FRAZA NR 82 / 2013 – PORTRETY

Diti Ronen

ptaszek

Zacznij od góry
powoli,
od tego jasnoniebieskiego, bardzo lekkiego
i rozległego i ogromnego i białego
zacznij, od nieskończoności
zacznij od nieba.
Od ptaka.
Patrz, on się wzbija.
Jeden ptak, mały. Patrz.
O! Leci.
Ma przed sobą całe niebo –
Ogromne i otwarte.

Zacznij od ogromu, tak, zacznij ogromnym,
od góry, ogromnym,
zacznij od wszystkowidzącego punktu widzenia
niewinnego punktu widzenia
punktu widzenia Boga
który nie widzi szczegółu.
Czy były tam inne ptaki?
Czy był szczebiot?
Był, na pewno był.
O! inny ptak się wzbija.
Zacznij od horyzontu.
Czy wciąż widzisz na nim jakąś smużkę dymu?
Nie, jeszcze nie świta,
nic nie widać.
I horyzont jest daleko a morze jest blisko
a słońce pośrodku nieba.
Teraz czubki drzew wyzierają,
wyłaniają się.
Zacznij od czubków drzew.
One wyciągają się, wiecznie zielone,
ich palce wzdychają do wysokości,
boskości,
do Boga który spogląda, do
ptaka.
Czy słońce rzeczywiście świeciło?
I jaki był kształt chmury?
Czy Bóg, który patrzy, zauważył ptaka?

Zacznij od drzewa. Od gałęzi,
zobacz jak się przytula do pnia,
opierając się na nim, tak bardzo ufnie.
Ona też jest cicho. Lekko poruszana wiatrem.
Głaszcze się delikatnie
mrucząc dźwięki swoich korzeni.
Czy zauważyłaś gniazdo?
Czy widziałaś pisklę?
Zacznij od drzewa.
Od drzewa obok.
Pamiętasz ptaka?
On opada tutaj, żeby usiąść na gałęzi.
Zacznij od niego.
Nie. Zacznij od tego drzewa.
Nie. Zacznij od drzewa obok.
Zacznij od kilku drzew.
Wielu drzew.
Lasu.
Teraz popatrz. Z góry.
Czy widzisz polanę?
Patrz.
Tam są obozowe baraki.

Zacznij od baraku.
Nieważne którego,
wszystkie są podobne.
Zacznij od dziesiątego.
Popatrz, wychodzi z niego przystojna kobieta.
Dumnie kroczy.
Narysowałaś ją?
Niech będzie ładna, proszę.
Ładna, łysa i dumna.
Zauważyłaś?
Jej okrągła twarz zeszczuplała,
podkreślając duże, niebieskie oczy.
Patrzy w górę.
Widzi niebieskie nieba
skradające się pomiędzy czubkami drzew
które narysowałaś, i koniuszek chmury
w kształcie tęsknoty.
Widzi detal.
Pamięta zapach i smak,
kolor i dźwięk z przeszłości.
To musi być wiosna.
Widzi
przelatującego ptaka
szybującego, jego skrzydła otwarte.

Zacznij, od oficera.
Niech będzie wysoki.
Podkreśl jego twarz, proszę.
Jest kwadratowa. Narysuj mu
mocną szczękę, wystający
podbródek.
Teraz włosy: starannie ostrzyżone,
jego czapka włożona z niedbałą elegancją.
Widziałaś jego mundur?
Godło na rękawie?

Zacznij od karabinu.
Oficer trzyma karabin w rękach.
Stoi obok baraku. Karabin w ręce.
Teraz podnosi broń,
celuje w niebo.
Opiera policzek na broni
zamyka niecelujące oko
i szuka.
Niech będzie wysoki. I bardzo wyprostowany.
Patrzy przez celownik
do góry, szuka.
Co zaraz zestrzeli?
Ptak siedzi teraz na gałęzi.

Narysuj oficera jak patrzy, narysuj ten wzrok.
Robi ruch, kieruje wzrok na kobietę.
Patrz. On
zapomina o swojej funkcji. Jego mięśnie puszczają.
Narysuj opuszczaną broń, ześlizgującą mu się z rąk.
Narysuj zamazywanie pola ostrzału.
On patrzy na kobietę.
Jej krok taki dumny
ubrana w workowatą sukienkę ściągniętą paskiem.
On patrzy na kobietę.
Ona go nie widzi,
idzie naprzód, do latryny,
jej spojrzenie skupione na ptaku.

Narysuj jak oficer patrzy na kobietę.
Patrzy jak idzie,
i rozsiewa szmery pośladków.
O! Weszła do latryny.
On znów podnosi broń.
Zdecydowany. Nieczuły na te szmery,
nieczuły na jej pośladki.
Widziałaś? On znów opiera policzek
co tam wiosna na świecie
i może z powodu
zimnej stali
on zamyka jedno oko.
Patrz.
Celuje, skupia się, celuje,
i ptak, o! ten ptak,
to on –
i strzał.
Narysowałaś to?
Czy możesz narysować jak ptak opada?
Tam, tutaj, tak blisko,
O, tu, jego ciało
ląduje miękko jak Bóg,
bezdźwięcznie.

