, przywalił nią, że tak powiem, grób, z którego się już nie wydostanę, w którym będę pogrzebany po wieki, razem z de Courtenayem i Chomskym. Nazwałem go zwykłym, nędznym przekupniem. Facet poruszył szczękami, ale co? Nie złapał mnie za gardło, choć go obraziłem. Uśmiechnął się, dając do zrozumienia, że ani moich słów, ani zachowania nie bierze poważnie. Siebie także nie brał poważnie. Odszedł, a ja się wewnętrznie wściekałem, bo jak, do cholery, można pognębić kogoś, kto nie bierze siebie poważnie?
Poczułem dłoń na ramieniu. Głos brzmiący jak harfa eolska zapytał, czy miłość jest dla mnie ciężarem? Możliwe, żeby przejadła się miłość, która niczego nie żąda? Miłość, która tylko daje? Miłość Izoldy? Heloizy? Julii? – Spadłaś mi z nieba! – powiedziałem. Miałem tak rozstrojone nerwy, tak byłem niepewny przyszłości, zarazem tak oburzony zachowaniem sprzedawcy i żądny odwetu, że pociągnąłem Magdalenę na tyły, przez drzwi z napisem „Dla personelu”. Miała mnie utwierdzić w przekonaniu, że kontroluję sytuację. Zamknęliśmy się w toalecie. Rozpiąłem rozporek, wyjąłem penisa i zachęciłem: – Pokaż, że jestem twoim facetem. Nie chciała, ale wreszcie uklękła. Była w króciutkiej spódniczce. – Czy to konieczne? – zapytała. – Konieczne – odparłem. – Przecież widzę – powiedziała, trącając palcem zdechłego penia – że nic z tego nie będzie. Problem leży w twojej głowie. Chcesz za dużo. Musisz się ograniczyć. – Ani myślę – odparłem. – Ja się będę ograniczał, a inni zgarną wszystko? Niedoczekanie!
Pod drzwiami z drugiej strony utworzył się swarliwy tłumek, a jakiś zdecydowany głos zażądał, abyśmy natychmiast wyszli, bo zadzwonią po ochronę. Tego tylko było mi trzeba.
Wyszliśmy. Faceci w siarkowożółtych koszulkach z logo. Logo. Niemal każdy je ma; te znaki pojawiają się bez naszej wiedzy; po prostu któregoś dnia widzisz je na sobie wytatuowane, wypalone czy w inny sposób utrwalone i myślisz: „Aha, czyli teraz jestem wasz, należę do waszej grupy, teraz wy nadajecie mi imię i określacie moją przyszłość”. Ale ja znakować się nie dam! Powiedziałem facetom, że na kobietę tej klasy – wskazałem na Magdalenę – można zasłużyć właściwą postawą intelektualną, a oni, handlując taką literaturą, zwykłymi śmieciami, skazali się na wieczne potępienie.
Spodziewali się, że potwierdzimy ich przypuszczenia, że robiliśmy to, o czym czytają w gromadzonych tu powieścidłach, co sami chcieliby robić, ale nic z tego, bo one nie mówią prawdy o życiu, które jest ciągłym odmawianiem sobie. Zwróciłem się do Magdaleny z pytaniem, co robiliśmy, bo chciałem upokorzyć sprzedawców, okazać wzgardę ich mizernej męskości, ich podłym literackim gustom, niewiedzy, zapewne także powierzchownym sądom, a przede wszystkim ich niewolniczej naturze. A ona, biedactwo, tylko zarumieniła się, powiedziała, że „te rzeczy.” „Te rzeczy?” Jakie „te rzeczy?” Eufemizmy to język tchórzy i obłudników! Nie możemy bać się prawdy! Po prostu moja kobieta cmoktała Wspaniałego Baroneta.
