FRAZA NR 85 / 2014 – PORTRETY
ZWYCZAJNA CIĄGŁOŚĆ ŻYCIA. ROZMOWA Z PIOTREM MATYWIECKIM
Joanna Bąk: Jaka jest główna determinanta pana działań literackich? Skąd bierze się potrzeba pisania, która trwa przecież już od wielu lat?
Piotr Matywiecki: Moja twórczość jest wielotorowa. Jeśli chodzi o poezję, to jest bardzo trudno stwierdzić, co determinuje pisanie wierszy. Po latach pisania sądzę, że jest to coś idealnie równoległego do życia. Potrzeba refleksji nad życiem jest tym, co staje się najważniejszym impulsem w pisaniu. Zdaję sobie jednocześnie sprawę z tego, że jest to wbrew przekonaniom innych poetów, którzy uważają, że poezja i życie powinny być w jakiś sposób odizolowane, że poezja powinna być czymś autonomicznym. Ja tak nie sądzę.
– Czy prywatne wspomnienia, własne mitologie często przedostają się do pana tekstów?
– Niekoniecznie o to chodzi. Chodzi o coś, co się nazywa zwyczajną ciągłością życia. Każdego spotykają w życiu ważne i mniej ważne wydarzenia, ale to nie one są w moim przypadku najistotniejsze. Ważna jest cierpliwość i ciągłość życia – coś bardzo zwyczajnego ale trudnego do uchwycenia.
– Zauważyłam, że ważnym tworzywem pana utworów jest cisza i milczenie. W jaki sposób wykorzystuje je pan w swojej twórczości?
– Z ciszą bywa bardzo trudno. Jest taki wiersz Wisławy Szymborskiej, który mówi o tym, że milczenie to najdziwniejsze słowo, bo kiedy się je wymawia, to już nie ma ciszy. Można to uogólnić. Kiedy poeta zbyt wiele pisze o ciszy i milczeniu, to pojawia się niebezpieczeństwo, że tę umiłowaną ciszę zagłuszy. Mam nadzieję, że u mnie tak nie jest. Zresztą mam naturę kontemplacyjną, dlatego cisza jest dla mnie bardzo ważna. Ma ona najrozmaitsze stopnie – od ciszy zwyczajnej, kiedy nie chce się mieć hałasów świata wokół siebie, do ciszy bardzo głębokiej, która pozwala na kontakt – aż boję się powiedzieć – z Kimś innym, najdalszym, z Kimś, kto domaga się ciszy.
– Często pana wiersze to liryczne medytacje. W jaki sposób osiąga pan ten poziom skupienia?
– Na pewno nie dochodzę do tego przez jakikolwiek zamysł. W ogóle nie wierzę w to, że może istnieć dobra poezja u założeń wyspekulowana, czyli taka, kiedy poeta zakłada sobie sposób albo temat. Pisanie musi być w bardzo dużej mierze spontaniczne. Nigdy oczywiście spontaniczne do końca, bo jakiś zamysł istnieje, ale w ogromnej przewadze niespodziewane dla samego poety.
– A jednak niektóre tematy powracają. Takim tematem jest chociażby Holokaust i próba zderzenia się z tym doświadczeniem.
– To u mnie jest temat autobiograficzny. Wolałbym o tym nie mówić, gdyż wszystko co chciałem powiedzieć już napisałem. W każdym razie sprawa Zagłady jest czymś fundamentalnym, bez czego mnie w ogóle nie ma. Mogę tylko zostawić świadectwo tego, czym ona jest dla jednej, konkretnej osoby, którą jestem ja sam.
– Porusza pan zagadnienia filozoficzno-refleksyjne, bada tajemnicę istnienia przemijania. Czy z każdym kolejnym wierszem jest pan bliżej odpowiedzi na podstawowe pytania, jakie zadaje sobie każdy z nas, czy raczej jest to droga niekończących się pytań pobudzających naszą świadomość istnienia?