Zacznij od kobiety.
Usłyszała strzał.
Jeden, i jego echo
walące w skroniach
łomocące na skraju lasu
i z powrotem. Czy jest ranna?
Narysuj dźwięk, huk,
narysuj jej lęk.
Narysuj jak wstaje i wychodzi z latryny.
Idzie. O! idzie, nie jest ranna.
Poprawia na sobie workowatą sukienkę.
Prostuje plecy. Patrzy,
ptaka nie ma.
Rzuca ostrożne spojrzenie.
Co to był za strzał?
Martwi się o przyjaciółki
idzie szybko do baraku,
żeby wejść do środka, wrócić.

Zacznij od kobiety.
Nie, zacznij znów od oficera.
Jego spojrzenie wraca do kobiety.
Ona przyśpiesza kroku,
rozgląda się wokół przestraszona, niespokojna,
prawie biegnie.
On wciąż na nią patrzy.
Zdumiony. Pochyla się, urzeczony,
podnosi ptaka z ziemi.
Ptak drga, jego ciało wciąż ciepłe.
Oficer czuje jego ciężar, jest taki maleńki,
i taki ładny,
teraz podaje ptaka kobiecie.

Teraz narysuj kobietę proszę.
Szybko, teraz wszystko dzieje się szybko,
ona bierze ptaka
jakby to było zaplanowane,
jakby było oczywiste,
jakby ptak był przeznaczony dla niej,
bierze ptaka,
do ręki, nie drży,
bierze ptaka
spojrzenie nic więcej,
bierze ptaka,
otwiera drzwi baraku,
i wchodzi, teraz biegnie,
bez tchu, do przyjaciółek,
ptaszek w jej dłoni.
Drzwi są teraz otwarte i ona widzi
że one wszystkie są całe. Teraz wszystkie są w środku.
Martwiły się o nią, co to był za strzał?
Teraz wszystkie są w środku.
I ptaszek, martwy.
Teraz wszyscy są w środku. I ptaszek trzymany w dłoni.

Zacznij od przyjaciółki tej kobiety.
Nie, zacznij od Blokowej.
Ona jest Czeszką. Religijną. Niską.
Chowa swoją córeczkę w składziku.
Jest dobra. Zacznij od pieca do pieczenia.
Nie. Zacznij od ptaka.
Zacznij, od garnka.
Nie. Zacznij od ptaka.
Kto wyrwał pióra?
Po co wyrywać pióra?
I co ma Blokowa do ptaka?
Zacznij, od początku.
Zacznij od ptaka.
Proszę narysuj mi ptaszka.
Nie. Narysuj mi garczek.
Nie. Proszę narysuj mi piecyk.
Patrz.
W brzuchu pieca jest garnek,
a w brzuchu garnka jest ptak.
Nie musisz tego rysować.

Zacznij, zacznij od przyjaciółki tej kobiety.
Nie, zacznij od tej kobiety.
Kobieta jest wciąż w szoku. Drzwi baraku zamknięte
jej oczy przyzwyczajają się do ciemności.
Ona patrzy na przyjaciółki, trzyma ptaka.
Nie. Zacznij od przyjaciółki tej kobiety.
Ona jest starsza. Nie, nie taka stara.
Jest wciąż młoda, tylko trochę bardziej dojrzała.
Bierze ptaka z rąk kobiety
i idzie do Blokowej.
Patrz na nią. Jak ona
chwyta tego ptaszka,
podnosząc go tak lekko,
i zerkając na piecyk.
Delikatnie. I czeka na zrozumienie.
Podnosi, i zerka na garczek.
Ma czas.
Podnosi, powoli, i zerka na margarynę.
Lekko przechyla głowę na prawo.
Podnosi, zastyga i zerka na podłogę.
Ma cierpliwość. Zerka w kierunku pieprzu i soli.
Patrz na przyjaciółki. Ich słodki sekret.
Narysuj spojrzenie.
Narysuj głód.
Narysuj sekret.
Narysuj porozumienie.
Narysuj nadzieję. Głód.
Zacznij od głodu.
Nie. Zacznij od ptaka.
Nie. Zacznij od kobiety.
Od oficera. Broni. Od
baraku. Pieca. Garnka. Ptaka. Od –
początku. No, już, zacznij.
Zacznij od pamięci.
Zacznij od, od, od spokoju.
W ciszy.
Zacznij od milczenia.
Zacznij od ciszy. Cisz.
Nie. Nie zaczynaj.
Tylko milcz i nie zaczynaj.
I nigdy nic nie mów.
Nie pisz i nie rysuj.
Zapomnij wszystko co powiedziałaś. I milcz.
Wymaż wszystko co napisałaś. I milcz.
Wymaż i zapomnij. Zapomnij i wymaż.
I milcz.
Opuść barak. Opuść oficera, opuść kobietę.
Opuść głód, opuść spojrzenie, opuść nadzieję.
Zostaw ciszę, zostaw głosy.
I nie myśl o piecu, ani garnku.
I nie ruszaj tej historii, ani piosenki.
Usuń ptaka. Boga.
Połknij te słowa.
I milcz.
Zapomnij. Wymaż. I nie mów.
A jeśli już musisz, zacznij przynajmniej bezdźwięcznie.
W swojej głowie, w szepcie. Szeptając.
Zacznij od tęsknoty. Wzdychania.
Czy wiesz co to znaczy bechinalt? Jasne, że wiesz.