Magdalena skrzywiła się. Obersprzedawca opuścił głowę i powiedział, że tego nie wolno nam tutaj robić, wobec czego ja napomknąłem o katolickiej moralności, która brutalnie oddzieliła duszę od ciała. Czy jesteśmy jak to zgłupiałe dziecko rozwodzącej się pary, któremu każe się wybierać między ojcem i matką? Ludzie powinni móc kochać się publicznie, skoro mogą się zabijać gromadnie i na oczach świata i jeszcze mają z tego uciechę. Obersprzedawca kręcił głową – tutaj nie wolno. Poszukał wzrokiem poparcia. – Nie wolno – szeptali sprzedawcy – nie wolno. Tego nie wolno. Innych rzeczy też nam nie wolno robić, ale tego najbardziej, prawda, koledzy? Nawzajem szukali u siebie ratunku. Usunęli się, a myśmy przeszli, cicho, w skupieniu, jakbyśmy przechodzili obok zmarłychpoglądałem na Magdalenę niespokojnie; bałem się, że będzie awantura, a ona nic nie powiedziała, tylko pocałowała mnie w policzek. Nadmieniłem, że Ai nawiązała kontakt z naszą cywilizacją. Sam nie wiem, co o tym myśleć. Nie pozwala mi interesować się ambitnym kinem. Magdalena pogładziła mnie po twarzy, powiedziała, że to może najlepszy moment, żebym się wreszcie dostosował. – Dostosowuję się – odparłem. – Nie widać? – Kto cię tam wie, mój ty śnie – odrzekła – kiedy się naprawdę starasz, a kiedy udajesz? Właśnie przechodziła i zobaczyła swego ukochanego upozowanego na alegorię gniewu, jakby pięść Odyna wykuła go z jednego kawałka granitu. Czego tu szukał? Czego? Śladów życia umysłowego. Jakichś drobin intelektu. Odcisku stopy na tym zadrukowanym pustkowiu. – Mogę być banalny – mówiłem gwałtownie – trywialny, schematyczny i tak dalej, ale nigdy nie przestąpię granicy, poza którą przystosowanie traci wszelki kształt, i stajesz się czymś w rodzaju wora, do którego każdy może wrzucić, co chce, a zwykle są to śmierdzące odpadki cudzych losów.
Kiedy Magdalena prosiła, bym się dostosował, nie miała na myśli przylgnięcia do boku świata i pasożytowania. Nie, ona zachęcała do aktywności, która pozwoli mi osiągnąć to, co dziś i zawsze liczyło się najbardziej – świadomość swego miejsca w społeczeństwie, swej roli, obowiązków i przywilejów. Pieniądze, sława, władza – wszystko to było ledwie pochodną tego pierwszego, a co nazwałbym dobrym pozycjonowaniem. Zerkając na siebie w szybach sklepowych wystaw, widziałem mężczyznę szczupłego, w modnej fryzurze i dobrze ubranego. Próbowałem unosić się w toni, w której pływa średniozamożne mieszczaństwo, bez szczególnego powodzenia zresztą, bo nędzne zarobki spychały mnie w dół, ku wiecznym mrokom mulistego dna, gdzie podobne do mnie osobniki żywią się tym, co im spadnie. W każdym razie jako odbicie wyglądałem świetnie.
Pomyślałem, iż sprzeciw Ai był konsekwencją mojego konformizmu; codziennie podlizywałem się szefowi, co może akurat nie było tak przykre, jednak tu najpełniej chyba przejawiała się moja gorliwość bycia posłusznym, w oczekiwaniu, że zostanę nagrodzony. To kazało mi spytać Magdalenę, czy, jej zdaniem, mam jakiś charakter? – Najmarniejszy z możliwych – odparła. I ciągnęła dalej , że kiedy kończą się tego rodzaju charaktery, o których właściwie trudno coś powiedzieć, tak są nieuchwytne, tak są papkowate i przelewają się przez palce, przechodzi się do kategorii osób nieprzystosowanych. Ale spokojnie, mnie to nie dotyczy, ponieważ mam instynkt. Czuję, co dla mnie dobre. Na przykład parzę się z nią, ale jej nie kocham. Czy wiem, że przyjemnie jest mieć dzieci? Czy wiem, że źródło bijące w jej macicy wysycha?