– To jest bardzo różnie. Pyta pani w gruncie rzeczy o istotę człowieczego bytu. Jestem wyznawcą takiej wiary religijnej, która musi uznać, że do jej sedna należą także wątpliwości. Czyli jeśli się twierdzi, że istnieje Bóg i jeśli jest on takim bytem, który znajduje się w horyzoncie mojego pisania, to równie ważna w tym samym czasie jest wątpliwość, czy on naprawdę jest. Według mnie nie ma prawdziwej, żarliwej wiary bez tego rodzaju wątpliwości, niezależnie od tego, czy się uprawia jakąś twórczość, czy też nie. Tylko wtedy wiara jest wiarygodna. To samo odnosi się do pytań o sens istnienia: wierząc w ich zasadność trzeba też zmierzyć się z możliwością, że sensu nie ma…
– W swojej twórczości poetyckiej łączy pan antynomie, operuje pojęciami sprzecznymi, wykluczającymi się nawzajem, a jednak znajduje pan wspólny mianownik dla tego co wewnętrzne i zewnętrzne, co stałe i zmienne. Czy tym mianownikiem jest człowiek i jego dychotomiczna natura?
– Nie umiem na ten temat nic powiedzieć oprócz tego, że tak rzeczywiście w mojej twórczości jest. Dla mnie czymś bardzo istotnym w poezji i w ogóle w pisasniu jest paradoks, a jedną z cech paradoksu jest antynomiczność, o której pani mówi. Wolałbym powiedzieć, że jest to nierozstrzygalność, że niczego o świecie nie da się powiedzieć w sposób całkowicie pewny, że w rezerwie musi być zawsze ta zasadnicza wątpliwość i u mnie się ona przejawia bardzo często przez paradoksy i właśne antynomie.
– Ważnym tematem pana wierszy jest miasto, z którym jest pan związany już od kilkudziesięciu lat. Odniesienia urbanistyczne są widoczne niemalże w każdej pana książce poetyckiej. Czym jest dla pana miasto?
– To nie było tak od początku, żeby tematem była Warszawa, chociaż miasto jako socjologiczne zjawisko zawsze mnie interesowało. Jestem zwierzęciem raczej miejskim. Natomiast w pewnym momencie zdałem sobie sprawę z tego, że moją małą ojczyzną – wcale nie taką małą jak wiadomo – jest właśnie Warszawa. Wszystkie inne wielkie miasta świata są dla mnie, jak to już kiedyś powiedziałem, dzielnicami Warszawy. Jestem z Warszawą całkowicie zrośnięty i to się nie zmieni. Wierszy o mieście mam sporo, ale jest to często miasto enigmatyczne, nienazywalne.
– Mam wrażenie, że nawet wiersze o Warszawie są na tyle uniwersalne, że nie wiążą się z tym miastem.
– Zgadzam się, zresztą samych wierszy, które byłyby rzeczywiście mówiły o warszawskich miejscach mam niewiele.
– Czy według pana poezja jest rozmową z czytelnikiem, czy raczej z samym sobą?
– Nie wyobrażam sobie druku tomu wierszy, zanim ten tom nie będzie przeczytany przez dwie, trzy osoby, które są mi pod tym względem najbliższe i to są poeci. Oni dają piszącemu wiersze najwięcej niezwykle wartościowych uwag warsztatowych. Krytyk też to potrafi, ale pod tym względem bardziej ufam poetom. Mam kilkoro zaprzyjaźnionych poetów, z którymi się wymieniamy swoimi wierszami i taka wzajemna pomoc jest czymś prawie koniecznym w pisaniu. Natomiast nigdy nie myślę o czytelniku w trakcie pisania. Myślę o nim, ale już po napisaniu wiersza – zastanawiam się, co jest w stanie dotrzeć do drugiej osoby, a co nie.
– Jest pan zdobywcą wielu nagród, w tym tak prestiżowych jak nagroda PEN Clubu i Nagroda Literacka „Gdynia“. Kilkakrotnie znalazł się Pan także w finale Literackiej Nagrody „Nike“. Czy te wyróżnienia są motywujące?