Zacznij od bechinalt.
Narysuj jak unosi się jego zapach
i rozchodzi po domu.
Unosi się z garnka, wychodzi z kuchni,
pełznie do salonu,
dociera do dywanu,
do radia,
do programu „szukaj krewnych”,
sprawia że zmysły tracą głowę.
Zacznij od popołudnia.
Narysuj mieszkanko w Givataim.
Słońce przesuwa się po przekątnej
i lekki wietrzyk wieje od morza.
Zacznij od matki.
Zacznij od matki, po południu.
Narysuj jak gotuje, drewniana łyżka w ręce,
jak mówi mi o mące, i o tym jak przyrządzić zasmażkę.
Zacznij od matki, po południu.
Niech będzie wysoka, przy piecu.
Narysuj ją dokładnie, w zbliżeniu.
Narysuj jak mnie dotyka.
Zacznij ode mnie.
Zacznij od matki, po południu.
Nich będzie ładna, na wysokich obcasach.
To ta godzina dnia kiedy czasem matka
zatrzymuje się w sklepie mięsnym i kupuje kurczaka,
żeby przyrządzić bechinalt
z ptaszka
którego dostała od oficera.
O smaku ogromnego, tak ogromnego, tak bardzo ogromnego czasu.

Diti Ronen
Przełożyła z języka angielskiego Krystyna Lenkowska

Opowiadanie cudu. Z Diti Ronen rozmawia Krystyna Lenkowska

Krystyna Lenkowska: Twoje pierwsze wiersze. Jak to się zaczęło? O czym były?

Diti Ronen: Od wczesnego dzieciństwa pamiętam, że zapisywałam obrazy na kawałkach wszystkiego: na liściach, kamieniach i skrawkach papieru. Czy one były wierszami? Wątpię. Jednak od tamtej pory, słowne obrazy atakują mnie w momentach, kiedy współczucie i konkretny czas łączą się nagle tak, że reprezentują moje emocje. Te wizje ubrane w słowa zwykle wyłaniają się z otaczającej natury i są równocześnie przyrodą i mną w konkretnej sytuacji.

Czy to jest fair ze strony historii, że po napisaniu tylu dobrych wierszy, opublikowaniu kilku książek poetyckich, największą karierę w twojej karierze robią wiersze o Holokauście, szczególnie ptaszek, swoją drogą artystycznie wspaniały poemat.

– To jest fair, ponieważ to moje Ja decyduje, o czym piszę, a ja nie widzę podziału na wiersze Holokaustu i inne. Piszę o świecie tak, jak go widzę. Niektóre wiersze łączą świat z moim prywatnym życiorysem jako Izraelki, która mieszka w strefie konfliktu, a inne z moją historią życia jako córki ocalonych z Holocaustu. Nie oddzielam wierszy o Zagładzie od innych. Naturalnie przywołuję obrazy z biografii rodzinnej – czy to tytułowego „ptaszka”, czy na przykład, gdzie indziej, fantomowe, poparzone stopy, adoptując rodzinne historie jako własne, jako część mojego piszącego ciała.

– „Żyję po to aby zapisywać” – to dewiza Hanny Krall, kronikarki Zagłady, mistrzyni i twórczyni szkoły reportażu. Z drugiej strony, amerykański psycholog mówi: „nie ma życia, dopóki się go nie opowie”. Co na to powie poetka, przedstawicielka narodu nazywanego „Ludźmi Księgi”?

Te dwa wspaniałe cytaty są dwoma stronami tego samego twierdzenia o istnieniu tworzącej życie nici pomiędzy opowieścią i potrzebą jej opowiadania. W ostatniej zwrotce wiersza Hydra, wyspa łagodnych skał (w książce Z wystającą halką, Gvanim 1999, Tel Awiw), napisałam:

Piszę aby uzasadnić swoje istnienie,

Faktem jest że jeszcze nie umarłam.

Ale moje pisanie nie jest całe w moich rękach

I moja śmierć nie jest cała w moich rękach

I nie mam odwagi

Ich określać.

Akt pisania nie jest naszym wyborem, jak akt życia nie jest wyborem, oba stawiają nas przed faktem dokonanym. Należę do ludzi, dla których związek pomiędzy nimi jest przyczyną obu.

Łącząc dwa ostatnie pytania to o stwarzaniu życia przez zachowanie go przez opisanie i to o literaturze Holokaustu znów zacytują Hannę Krall, czarownicę polskiego dziennikarstwa (od czarowania formą): „Nie wystarczy uciec z getta, z transportu, z obozu, nie wystarczy przeżyć dwa czy więcej lat w ziemiance, w lesie albo w grobowcu, albo w skrzyni na węgiel, bo cud, o którym nikt nie słyszał, nie jest żadnym cudem; musi być ogłoszony, opisany”. Czy nie sądzisz, że ta teoria odnosi się też do ptaszka? Ta „zwykła” historia twojej matki w obozie w Stutthof jest żywa, ponieważ ty ocaliłaś ją w wierszu.