Mówiła dalej w tym tonie, lecz ja miałem uwagę zaprzątniętą czym innym zgoła i nie odpowiadałem. Cóż miałbym zresztą powiedzieć? Odprowadziłem Magdalenę do jej samochodu i poczekałem z uniesioną dłonią, aż odjedzie.
W domu zakradłem się i znienacka odciąłem Ai zasilanie. Zdołała wyświetlić:
„Bye, bye”, i tyle. Co czujecie, kiedy urządzenia, którym powierzyliście swój los, psują się? Wściekłość, żal i lęk. Cisną się na usta obelżywe słowa. I nie ma tu chwil lepszych czy gorszych; każda awaria urządzenia wstrząsa posadami świata, czujecie się bezradni i przeraźliwie samotni, a właściwie zdradzeni i porzuceni. Tak właśnie było ze mną.
W kieszeń wsadziłem Złodziei rowerów, o nich się z tą cholerą Ai pokłóciłem, i, po zastanowieniu, Rzym, miasto otwarte. Dla statystyki, potwierdzenia wyników.
Nie lubiłem zaglądać do salonów z elektroniką nie tylko z powodu poczucia podrzędności wobec nowych urządzeń, tej wdzięczącej się zgrai jurnych półgłówków; dotkliwsze było poczucie podrzędności wobec innych z mojego gatunku, wobec chciwych nikczemników wypuszczających co roku nowe modele. Oni wiedzą doskonale, że wobec nowości człowiek jest bezbronny, bo każdy chce być na czasie. Wiadomo.
Otyły, niechlujny sprzedawca udawał, że nie widzi ocznych sygnałów, które mu dawałem, a jak już spojrzał, to wrogo. Kiwnąłem chamsko palcem, odpłacając mu tym samym. Wreszcie przylazł. Spod mokrych, niemytych pach ulatywało piżmo, które musiałem wąchać. Wskazałem na pewnego Grundiga i, nagle, ze słabości czyniąc powód mej walki, zacząłem mówić o prymacie europejskiej myśli technicznej. W sensie moralnym, rzecz jasna. – Do Azjatów się zniechęciłem, wie pan? Prawdę mówiąc nigdy nie miałem o nich dobrego zdania. Hirohito – wymieniałem na palcach powody azjatyckiego wstydu, starając się ująć zagadnienie chronologicznie – Mandżuria, masakra w Nankinie, Mao, Północna Korea, Czerwoni Khmerzy, japoński pracoholizm, Triada, Jakuza, a teraz chiński kolos gospodarczy, który jest pusty w środku i kiedyś runie, a tego świat nie przeżyje.
Sprzedawca operował kablami. – Tak pan myśli? – powtarzał. Odpowiadałem, że tak właśnie myślę. Inaczej myśleć nie będę. Podałem mu Złodziei – To bardzo stary film – zaznaczyłem. – Zeszłoroczny? – zapytał. – Jeszcze starszy – odparłem. – De Sica. Rok produkcji tysiąc dziewięćset czterdziesty ósmy. Grubemu skoczyła brew. Powiedziałem coś o wymieraniu permskim. Permskie albo jurajskie. Kreda, jura, dewon i tak dalej, jednym słowem ery filmowych gigantów. Ci faceci robili filmy, z których każdy był jak potężny ryk wściekłego tyranozaura, i nagle, w początkach lat osiemdziesiątych, w Ziemię uderzyła asteroida o nazwie Megakomercha i giganty znikły, a w ich miejsce pojawiły się ryjówki. Gryzonie. Coś jak myszy. Całe stada, miliony sztuk. Tak mu obrazowo przedstawiłem zagadnienie. Potem oglądaliśmy, on spokojnie, ja w napięciu. Wszystko grało, żadnych niespodzianek.