– Nagrody literackie są w jakimś sensie loterią. Bywa tak, że otrzymują je osoby, które przez innych jurorów byłyby uważane za tego niegodne. Wszystko zależy od indywidualnych gustów tych, którzy te nagrody przyznają, a – jak wiadomo – gusty są niezwykle zróżnicowane. Często też jest to wypadkowa mechanicznego głosowania w takim jury. Nagrody, oprócz zaspokojenia próżności nagrodzonego, dają tylko jedno – możliwość dotarcia do większej ilości odbiorców. Po takim wyróżnieniu czytelnicy zaczynają sięgać po nagrodzoną książkę. Zazwyczaj jest to bardzo miłe, zwłaszcza jeśli taką nagrodę przyznaje grono osob, które się szanuje ze względu na ich kompetencje. Daje to jakieś potwierdzenie, że to co się robi ma sens. W dziedzinie poezji każdy piszący jest wiecznym debiutantem, każdy utwór jest czymś ryzykownym. Ustawiczne powtarzanie swoich chwytów i tematów jest czymś zabójczym. Oczywiście nie da się uniknąć takiego powtarzania, ale trzeba się bardzo pilnować, aby się ono nie stało zaprzeczeniem twórczości.
– Czy zdarzały się okresy w panu życiu, kiedy pan nie pisał?
– Tak, oczywiście. To jest bardzo normalna rzecz. Czasami takie okresy są bardzo długie, czasami są krótkie, ale muszą istnieć. Nikt z tworzących w jakimkolwiek gatunku literackim nie jest maszynką do pisania. Nawet tak zwani zawodowi pisarze muszą mieć okresy jałowości, które są tylko jałowością pozorną. One często pozwalają na głębszą refleksję albo na pracę podświadomości, która się potem, w dalszym pisaniu przydaje. To też niejednokrotnie trudny moment dla pisarza, gdyż wtedy zastanawia się, czy może wyczerpały się jego siły twórcze. Każdy z piszących to zna.
– Czyli to jest taki moment, który potem można wykorzystać?
– Zawsze ma ma się taką nadzieję.
– Analizując własną twórczość może pan stwierdzić, że któryś z tomików wierszy jest panu najbliższy?
– To taki tomik, który właściwie został przez krytykę niezauważony a ja najbardziej go sobie cenię pt. Zwyczajna, symboliczna, prawdziwa (w podtekście miłość). Tam jest wiersz, który o tym mówi. Dla mnie ten tomik jest najbardziej liryczny, a liryka jest moim żywiołym. Nie wiem, czy jest najważniejszy, ale jest mi najbliższy.
– Czym tym razem planuje pan zaskoczyć swych czytelników?
Mam bardzo dużo nowych wierszy. To jest kłopot z nadmiarem, gdyż posiadam materiał liryczny na jakieś dwa, trzy tomiki i nie mam jeszcze koncepcji, jak je skomponować. Mniej więcej zaczynam się orientować, co te utwory poetyckie są warte, ale jak je ułożyć w książki, to jeszcze nie wiem. Natomiast w dziedzinie eseistyki piszę dużą książkę o starej Bibliotece Uniwersyteckiej w Warszawie. Pracowałem tam przez wiele lat i ona była moim drugim domem. Chcę oddać atmosferę starej biblioteki, przy czym, o dziwo, więcej będzie o ludziach niż o książkach – o dziwnych czytelnikach i pracownikach.
– Czy w czasie pracy w tej instytucji powstawały notatki, z których może pan teraz korzystać?
– Trochę tak, ale raczej jest to praca pamięci.
– Czy często ta praca pamięci pozwala panu cofać się w czasie?
– Wolałbym to pytanie uogólnić, bo przecież chodzi też o pracę pamięci i w innych literackich zatrudnieniach. Czasem pamięć bywa przykra – to nie jest przecież tak, że pamięć przynosi tylko obrazy ukojenia, bezkonfliktowe. Myślę, że pisarze i poeci w odróżnieniu od wielu innych ludzi nie powinni sobie pozwalać na leczenie traumy przez zapomnienie. Jest to wrogie prawdziwemu pisarstwu i powinno się – to może brzmieć strasznie – kultywować swoje traumy nie po to, by oddawać się jakiemuś masochizmowi ale po to, żeby je rozumieć. Rozumieć – wbrew temu co myślą wulgarni psychoterapeuci – wcale nie znaczy uleczyć. Rozumieć to znaczy wiedzieć na czym polega drastyczność tego, co mnie spotkało, ale wtedy ta drastyczność wcale nie znika. Czasami nawet bywa wyostrzona. To oczywiście nie znaczy, że moje wspomnienia z biblioteki będą tego rodzaju – nie. Idylla to też nie będzie, ale nie będą to przykre wspomnienia.
– Czy literatura ma dla pana formę katharsis?