– Tak, to wielka prawda i wspaniale uchwycona. Dziękuję. To jest rzeczywiście potrzeba dokumentowania cudu, zwrócenia na niego uwagi najpierw swojej, a potem świata, opowiedzenie go światu. W wierszu ptaszek, proszę czytelnika, aby spojrzał na to, co opisuję, i potem to narysował tak, żeby to się dało zapamiętać. Czasownik „narysuj” pojawia się w wierszu 34 razy! Czasem proszę czytelnika, aby narysował sytuacje metaforyczne lub chwile, na przykład moją matkę jako piękną kobietę i udokumentował sposób, w jaki porusza się idąc. Czasem proszę o narysowanie kompletnie abstrakcyjnej idei, na przykład bólu, głodu czy sekretu. Czy te pojęcia da się narysować tak po prostu? To jest trudne, ale za pomocą moich próśb, powierzam czytelnikowi pewną odpowiedzialność aktywności i uczestnictwa w pamięci. Jak inaczej możemy uczyć się czegokolwiek, jeżeli nie ma pamięci przeszłości? Trzeba opowiadać cud, aby istniał w pamięci, bo inaczej go nie będzie, a tym samym nie będzie cudem – jak to pięknie powiedziano. Dziękuję Krystyno i dziękuję Hanno Krall.

Hanna Krall włącza ludzkie opowieści do wspólnej Księgi Zagłady. Tam od dawna są opowiadania Borowskiego i Medaliony Nałkowskiej, że wspomnę o tych najbardziej znanych nam, Polakom. Ostatnio też film Agnieszki Holland W ciemności, nominowany do Oskara, może być dodany do tej listy. Dla mnie osobiście w tej wspólnej księdze jest już też little bird Diti Ronen. Czy ty czytałaś książki na temat Holokaustu, oglądałaś takie filmy? Wiem, że niewypierając z siebie historii rodzinnej, długo nie chciałaś o tym mówić, myśleć, pisać, badać tego tematu? Nawet do Polski i do Auschwitz przyjechałaś po raz pierwszy teraz, po wielu latach, mimo że historia twojej rodziny jest ściśle związana z obozami nazistowskimi na terenie Polski.

– Przez większość życia nie mogłam i nie chciałam stawiać czoła faktom Holokaustu. Urodziłam się z Holokaustu, jestem zrobiona z Holokaustu i moje życie jest upamiętnianiem tych, którzy zostali wywiezieni i zamordowani w czasie Holokaustu. Ja To niosę w swoich komórkach ciała, w swoim imieniu Judyta, w swoim istnieniu. Dlaczego mam jeszcze tam jechać i się napraszać o więcej? Znam to tak, jakbym tam była, mam to w sobie. Dławię się nocą z braku powietrza w bydlęcym wagonie kolejowym, w transporcie z domu do obozu śmierci. Ślepnę uderzona światłem, kiedy drzwi wagonu otwierają się nagle, słyszę krzyki, czarne oficerki, widzę dym z komina krematorium, słyszę szczekanie psów u nóg oficerów na peronie, słyszę płacz niemowląt wyrywanych z objęć matek, widzę, jak Beszy traci zmysły i dwa miesiące później zamarza, bo nie chce walczyć o życie. Dlaczego miałabym mieć potrzebę jechania tam, aby dowiedzieć się więcej o tym, co moje ciało i moja pamięć znają już zbyt dobrze? Czuję, jakbym tam kiedyś była i utożsamienie z moją babką i moją matką jest totalne. Znam te zapachy, znam te dźwięki, znam te obrazy, nie potrzebuję oglądać filmów. Tak naprawdę, nie widziałam ani jednego filmu o Holokauście. Po prostu nie chcę o tym wiedzieć więcej, niż wiem. Dość mi swoich koszmarów nocnych. Dlatego nigdy wcześniej nie pojechałam do miejsc upamiętniających Holokaust. Niosę Auschwitz w swojej pamięci i nie miałam potrzeby konfrontowania się z nim. 

Ale tak się stało, że nie uniknęłam tego dziwnego doświadczenia. Podarowano mi wycieczkę typu „wszystko wliczone”, uświadamiającą mi, że teraz Auschwitz jest atrakcją turystyczną, co jest dla mnie niepojęte … Nawet ta muzyka w busie po drodze. To tak, jakbyśmy mówili: „Hej, pojedźmy do Auschwitz, zabawimy się”… I każdy znak czy reklama na tej drodze podpowiadały mi dziwną interpretację: „Festiwal życia”, „Świeże mięso”, a potem ta selekcja na wejściu… Załamałam się, kiedy tam dotarłam, ale w końcu postanowiłam, że się z tym zmierzę. Po zakończeniu zwiedzania poczułam, że wizyta w Auschwitz była dla mnie znaczącym doświadczeniem. Bo tylko tam mogłam zobaczyć, że nie ma już tych transportów, tych pociągów, tych dźwięków. Jest cisza. Psy już nie szczekają. To wciąż jest w moim ciele, w mojej głowie, ale czas minął. Ktoś nadał pamięci kolor i kształt, aby świat nie zapomniał. Ktoś opiekuje się tą pamięcią dla przyszłych pokoleń. Czuję ulgę i spokój. Pamięć ma swój adres.

– Porozmawiajmy o formie. Tragicznych opowieści są miliony, ale tych ujętych w wyjątkową formę, wcale nie tak wiele. Krall mówi: „Im wspanialszy materiał, tym fason powinien być prostszy”. A przy innej okazji: „Nienawidzę martyrologii własnej i cudzej. Ona mnie brzydzi i nudzi. Potrzebna jest zawsze forma, która wszystko należycie oddali, żeby się to dało opowiedzieć bez szlochu, bez histerii. Tragedie pozbawione formy są czymś bezwstydnym”. Czy zgadzasz się z Krall w tym względzie? Czy możliwe jest teraz, abyś opisała, jak twoja forma do ciebie przychodzi, kiedy piszesz o bolesnej rodzinnej przeszłości? Czy czujesz wtedy nienawiść, niepowetowaną stratę, a może czujesz się zdystansowana, jakby to pisał ktoś inny?