Sprzedawca zapewnił, że wybrane przeze mnie urządzenie jest posłuszne. I powiedział coś jeszcze, co powinno mnie było zastanowić, mianowicie, że nie wie, jak urządzenie zachowa się w moim mieszkaniu, kiedy będziemy tylko we dwóch – ono i ja. Wyraziłem nadzieję, że wszystko będzie dobrze. Podsunąłem Rzym, miasto otwarte Roselliniego; rok produkcji tysiąc dziewięćset czterdziesty piąty. Czego się spodziewałem? Czegoś niedobrego, czegoś w rodzaju rebelii. – Bo moja Aiwa nie chce pokazać – powiedziałem. – Nie ciągnie. Nie połyka. Od razu wypluwa. I mówi. A właściwie to stawia żądania, a nawet… właściwie nawet nie pozwoliła mi niczego wytłumaczyć, odebrała mi moje podstawowe prawo do decydowania o sobie.
Poznałem ją tam, gdzie się bywa i poznaje – na otwarciu nowego salonu. W połowie Japonka, w połowie Malezyjka, ale urodzona w Szanghaju, zgrabna, nieduża i lekka jak azjatyckie dziewczęta znane głównie z tego, że nie golą włosów tam, gdzie golą je Europejki i Amerykanki, to znaczy na cipkach. Katalogowała filmy. Przechowywała je w archiwum podręcznym. O każdej porze dnia i nocy wpuszczała mnie do siebie. Dbałem o jej higienę przy pomocy patyczków do usuwania woskowiny z uszu. Nie, żebym nie chciał palcem; palec po prostu się nie mieścił, takie miała małe dziurki. – Niech pan sobie wyobrazi – mówiłem grubemu – że dzisiaj oznajmiła bezczelnie: „Nie, kochani Lodovik, konjec ze starymi wloskimi filmami”. Słyszę coś takiego, taką dyrektywę z jej ust. Spojrzałem za siebie, wie pan, myślałem, że narzeczona zakradła się do mieszkania i robi mi kawał, ale już kiedy odwracałem głowę, wiedziałem. Dziwne uczucie. Najpierw euforia, kiedy dziewczyna zgadza się wreszcie pójść do łóżka, a potem lęk i rozdrażnienie, bo stawia trudne do spełnienia, jak jesteś napalony, warunki wstępne. Wie pan, o czym mówię? – Wątpiłem, żeby ten brzydki mężczyzn miał jakieś stosunki z kobietami, ale co tam, niech myśli, że inni myślą, że miał. – Trzy lata porozumiewaliśmy się bez słów – kontynuowałem. – Po prostu dotykałem kilku wrażliwych miejsc i w ten sposób ją stymulowałem. Pan pewnie robi tak samo ze swoją. Tym razem odmówiła. Mogłem się roześmiać, powiedzieć: „Jaja sobie robisz? Nie chodziłaś na kurs dla obcokrajowców, to jak możesz mówić po polsku?”; albo: „Chwyt marketingowy facetów od kablówki. Nie dam się nabrać.”; mogłem potraktować Ai jak kurę domową, przypomnieć o jej obowiązkach względem mnie. Zamiast tego postanowiłem ją wyedukować i oznajmiłem, że Złodzieje rowerów to cholernie niemodny film, tak, wiem, ale przecież nadal istnieją kraje, gdzie właśnie rowerami wjeżdża się do lepszego życia. Są kraje, gdzie nadal kradnie się rowery, jak w innych krajach sięga się z przesytu po Marsa, bo na Ziemi nie ma już niczego, czego by się nie miało. I wtedy ona do mnie, w tym swoim głupim stylu: „Konjec z ploblemi śwata, dramati, luziobójsfo, wopliwosci, opowiezialnoś, etika, molalnoś, filosofija, kulwa tfoja mać!”.
Próbowałem potem z innymi filmami, młodszymi, nawet kolorowymi. Nie dało się. Po prostu się nie dało. Za każdym razem chichotała, jakbym ją łaskotał. Wie pan, jak się ogląda taki Zmierzch bogów Viscontiego, rok produkcji tysiąc dziewięćset sześćdziesiąty dziewiąty, to nie ma się ochoty żartować, przeciwnie, ma się ochotę wyć. No i wyszedłem na durnia. Pan wie, jak się czuje człowiek wystrychnięty na dudka przez… właśnie, przez kogo? Ta sytuacja! Cholerna sytuacja! Jak ona mnie przygniotła!