– Nie, nigdy nie miała. Może to się wiąże właśnie z tą moją uwiarygodnioną przez biografię obsesją zagłady. Jest taki wątek w kulturze żydowskiej, który przekonuje każdego Żyda: „radość być Żydem“. Komuś takiemu jak ja, oraz całemu pokoleniu moich rodziców, tych którzy przeżyli Zagładę jest to odmówione. To można uogólnić w ogóle na stosunek do życia nie tylko związany z Zagładą. Zagłada wywiera tutaj podświadomie duży wpływ na cały ogląd życia. To nie znaczy, że jest się jakimś straszliwym ponurakiem, kimś kto jest życiowym masochistą – wcale nie. Można być człowiekiem bardzo energicznym, dobrodusznym, pełnym humoru a jednocześnie mieć gdzieś w sobie to straszne coś.
– Dziękuję za rozmowę.
Interesuje mnie przede wszystkim opowiadanie ciekawych historii. Z Joanną Bator rozmawia Adam Bienias
Adam Bienias: W ostatnich latach w naszej rodzimej prozie można zauważyć wśród pisarzy zamiłowanie do gatunku kryminału. Takimi przykładami są między innymi Prowadź swój pług przez kości umarłych Olgi Tokarczuk czy Drwal Michała Witkowskiego. Ciemno, prawie noc wpisuje się w tę konwencję – Przemysław Czapliński określił tę książkę jako „horror lingwistyczny”. Z czego, twoim zdaniem, wynika ta tendencja i dlaczego autorzy właśnie w taki sposób chcą pisać o Polsce i jej problemach?
Joanna Bator: Każde z nas inaczej wykorzystuje konwencję kryminału. Rzecz w tym, że całą wymienioną trójkę, a na pewno Olgę i mnie, interesuje przede wszystkim opowiadanie ciekawych historii. Takich, w których w pewnym momencie przestanie się liczyć odpowiedź na pytanie, kto zabił, bo opowieść jest w istocie o czymś innym. Kryminał to współczesna forma powrotu do mitu: są wyraźni bohaterowie, jest wewnętrzna i zewnętrzna walka z ciemnością. Dlatego jest tak poręczny.
– Napisałaś, że Ciemno, prawie noc przedstawia „walkę o dobro”. Można więc dziś walczyć poprzez literaturę? I czy tobie dzięki pisaniu kiedykolwiek udało się coś wygrać, wywalczyć?
– Nie niosę żadnego sztandaru. W żaden już nie wierzę. Nie walczę w imię jakieś metanarracji. Trzeba uprawiać swój ogródek i próbować zapobiegać okrucieństwu. Świadomie oczywiście odwołuję się tu do Woltera i Rorty’ego. Jeśli ma się na to siłę, jest to siła, by pisać. Większość ludzi ma literaturę w nosie, ale dla tych, którzy czytają – warto. Wszystkie spotkania z czytelnikami przekonują mnie do tego, że jest się z kim komunikować.
– Bardzo interesująca okazała się dla mnie twoja wypowiedź w programie Xięgarnia. Przyznałaś się do tego, że uczestniczyłaś w pielgrzymce Radia Maryja, a także w innej do Lichenia. Jaki obraz Polski i Polaków wyłania się z takich miejsc? Ciekawi mnie, czy tam właśnie szukałaś inspiracji do ostatniej książki, na przykład by opisać kult Jana Kołka, czy też może zwyczajnie chciałaś zrozumieć cel i istotę pielgrzymowania?
– Nie ujmowałabym tego jako etnograficznej wyprawy w teren, czy poszukiwania tekstów źródłowych, względnie inspiracji. Próbuję po prostu zrozumieć miejsce, w którym żyję. Jeśli pozwolę sobie na niechęć czy wręcz nienawiść bez zrozumienia, to znaczy, że się poddałam, że zwyciężyła ciemność. Nie chcę czuć agresji, którą budzą we mnie osoby złe i głupie, przepełnione nienawiścią do kobiet i kobiecości, do Żydów, gejów. Niezgoda na pewne opinie sprawia, że chcę sobie wyjaśnić, co leży u ich podstaw, z czego wynikają, z jakimi sensami się łączą. Nie chodzi o zdobycie podszytej dumą tolerancji, ale zrozumienie, dlaczego, po co, jak coś takiego jest możliwe. W efekcie nawet w posłance Pawłowicz mogę zobaczyć materiał na postać podobną do pianistki z powieści Elfriede Jelinek i nawet zacząć po ludzku jej współczuć. W tej strasznej wojnie na bluzgi, którą opisuję, nikt dla nikogo nie ma litości, nie stara się zrozumieć i podjąć rozmowy, nikt nikomu nie współczuje. Obie strony są równie zapiekłe w nienawiści.