– Wiersz ptaszek był pisany jednym długim ciągiem, którego nie byłam w stanie przerwać. Nie mogłam tego porzucić. Nie spałam, nie jadłam, aż się ziścił. Zaczął się nieoczekiwanie słowami „Zacznij od…” i szedł dalej, i dalej jak fale, które mnie obmywały, a ja byłam między nimi i nie miałam innego wyboru, jak słuchać tych dźwięków, poddać się obrazom i zapisywać je. To mną owładnęło. Zapędziło w kozi róg i musiałam się temu poddać i pisać. A potem dopracowywałam wiersz przez miesiąc lub dłużej. Więc, oczywiście, nawet nie przemknęło mi przez myśl, żeby pamiętać o formie, technice, sposobie. W czasie pisania widziałam obrazy i zapisywałam je. To było jakby tworzenie reportażu z tego, co widzę, cały czas czując, że dzielę się tą wizją z czytelnikiem, proszę go, aby wizualizował to, co widzę. Pisząc ten wiersz, nie czułam się bardzo zaangażowana emocjonalnie, raczej jakby zdystansowana, masz rację. Tylko wizualizowałam, opisywałam i wskazywałam obrazy czytelnikowi, aby za nimi szedł, a w efekcie był w stanie złapać te wizje w bardzo precyzyjny sposób, we właściwych słowach.

Czy czujesz czasami, że figura liryczna w tobie jest tak obiektywna i zimna, jak „lód na piekle”, że to wydaje się okrutne w swojej artystycznej empatii. To może odnosi się nie tylko do wierszy holokaustowych, ale ogólnie to całej twojej materii poetyckiej.

– Dziękuję ponownie za piękne pytanie. Rzeczywiście, dobra praca artystyczna powinna zostawić dystans pomiędzy rzeczami, ideami i uczuciami, które artysta chce wyrazić, a finalna praca ma za zadanie spotkać się z widownią (czy to widzem, czytelnikiem, czy słuchaczem). Jest wiele nazw tego dystansu – Winnicot (psychoanalityk, przyp. KL) na przykład nazwał go dystansem estetycznym. Ten dystans jest zaproszeniem widza do interakcji z dziełem. W filozofii zen nazywa się to „pęknięciem” lub „niedokończonym utworem” lub „pięknem tajemnicy kwiatu”. Wszystkie te określenia nazywają to samo. 

Artyści mogą przedstawić swoje postrzeganie świata na wiele sposobów. Jednak chcąc, aby odbiorcy reagowali i wchodzili w interakcje z dziełem, trzeba im zostawić lukę, pęknięcie, okno lub bramę, przez które czują się zaproszeni, aby odkrywali swój własny świat, swoje obrazy, własne życie.

– Masz piękny cykl wierszy z Indii Wiersze dla Shankaraghatta. Czy jesteś poetką, która pisze, aby podróżować? Tą, która zawsze ma na uwadze potencjalnego czytelnika? Czy może odwrotnie, podróżujesz, żeby pisać? Na przykład dlatego, że w obcym miejscu, kraju jesteś zdystansowana na tyle, by znaleźć lepszą formę dla swoich uczuć, dla samej siebie, najuważniejszej czytelniczki swojej poezji. I chcąc znaleźć najlepszą formę, musisz wyjechać, znaleźć się daleko od domu na dłużej, bez względu na koszt, jakim jest poczucie wyobcowania i samotności.

Hm, sądzę, że nigdy nie robiłam niczego, żeby pisać, ani odwrotnie. Moje pisanie jest wynikiem mojego istnienia i nie jest kwestią pod tytułem „co mam z tym zrobić”. To nawet nie przychodzi mi do głowy, kiedy piszę. Myślę, że piszę, aby się upewnić, że żyję. Piszę, dzielę się tym, ludzie to czytają i to wszystko. Tak więc ta, która podróżuje po świecie, to ja i wiele razy jestem tylko tą, którą jestem. Oddycham powietrzem, rozglądam się, szczypię się w policzek, aby się upewnić, czy to na pewno ja, ta sama, podróżująca rikszą donikąd. Kiedy indziej zamiast szczypać się w zadziwieniu, piszę wiersz lub maila do przyjaciela, albo blog.

Czytam w twojej poezji melancholię przemijania, znikania, ale znając cię osobiście, czuję, że jesteś osobą afirmującą życie i imponująco pojednaną z życiem i losem. Czy możesz to wyjaśnić?

– Mogę spróbować, ale nie ma pewności, czy mi się uda. Tak, moja poezja jest przebłyskiem wizji, oryginalną perspektywą rzeczywistości, indywidualnym postrzeganiem, które tylko słowa mogą wyjaśnić. I najczęściej ta perspektywa jest smutna, lub jak mówisz – jest to melancholia przemijania czasu lub przemijania człowieka. Wydaje mi się, że w momencie, w którym wyrażam swoje uczucia w wierszach, odczuwam ulgę i pojednanie ze światem i losem. To ta terapeutyczna część sztuki, nieprawdaż?