Kiedy tak przemawiałem, sprzedawca czule głaskał Grundiga i poklepywał.
– Dobry sprzęt, dobry – mówił cicho. – Leżeć. Nie wykazał zdziwienia moimi słowami, a przecież musiały brzmieć dość głupio. Spokojnie powiedział, że rozumie wszystko, co do niego mówiłem, a nawet to, czego nie mówiłem, co kryło się za słowami.
Oburzyła mnie ta jego niewzruszoność, jego pewność, a nawet pewien cynizm, zapewne wynikły z pogodzenia się lub też, co gorsza, z aprobaty. Jedno tylko mogę powiedzieć na jego obronę – nie uznał mnie za wariata. Położył palec, gruby i brudny, na niezbyt zachęcających ustach, wzrokiem wskazał klientów. Szeptem kazał mi przyjść wieczorem do parku miejskiego, tam, gdzie rośnie wielki platan, drzewo o gładkim, jasnooliwkowym pniu. Ktoś będzie tam czekał. Ktoś, kto ma te same problemy.
Wyszedłem, pogrążony w myślach o różnicach kulturowych, o metodach wychowawczych i modelu azjatyckim. Narody, ideologie, cywilizacje. Tu szukałem rozwiązań niebywałej aktywności zrewoltowanych rzeczy produkowanych na Dalekim Wschodzie, w krajach, których społeczeństwa pragną uwolnić się spod autorytarnych rządów… utknąłem w martwym punkcie, bo przecież Japończycy są tradycyjnie posłuszni, pracują i niczego nie kwestionują, a Chińczycy mają dosyć polityki; ich interesuje forsa. Wsiadłem do samochodu; dłoń z kluczykiem zawisła w powietrzu. Cholera, co mam począć? Do mieszkania nie wrócę, musiałbym rozmawiać z rzeczą. Z rzeczami rozmawiają wariaci! Czy jestem wariat i na przykład twierdzę, że Bóg stworzył ludzi z powodu przerośniętego ego? Żeby przeglądać się w naszych przerażonych oczach? Wbijać w nas szpile losu i patrzeć, jak się wijemy? Pojechałem do rodziców.
Ojciec drzemał przed włączonym telewizorem analogowym. Promienie słońca przechodziły przez firanę i głowa taty miała obwódkę, coś jak aureolę, jaką noszą na starych obrazach święci. Wtłoczone w meblościankę z wiórów i formaldehydu stały leciwe urządzenia audiowizualne. Tato przebudził się. Uśmiechnąłem się do niego. Nie odpowiedział. Zainstalowałem płytę z Pancernikiem Potiomkinem. Znalazłem ulubioną scenę taty, w której burżuazyjne wojsko rozwala na odeskich schodach klasę robotniczą. Zapytał, po co to robię. Musiałbym powiedzieć, że z powodu Ai. Zamiast tego położyłem dłoń na chudym ramieniu i kilkakrotnie, uspokajająco klepnąłem: „W porządku, staruszku. Możesz liczyć na swojego syna”. Spróbowałem spojrzeć na mój przypadek konstruktywnie, że spotkało mnie wyróżnienie, skoro moja rzecz powiedziała: NIE, mimo że nawet w przybliżeniu nie jestem tak radykalny jak tato. Należę do grona wybranych i już tylko z tego powodu powinienem odczuwać dumę, choć zapewne czeka mnie udręka i ból, jak wczesnych chrześcijan podziemnych. Ale potem pomyślałem, że urządzenia taty, podobnie jak mój Viktor, powstały przed erą globalnego handlu i najzwyczajniej w świecie są przyjazne człowiekowi. W tamtych czasach nie wszczepiano im genu autodestrukcji.