– Ta nienawiść widoczna jest również w języku trolli – użytkowników Internetu, który po mistrzowsku odtworzyłaś w Ciemno, prawie noc. Ciekawi mnie, czy było to dla ciebie doświadczenie zabawne, czy może bardziej traumatyczne? Jak scharakteryzowałabyś ten język? Mam bowiem wrażenie, że, według Joanny Bator, Internet zasługuje bardziej na potępienie niż na pochwałę i mam tu na myśli nie tylko powieściowy świat trolli, ale też twoją krytykę Wikipedii na łamach „Gazety Wyborczej”. Internet jest zatem błogosławieństwem, czy złem naszych czasów?
– Zło czynią ludzie, sieć to tylko medium. Ale na pewno Internet przyczynił się do wykształcenia nowego dialektu. Analizowałam go językoznawczo i antropologicznie, nienawidziłam jako człowiek, czasami zachwycałam się tak, jak artystka potrafi zachwycać się czymś odrażającym, lecz fascynującym na swój mroczny sposób. Od Wiki chciałam jedynie, żeby nie wmawiali mi innej daty urodzenia, bo już przyzwyczaiłam się do 2 lutego.
– Wróćmy na moment do twojego dzieciństwa i do Wałbrzycha. Jak wspominasz to miejsce? Wyobrażam sobie bowiem dziewczynkę, która mieszka na Piaskowej Górze, bawi się wokół Zamku Książ i rozmyśla o księżnej Daisy, a także o tym, co znajduje się w „chmur dali”. Bardzo to strywializowałem, ale nie ma chyba wątpliwości, że to miasto miało ogromny wpływ na stworzone przez ciebie literackie światy. Ciekawi mnie też, co ciebie jako pisarkę inspiruje w Wałbrzychu?
– Chyba tylko to, że spędziłam tam pierwsze, bardzo ważne 18 lat życia. Gdyby to było Radomsko albo Zamość, pisałabym o Radomsku albo Zamościu. Nie ma mniej, ani bardziej inspirujących miast. Są tylko lepsi i gorsi pisarze. Nie ma też sensu usilne przypisywanie literata do jego miejsca zamieszkania czy pochodzenia. Poznałam gierkowską świetność górniczego Wałbrzycha, miasta leżącego na złożach „czarnego złota”. Lepiej jednak pamiętam, jak pozłotka zaczęła odpadać, jak zza fasady coraz wyraźniej wyłaniała się prowizorka i niemoc. Na moich oczach dumni, do niedawna bardzo dobrze zarabiający, górnicy tracili pracę i nie mogli zrozumieć ani pogodzić się z tym, że kopalnie, a więc i ich trud były „nieopłacalne”. W miarę optymistyczny plan na życie zakładał wyjazd z Wałbrzycha. Nawet Zamek Książ drażnił swoją wspaniałością, a to, co poniemieckie, którego tyle lat się po prostu nie dostrzegało, rzucało się teraz w oczy. Myślę, że tym, czego nauczył mnie Wałbrzych, jest świadomość niepewności naszych poczynań i podejrzliwość wobec tego, co prezentuje się ładnie, dobrze i prosto.
– A czy można mówić o wspólnym mianowniku dla wszystkich pisarzy czy ogólniej twórców, którzy opisują i przedstawiają Wałbrzych. Mam na myśli ciebie, Olgę Tokarczuk, Sebastiana Majewskiego oraz Andrzeja Jakimowskiego? W Zbiorowym portrecie Olgi Tokarczuk napisałaś: „Fakt, że piękne opowieści Olgi działy się w pobliżu miasta mojego dzieciństwa, dostrzegłam oczywiście, ale miejsca ważne dla niej, były na tyle nieistotne i puste na mapie mojej osobistej historii, że pozostały nieznaczące”. Co twoim zdaniem można by jeszcze o Wałbrzychu napisać?