Gdy piszę, jestem człowiekiem-kobietą. Z Krystyną Koftą rozmawia Adam Bienias (fragment)

Adam Bienias: Kiedy czytam pani książki, widzę jak w wielu kwestiach wyprzedzała pani grono pisarek urodzonych po roku 1960. Mam na myśli chociażby Olgę Tokarczuk, Izabelę Filipiak, Manuelę Gretkowską, Ingę Iwasiów, ale i młodsze pokolenie, jak chociażby Sylwię Chutnik. Z jednej strony to normalne, bo pokolenia młodsze zawsze czerpały od poprzedników, ale wydaje mi się, że poruszane są te same motywy, opisywane są podobne bohaterki. Ciekawy jestem, jak pani postrzega współczesne obszary kobiecego pisarstwa. Czy w powieściach młodszych pisarek dostrzega pani swoje wpływy? 

Krystyna Kofta: To są po prostu nasze tematy, a ja miałam to szczęście albo nieszczęście, jeszcze nie wiem, urodzić się wcześniej niż one. Niektóre książki polskich pisarek znam, innych nie czytałam. Naprawdę było mi bardzo przyjemnie, gdy znalazłam tytuł Olgi Tokarczuk Dom dzienny, dom nocny, a u mnie w Pawilonie małych drapieżców była matka dzienna, matka nocna, widziana oczami bohatera, małego Juliana Sonnenberga, późniejszego pisarza. Chodziło o różnice między zapiętą pod szyję i uporządkowaną matką dzienną a rozebraną, szepczącą i krzyczącą z rozkoszy, kompletnie niezrozumiałą dla dziecka, matką nocną. 

Nigdy nie zastanawiałam się nad swoim wpływem na kogokolwiek i cokolwiek, no może podczas choroby, i po opublikowaniu dziennika choroby, czy to ma sens, czy ktoś się uratuje. Czasami tylko, gdy coś jest bardzo wyraźnie zapożyczone, widzę podobieństwo. Bywa, że czytam własne zdania, ale nie u tych wymienionych przez pana pisarek. Bywają plagiaty, to się zauważa. Miałam kilka dość nieprzyjemnych momentów, gdy musiałam ingerować, to są jednak sprawy kryminalne, a nie wpływ. Tak było z Wizjerem, moim debiutem, przerobionym na scenariusz telewizyjny przez pewną poetkę; „odpodobniła” postaci, w dość prymitywny sposób, dała inne imiona, kolor włosów. Ostatnio w teatrze chodzi sztuka śpiewana Zdobyć utrzymać porzucić, tak więc nawet ten mój poradnik będący parodią poradnika Jak zdobyć, utrzymać i porzucić mężczyznę przydał się komuś. JAK zostało pominięte, żeby prawnik nie mógł się czepiać. Fajnie, że pomysły żyją także cudzym życiem. Niekiedy dowiaduję się o tym, bo ktoś mi mówi. Widuję też swoje tytuły w gazetach, oczywiście bez podania autorki. Cóż, język, żeby żyć, musi jeść, zwłaszcza gazetowy pasie się na naszych łączkach. 

Widzę niedostatek pomysłów u twórców. A propos pomysłów i wynalazków, opowiem panu śmieszną historię. Gdy mój syn był mały, a było to dawno, pisałam dla niego książeczki. Dwie się ukazały. Jedna to Malowanie, seria z „Wiewiórką”, miała chyba łączny nakład dwa i pół miliona egzemplarzy. Nie, nie pomyliłam się. Druga Mój brat, dość jak na tamte czasy odważna, opowiadała o brzuchu matki, w której jest dziecko, brat. Dostałam jakieś wyróżnienie, z MAW czy KAW-u. Napisałam trzecią historyjkę Istota. Była to historia małego Marsika, którego rodzice się rozbili po wylądowaniu talerza na ziemi. On został, znalazły go dzieci, między innymi Okrąglak, trochę obśmiewany grubasek, zaniosły do faceta zwanego „Złotą rączką”, ten go naprawił, wyklepał, uruchomił marsjańskie serce, i dzieciaki się z Marsikiem zaprzyjaźniły. To było kilkanaście co najmniej lat przed E.T. Otóż „Nasza Księgarnia” nakazała mi zmienić wątek, w którym „Złota rączka” zakochuje się w rozwiedzionej matce Okrąglaka, staje się jej partnerem, a syn zyskuje ojca. To było dla redaktorek nie do przyjęcia, a w klasie mojego syna było mnóstwo dzieci z rozwiedzionych rodzin, i nasz Wawrzyniec ciągle się martwił, czy my się nie rozwiedziemy. Nie można było w ogóle podnieść głosu! Tak redaktorki mnie załatwiły. Wątku nie zmieniłam, wkurzyłam się strasznie, zabrałam maszynopis, zamknęłam za sobą drzwi i nigdy tam nie wróciłam. Potem książeczkę odkryła NOWA, już naziemna i wyszło, jako musztarda po kisielu, bo już nie po obiedzie! To na marginesie świadomości feministycznej, jakiej brakowało, nawet wśród wykształconych pań. Same miały problemy, jednak hipokryzja kazała zwalczać przejawy wolności wyboru faceta. Tego pomysłu naprawdę żałuję. Był wtedy świeży. 