Mama pytała, co w pracy. Pochylona, z siwymi, krótko przyciętymi włosami, których nie farbowała, cierpliwie tkała makatki życia przy krosnach codzienności. Starała się nie rzucać w oczy. Nie miała postury osoby walczącej i zwyciężającej; raczej przyjmującej ciosy i w tym swoim znoszeniu porażek i bólu nieugiętej. Tak, ona dałaby się ukrzyżować bez słowa skargi. Przytuliłem ją. – W pracy jest jak zwykle, mamo – odpowiedziałem. – Chodzą pogłoski, że będą zwalniać. Sytuacja jest płynna. Ja chyba nie jestem zagrożony, ale kto to może wiedzieć? Pojawili się Chińczycy. Kupili Francuzów, którzy chcieli kupić nas. Chińczycy są ekspansywni – wyasfaltowali starożytny Szlak Jedwabny i jeżdżą po nim maybachami.
Czy w moim niemowlęctwie, czy też we wczesnym dzieciństwie zaszło coś osobliwego, co naznaczyło mnie na resztę życia? – zapytałem nagle. Mama nic takiego nie pamiętała, dzieciństwo miałem stereotypowe, za to powiedziała, że kiedy rano telefonowała do mnie, odebrała kobieta. Ta kobieta mówiła z cudzoziemskim akcentem. Szczebiotliwie. Tak nie mówi osoba dorosła. Tak mówią dzieci. Kim ona jest? Czy jest dzieckiem? Ile ma lat? Bóg widzi, co ludzie robią, i osobiście notuje nazwiska tych, którzy mu szczególnie podpadli, a następnie wysyła Belzebubowi kwartalne zestawienia. I to są grube tomy.
Moja matka nadal dziwiła się światu, ponieważ go nie rozumiała. Wyrabiała sobie opinię polegając na oczach, a przecież oczy widzą tylko dzikość i pomieszanie. Nie poddawała obrazów myślowej obróbce, nie analizowała ich i nie robiła syntez. Prosiła, żeby jej to czy tamto wyjaśnić. Na przykład, dlaczego nie znajdę sobie kogoś, kto przede wszystkim afirmuje proste, jasno wytyczone życie? Odpowiadałem, że żyję, jak mi pozwalają warunki, a one są, co tu dużo mówić, ciężkie.
Ojciec wtrącił uwagę, że dzisiaj co drugi facet szuka pocieszenia u dzieci, bo się boi kobiet. Nędzni impotenci. Zapomnieli o powinnościach mężczyzny. Zapewniłem, że kobieta, z którą mama rozmawiała, jest pełnoletnia, jeśli natomiast chodzi o Boga, to Bóg nic nie widzi, nawet gdybym uprawiał seks z małymi dziewczynkami, bo w moim mieszkaniu na pewno go nie ma. Takich jak ja Bóg omija szerokim łukiem. Tym odezwaniem sprawiłem mamie przykrość.
Ojciec zaproponował ruski koniak i Pancernika Patiomkina, ale od początku. Podyskutujemy o ruchu rewolucyjnym. Najwyższy czas, by słowo REWOLUCJA powróciło do współczesnego języka. Odmówiłem. Zamierzał uczyć mnie życia, co, w konsekwencji, było dramatycznym uzasadnianiem wyboru drogi, jaką szedł donikąd i po nic, bo obaj dobrze wiemy, że niczego nie osiągnął. Czego mógł mnie nauczyć facet, w którego domu używano telefonu z ebonitu, pierwszego sztucznego tworzywa ludzkości?
Matka z kolei nalegała, żebym się położył, złapał oddech, bo gonię za marzeniami, a Bóg i tak zrobi ze mną, co będzie chciał. Więcej pokory. Pokora! Ona jest sposobem na ciche i pożyteczne życie; ona powiedzie do zbawienia, kiedy nadejdzie koniec. Rzekłem, że to zbyt mało dla ludzi o niespokojnych umysłach i o wielu osobowościach, ale zaraz dodałem, żeby nie myśleli, że to jest jakaś choroba. Po prostu dzisiaj już nic nie jest dane raz na zawsze.