– Nie mam pojęcia. Może zaciekawiłaby mnie powieść z akcją we współczesnym Wałbrzychu, napisana przez kogoś dużo młodszego ode mnie, kto w ogóle nie pamięta PRL-u? Proszę też brać pod uwagę, że pisanie jest bardzo czasochłonne i wymagające. Odczuwam niekiedy wyrzuty sumienia, że nie czytam tak dużo jak dawniej, zwyczajnie nie mam kiedy. Przede wszystkim jednak po Ciemno, prawie noc już na dobre z Wałbrzycha wyjechałam. Jestem zmęczona tym miastem, tym wątkiem. Trzeba było wrócić, żeby zrozumieć pierwszą ojczyznę, pierwsze miłości, pierwszy język, ale w Ciemno… zamykam wałbrzyski rozdział. Nie wiem czy na zawsze, ale na pewno na długo. Najnowszą książkę, teaser do powieści, napisałam na Sri Lance. Daleko od Wałbrzycha. Ma tytuł Wyspa Łza i wyjdzie jesienią 2014 w wydawnictwie Znak. Chyba nikt jeszcze nie robił teasera do własnej powieści. To była ciekawa robota.
– Mogłabyś zdradzić trochę więcej szczegółów. O czym będzie teaser, a o czym nowa powieść?
– Wyspa Łza jest teaserem literacko-fotograficznym do powieści o miłości zatytułowanej Rok Królika, której akcja toczy się w małym śląskim miasteczku. Teaser jest opowieścią na odwrót. W powieści nie może być widać osnowy, teaser – przeciwnie – ukazuje to, na czym tkam. Często jestem pytana, skąd bierze się opowieść. Jak to jest, że – wydawałoby się – z niczego powstaje coś? Wyspa Łza to opowieść o tym, jak rodził się Rok Królika i jak w ogóle rodzi się narracja.
– Jak zatem rodzi się u ciebie narracja?– Wszystkie moje książki zaczynają się od słów – to są takie ziarenka, które jakaś bogini – dobra, ale czasem okrutna zostawia w moim umyśle. Zawsze będę się upierać, że w pisaniu jest coś irracjonalnego, że jest to dar i działanie o charakterze demiurgicznym. Najważniejszy jest tekst nocny, czyli to co rodzi się od ziarenka – słowa, później dopiero dochodzi do tego czasochłonna praca rzemieślnicza.
– Często podkreślasz, że tworzone przez ciebie osoby to wytwory wyobraźni, których nie należy szukać w rzeczywistym świecie. Jaka jest więc dla ciebie granica między światem przedstawionym w powieści, a światem rzeczywistym? Zwłaszcza, że Alicja Tabor to twoje alter ego… Jest w tym pytaniu to, czego pisarze nie cierpią, ale Alicja Tabor (jakże znajomo brzmi to nazwisko!) to dziennikarka, która wraca do Wałbrzycha, kocha bieganie. Co jeszcze was łączy?
– Moje bohaterki zmieniają się ze mną i dojrzewają. Przetworzyłam niejako swoje dzieciństwo i pierwszą młodość w dwóch pierwszych powieściach Piaskowej Górze i Chmurdalii, towarzyszyłam sobie dorosłej w trzeciej i teraz towarzyszę w czwartej. Razem z moimi bohaterkami będę się starzeć. Ale proszę tego nie traktować jako zachęty do lektury dzieła przez pryzmat biografii jego autorki. Tak prosto to nie działa. Kiedy piszę, nie interesuje mnie inny świat oprócz świata właśnie przedstawionego. Kiedy czytam, także nie szukam świata poza tekstem, choć rozumiem ludzką potrzebę odnajdywania miejsc, o których piszę, w realnej przestrzeni miasta, rozumiem wycieczki po Wałbrzychu w poszukiwaniu Babela, kamienicy Barbary Mizery i tak dalej. Powieści są jak jednorożce – świat w nich przedstawiony istnieje, ale zarazem nie można go uchwycić.