Zawsze się dziwię, gdy czytelnicy i czytelniczki mówią mi, że czują bliskość ze względu na podobieństwo losów, myśli, albo że ktoś czerpał z moich książek pociechę. W wypadku dziennika choroby Lewa, wspomnienie prawej to jasne, ale w powieściach? Trudno mi to sobie wyobrazić, bo ja nigdy żadnej pociechy nie szukam. Czy pisarki korzystały z moich książek? Jeśli czytały i skorzystały z motywu, to świetnie. Znam takie, które mówią mi o tym, jak Anka Bolecka napisała mi w dedykacji w swojej książce Leć do nieba. Dużo zawdzięczała Wiórom, które redagowała. Niektóre rzeczy powstają niezależnie, słyszał pan, że pewien odcięty od świata człowiek na Grenlandii wynalazł nie tak dawno temu maszynę parową? Całkiem niezależnie. I o to chodzi. Sama miewam takie przypadki. Czytywałam kiedyś notorycznie dzienniki Kafki, znalazłam w nich fragment, który napisałam przed ich przeczytaniem, dokładnie taką samą myśl. Nie wspomnę o snach, bo Kafka miał moje sny, a raczej ja jego. To niesamowite. 

Pyta pan o to, jak widzę kobiece pisarstwo, ja nie dzielę literatury na płci. Gdy czytam książkę, wymagam, żeby mnie wciągnęła, żeby była świetnie napisana. Gdy ją piszę, jestem człowiekiem-kobietą. Lubię nudne książki, to znaczy takie, które uchodzą za nudne, w których bohaterem ukrytym jest sam język, dlatego namiętnie czytuję wszystko Thomasa Bernhardta, uchodzącego za nudziarza. Jest pełen humoru, a każde zdanie ma sedno. Takie książki mogę czytać. Jasne, że nie na jednym oddechu. Nie czytam już teraz w taki sposób. Kiedyś pochłaniałam książkę dziennie, jak jakiś literacki głodomór, ponieważ mam trening szybkiego czytania, w końcu zaczęłam czytać mając pięć lat. Mało z tego szybkiego czytania zostaje, może jakaś ogólna orientacja, baza. Jednak baza to coś stałego, książki, do których się wraca. Teraz, w dojrzałości jest inaczej, literatura ma więcej smaku, je się zdrowiej, mniej, treściwiej. Choć fastfoodów nigdy nie czytałam. Pewnie też we mnie i w moim pisaniu, zostało coś, co przeniknęło od kogoś bez mojej wiedzy. Nigdy nie ściągałam, to raczej literacka osmoza. Tak było z Samuelem Beckettem, bo w Pępowinie, pierwszej sztuce, jaką napisałam, krytyk teatralny Waldemar Chołodowski wykrył podobieństwo do Becketta. Odległe, trochę jak echo kiedyś przeżytych wydarzeń, ale jednak było dość znamienne. Jako sposób widzenia świata i gry osób. Wcale mnie to nie zdziwiło, nie zmartwiło, bo od pierwszego przeczytanego dramatu Becketta czułam wielkie podobieństwo w odczuwaniu. Zdziwiłam się jedynie tym, że ktoś czytał tak wnikliwie, że to zauważył. To był inteligentny krytyk. Coraz mniej takich. 

Bardzo dużo myślę przy czytaniu, gdy rzecz mnie wciąga, jeśli jest inaczej, odrzucam i nie kończę. W tej chwili nie kończę większości książek, tracę zainteresowanie. To wynika z dojrzałości, ze starości – nie bójmy się tego słowa z wiedzy o tym, co jest warte, a co nie. Mam w sobie również młodą ciekawość i wykorzystuję ją. Z książkami jest jak z ludźmi, z upływem czasu ludzie stają się dość przezroczyści, jeśli nie ma w nich tajemnicy „nie czytam ich”. Tak jak książek. Filmów. Co to za przyjemność czytać czy oglądać coś, o czym wiesz wszystko. No chyba, że to wybitna klasyka Życie i myśli JW Pana Tristrama Shandy, czy Dzienniki Samuela Pepysa. Literatura angielska to jest to. Nie mam w sobie nic z klasyka, ciągle się szarpię z tematami, stylem, językiem, całym tym warsztacikiem, jeśli więc ktoś coś bierze ze mnie, to bierze i chwała mu za to. Byle nie plagiatował, jak to się zdarzało. 

 – W jednym z telewizyjnych programów wyznała pani, że feministką stała się już jako mała dziewczynka. Zobaczyła pani, jak „po kościele” matka siedziała w domu, przygotowywała obiad, podczas gdy reszta rodziny szła na spacer. Wtedy też zażądała pani, by matka chodziła z wami i tak się stało. Te poglądy pojawiały się same, były wynikiem obserwacji, sumą przeczytanych książek? A może jakaś konkretna osoba uświadomiła pani, że taka droga jest najlepsza?

Tak, dość chętnie o tym opowiadam, bo był to mój pierwszy sukces feministyczny, bez nazywania rzeczy po imieniu. Dla mnie była to i jest do tej pory, po prostu sprawiedliwość. Zasada sprawiedliwości jest nadrzędna nad ideami, jeśli jest przestrzegana, wszystko działa tak jak powinno. Pierwszy raz powiedziałam o tym w wywiadzie, jaki przeprowadziła ze mną profesor Bożena Chołuj dla pisma feministycznego „OŚKA”. To ona zwróciła uwagę na mój „naturalny” jak go określiła feminizm. Rzeczywiście zawsze reaguję w taki „naturalny” sposób na niesprawiedliwość, jaka spotyka kobiety. Problem w prawie, sankcjonowaniu prawem tego, co sprawiedliwe. Stąd zaczęła się walka kobiet o parytet, o równe wynagrodzenia, o uznanie wychowania dzieci za pracę. Niespecjalnie czytywałam w młodości książki feministyczne. Po pierwsze, nie mamy armat, jak mawiał generał, nie było tych publikacji. Wreszcie gdy dotarły, były dla mnie już nieco przestarzałe, jak zasuszone kwiatki między stronami. Oczywiście na naszym rynku szokowały, mnie ani trochę. Raził język, nawet jeśli idee były słuszne. Im słuszniejsze, tym bardziej mnie denerwowało, że takie ważne rzeczy, tak napisane, dla współczesnych kobiet będą niestrawne. 