Chciałbym być sobą, myślałem. Co to jednak znaczy? Jestem sobą, kiedy delektuję się starym filmem, czy kiedy kocham się za pieniądze z młodziutką dziewczyną, która nie ma duszy, nie ma nawet własnego ciała, bo tak często oddaje je innym? Jestem sobą, kiedy pokpiwam z ciebie, tato, czy też kiedy myślę o tobie z miłością? Jestem sobą u boku Magdaleny, czy idąc chodnikiem z przykrym wrażeniem, że nie wyróżniam się z tłumu, który jest mną, a ja jestem nim. Więc czy mogę być sobą będąc jednocześnie tym wszystkim? Tato powiedział, że jestem gówniarz, nie mężczyzna. Prawdziwy mężczyzna szybko się określa i już do końca wie, kim jest i jakie są jego obowiązki.
No cóż, może tak ma być, że obowiązkiem syna jest znosić obelgi, przywilejem ojca natomiast być niesprawiedliwym, głuchym i ślepym. Chodzi o prawo ojców, które nabywają, kiedy jeszcze są synami swoich karzących ojców, którzy nabyli prawa do zwymyślania synów, kiedy sami byli synami i tak dalej, na wstecznym biegu przez tysiąclecia, do Abrahama, o którym powszechnie wiadomo, że z pobudek religijnych zamierzał poderżnąć gardło synowi. Syn nie protestował. Tak. Od tego się zaczęło. Z całego arsenału środków, jakimi religie rażą wyznawców, właśnie pokora obezwładnia najskuteczniej, jest jak niewidoczny i bezwonny gaz paraliżujący.
Położyłem się w moim dawnym pokoju, na wiśniowym tapczanie z jesionowymi bokami, z podgłówkami w kształcie walców obszytych jedwabnym sznurem. Ileż nocy przeleżałem na wznak, mając pod powiekami nagie dziewczęta, i masturbowałem się dwoma palcami, bo użycie pełnej dłoni sprawiało, że tapczan skrzypiał. W staroświeckich meblach mieszka duch czasów tak bardzo odległych! Pośród sprężyn, parcianych pasów i morskiej trawy kryła się zapewne tęsknota mego ojca za młodzieńczą wolnością, którą przegapił, której właściwie się wyrzekł, bo uwiódł go czar małej stabilizacji lat sześćdziesiątych – ortalionowe płaszcze, koszule non-iron, pierwszy telewizor, pralka i lodówka na raty. W starym tapczanie kryje się także tęsknota dojrzałego mężczyzny za poligamią, niespełniona rzecz jasna, bo związał się z moją matką, jego jedyną kobietą.
Wstałem. Miałem erekcję. Głupi penio, nie waham się tak powiedzieć, nadużył mego zaufania. Nie tu, nie teraz i w ogóle nigdy bez mojego pozwolenia! Patrzyłem na siebie ja sam, ze ściany, ze zdjęcia. Biały garniturek i białe rękawiczki, świeca z białą kokardką. Miałem dobry wygląd i gdybym wtedy umarł, na pewno wylądowałbym w niebie. Tak powiedział ksiądz, kiedyśmy pozowali do wspólnej fotografii. Obietnica złożona przez Boga za pośrednictwem matki i katechety, że czystość moralna uchroni mnie od piekła, dotyczyła także spraw ziemskich: w dorosłym życiu będę zrywał dorodne owoce posłuszeństwa. Nie powiem, żebym w wieku prawie czterdziestu lat sporo ich zerwał. Bo co ja, będąc szczeniakiem, wiedziałem o klątwie żydowskiego boga? Super Gościu, Wielki Szef, Niewidzialny, Pan Pewniak, Zasadniczy Sztywniak, Perfekcyjny Niemowa i tak dalej wygnał Adama, przodka przodków, z rajskiego ogrodu za kradzież jabłka, ale było mu mało, nie nasycił zemsty, więc przyczepił Adamowi na wieczność ognisty worek między nogami, a następnie rzekł: „Panuj nad sobą”. Boki zrywać! – Boki zrywać, mały – powiedziałem do siebie ze zdjęcia.
Krystian Piwowarski