– Zgodzisz się z tym, że mężczyźni – bohaterowie twoich powieści ukazani są w opozycji do kobiet, które są silne, walczące. Faceci inaczej: Dawid, chłopak siostry Alicji jest przegrany, Marcin, kochanek Alicji ucieka ze strachu przed miłością (a przecież z inicjatywą wychodzi Alicja (śmiech), Stefan Chmura umiera. Dlaczego kobiety są silniejsze od mężczyzn, którzy są bierni, słabi, przegrani i zwykle umierają szybciej?
– Ta odpowiedź nie wszystkim się spodoba, ale jest prawdą mojego doświadczenia, więc trudno. Spotykam wiele pięknych, niezwykłych, silnych kobiet. Niewielu mężczyzn, którzy w ogóle mają odwagę spróbować dotrzymać im kroku. Feminizm i samotność często idą w parze. Kobieca niezależność i siła kastruje, budzi w mężczyźnie agresję albo chęć ucieczki. Tak wychodzi. Niezbyt ciekawie.
– Przyznam, że kiedy czytałem Ciemno, prawie noc Alicja stała mi się bardzo bliska. Zdradzę więcej – momentami czułem, że Alicja Tabor jest trochę jak ja. Począwszy od cech charakteru, kończąc na bieganiu, „ciasteczkach” i wolnej miłości w ruinach (śmiech). Tobie jako czytelniczce zdarzyło się utożsamiać z jakimś bohaterem literackim? Jakie książki cię ukształtowały?
– Czytałam wszystko, co wpadło mi w ręce. Po omacku. Moi rodzice nie odziedziczyli po przodkach biblioteki ani pasji bibliofilskiej. Były przypadkowe książki, niewiele. Na przykład włoska książka kucharska po niemiecku ze zdjęciami potraw tak pięknymi, że je wąchałam. Albo album poświęcony sztuce starożytnych Indii, który moi rodzice-sportowcy dostali pewnie jako nagrodę w jakichś zawodach. I tak zaczęłam edukację seksualną od Kamasutry. Mogło być gorzej. W tamtych czasach to zwykle były niemieckie wydawnictwa pornograficzne, zwane wówczas „świerszczykami”. Kupowałam książki z namiętnością graniczącą z obsesją. Układałam je na półce zielonej meblościanki, przekładałam, zapisywałam w katalogu zrobionym z zeszytu w kratkę. Robiłam okładki z pakowego papieru malowanego mazią z klajstru i atramentu. Kiedyś druk miał inny zapach. Uczyłam się sama tego, co będę robić całe życie: kochania książek. Nie miałam drogowskazu, bo nikt nie miał go pod ręką, ale pozwolono mi rosnąć swobodnie, to ważne i cenne. Jestem za to wdzięczna. Moje lektury uległy pewnemu ukierunkowaniu dopiero w liceum. Czasy Gombrowicza, Witkacego, Marqueza, Cortazara. Poezja Leśmiana, Baudelaire’a, Rimbauda. Mocne i niezapomniane pierwsze miłości. Ciągle identyfikuję się z Remedios ze Stu lat samotności, która odleciała z tego świata na furkoczącym prześcieradle.
– A co w takim razie łączy pisanie powieści z bieganiem? I jak te dwie pasje łączą się w twoim przypadku?
– Zaczęłam pisać i biegać w tym samym czasie. Moja twórcza energia płynie z całej mojej istoty. Utrzymanie ciała w dobrej kondycji jest dla mnie tak samo ważne jak dbanie o harmonię umysłu. Niekiedy przychodzi mi do głowy jakiś pomysł, kiedy biegam, ale na ogół staram się nie myśleć o niczym. Podczas biegu można medytować i to mi bardzo odpowiada, bo medytacje na siedząco były dla mnie, osoby pełnej niespożytej energii, zbyt statyczne. Mam własne małe obsesje i fascynacje: uwielbiam chude umięśnione ciała płci obojga, ich energię, dynamikę, mięśnie widoczne pod skórą. Moim żywiołem jest długi dystans – w pisaniu i bieganiu.
– Tym drugim, najważniejszym po Wałbrzychu miejscem jest Japonia. Co podoba ci się w Japonii najbardziej i czego my, Polacy możemy się od Japończyków uczyć w dziedzinie sztuki i w codziennej sztuce życia?
– Lubię być cudzoziemką w Japonii. Lubię być daleko. Ale Rekin z parku Yoyogi zamyka na jakiś czas moją japońską przygodę. Nie wiem, kiedy tam wrócę i być może dane mi były tylko te cztery przepiękne japońskie lata. Nie myślę o „my, Polacy”, ani nie chcę edukować polskiego narodu przeniesionymi z Japonii ideami. Nauczyłam się tam sztuki codziennego zachwytu nad naturą, znalazłam swoją estetykę minimalizmu i nabrałam zwyczajów narracyjnych japońskiej prozy, która ma na mnie ogromny wpływ. Niemieccy krytycy to zauważyli, ucieszyło mnie to i zdziwiło, że można tak dobrze czytać, tak wnikliwie.
– Ponieważ w tej rozmowie pozwoliłem sobie już na jedną ucieczkę w przeszłość, teraz na chwilę jeszcze raz ucieknę w głąb czasu. Joanna Bator jest wykładowcą akademickim i pisze doktorat o feminizmie, postmodernizmie i psychoanalizie. Który z tych kierunków – po latach – jest dla ciebie nadal istotny? Wreszcie który z nich najbardziej przydaje się w życiu i pisaniu?
– Psychoanaliza, bo nie byłoby mnie bez autora Objaśniania marzeń sennych. Jest on dla mnie przede wszystkim filozofem, szalonym hermeneutą, przejętym pragnieniem rozumienia. Parę miesięcy temu robiłam wywiady dla austriackich mediów i jeden z nich miał miejsce na Berggasse 7, w domu Freuda, w jego pokoju. To było ciekawe przeżycie, bo poprzednio byłam tam jako młodziutka studentka, przejęta i zafascynowana miejscem, gdzie żył i pracował Mistrz. Miałam nawet przez chwilę po doktoracie pomysł, by zostać psychoanalityczką, ale nie przeszłam własnej analizy, bo mi się po trzech spotkaniach znudziło. Byłam wtedy w Londynie na stypendium i doszłam do wniosku, że taka autoanaliza miałaby sens, gdybym czuła się jakoś chora, a nie tylko ciekawa, co tam się kryje w ciemności. Te ciemne pokoje w moim umyśle wykorzystuję teraz, pisząc.
– Nigdy nie żałowałaś tego, że porzuciłaś karierę akademicką i zdecydowałaś pisać powieści?
– Jesienią wyjeżdżam do Szwajcarii, gdzie zaproponowano mi honorową profesurę im F. Dürrenmatta na uniwersytecie w Bernie. Struktura organizacyjna i sposób pracy na wielu zachodnich uniwersytetach stwarza możliwość i wręcz zachęca do angażowania nieakademików. Po publikacji niemieckich przekładów moich dwóch pierwszych powieści miałam już podobną propozycję ze strony uniwersytetu im. W. Humboldta. Wtedy jednak się nie zdecydowałam, bardziej pochłaniały mnie inne sprawy. Tym razem postanowiłam przyjąć ofertę i dać szansę tej formie profesjonalnej aktywności. Parę niestandardowych pomysłów już mam, jakieś eksperymenty dydaktyczne przewiduję. To jednak, że mam doktorat i doświadczenie nauczyciela akademickiego, oczywiście pomaga. Ale najważniejsze jest pisanie – to mój zawód i powołanie, Beruf, o którym Max Weber pisał w swoich znanych rozprawach. Cała reszta jest obok.
– Po odebraniu nagrody Nike apelowałaś, aby czytelnicy chętniej sięgali po książki. Dlaczego zatem warto czytać?
– Warto czytać, żeby się przekonać, że tak, jak jest, wcale być nie musi.
– Na koniec zapytam cię o wrażenia z pobytu w Rzeszowie i na Podkarpaciu… Co najbardziej zostanie ci w pamięci?
– Uderzyło mnie podobieństwo pejzażu do okolic mojego dzieciństwa. Pofałdowany krajobraz, wiatr, który inaczej układa trawy na zboczach pagórków niż płaskich łąkach za moim warszawskim domem. Uświadomiłam sobie, jak mi tego czasem brakuje na płaskim Mazowszu. Może jeszcze fantastyczne ruskie pierogi, na które mnie Adam Bienias zabrał w Rzeszowie.
– Pięknie dziękuję ci za rozmowę i z niecierpliwością czekam na kolejne książki.
Rzeszów – Warszawa 5 czerwca 2014 r.