– Jak bardzo na przestrzeni lat zmieniło się słowo feminizm? A idąc tym tropem jak zmieniła się literatura feministyczna – ta światowa i ta polska? 

W tej sprawie może głos zabrać Kinga Dunin, Iza Filipiak, Inga Iwasiów. Świetne pisarki i znawczynie tematu. Kazia Szczuka zna się na tym i parę innych osób. Ja zajmowałam się pisaniem powieści i innego typu książek. Niekiedy śmiesznych, jak parodia poradnika Jak zdobyć, utrzymać i porzucić mężczyznę czy Mała encyklopedia małżeńska, w której jest wiele wątków feministycznych, choć ukryte są pod lekkim językiem. Kobiety to kupują, czują, że jestem po ich stronie, że je buntuję, a ja wiem, że chcą się buntować. Rozumieją, o co mi chodzi, identyfikują się ze mną w poglądach, nawet te, które odżegnują się od feminizmu. Gdy zaczynałam pisanie, kobieta-pisarka była traktowana inaczej. Mężczyzna to był pisarz, pan pełną gębą. Kobieta pisząca to trochę dziwo, a literatura nazywana kobiecą, kwitowana była machnięciem ręki, o ile nie stwierdzeniem, że to literatura dla kucharek. Pisałam nawet o kompleksie kucharki w polskiej krytyce, skąd taka pogarda dla kucharek, czy może mamusie były kucharkami, a synowie „wysferowali się” i zacierają ślady? To było naprawdę śmieszne.

Jeszcze uchodziło być poetką, bo takie miękkie, delikatne, romantyczne, typowo kobiece zajęcie. Wściekałam się, gdy komentowano mój wygląd, porównania do pączka róży wydawały mi się odrażające. Choć wypowiadane w dobrej wierze. Spotykałam się także z mocniejszymi komplementami: „Taka dupa nie musi pisać, a pisze!”. Pisanie w dziwaczny sposób krzyżowało się z seksem, że może musi pisać, bo jest niezaspokojona? Na ogół wypowiadający był chętny, żeby spróbować. Kompletnie traciłam szacunek dla takich pisarzy i krytyków. Uważali, że najwyższą pochwałą było napisać o mnie, że piszę jak mężczyzna. A ja to wtedy przyjmowałam jako komplement, cóż, innego nie byli w stanie wykrzesać. Izolacja zresztą sprzyjała twórczości, na szczęście oddalała mnie od środowiska, bo byłam próżna, lubiłam pobłyszczeć, owszem, jednak poza biurkiem, pracą, poza zawodem. W partnerskich stosunkach, oko w oko, słowo za słowo. Bawiłam się tak dość długo, aż mi się znudziło. Nad kartką papieru, czy gapiąc się w ekran stawałam się pokorną niewolnicą samej siebie, bo byłam swoim szefem, bez etatu. 

Starzenie się dla pisarki jest fantastyczne! Trochę przesadzam, ale coś w tym jest. „Rozdzialik będzie” jak mawiamy z moim przyjacielem Janem Komolką. Warunkiem jest zdrowie. Zwłaszcza psychiczne, choć mała dewiacja nie jest przeszkodą. Ciężka depresja paraliżuje, wiem, bo próbowałam ją kiedyś zapisać. Fizyczne zdrowie też się liczy. Stąd ciągle ćwiczę ciało i umysł. Na wszelkie możliwe i niemożliwe sposoby. Zwłaszcza choroba pokazała, że trzeba brać się w garść. Zmieniło się moje pisanie, zmieniła się przestrzeń, w której się poruszają moi bohaterowie. Moje bohaterki były wyzwolone, czy raczej chciały być wyzwolone od pierwszej powieści, teraz już są, chociaż nie daje to szczęścia, jednak daje siłę. Śledziłam postępy feminizmu i kobiecego pisania poprzez obserwowanie rynku wydawniczego. Feminizm w literaturze klinem wchodził w rynek, stawał się procesem nie do zahamowania, a jako dynamiczny proces, otwierał ciągle nowe drzwi w korytarzach, na których kobiety dawniej antyszambrowały. To była powolna, nieco anarchiczna rewolucja, bezkrwawa chyba że chodzi o wprowadzenie do literatury krwi miesiączkowej choć nie aksamitna. 

Ze zdumieniem, ale i niesamowitą satysfakcją zauważyłam, że coraz częściej wydawcy walczą o pisarki, że liczymy się na rynku. Jasne, że dzieje się tak dlatego, że na nas zarabiają. Ich świadomość określa nasz byt. To świadomość wagi kobiecego pisania otwiera zamknięte kiedyś podwoje. Nawet jeśli wydawca po cichu gardzi kobiecym pisaniem, musi się z nim liczyć. Każdy. Robi się badania rynku, badania opinii, statystyki funkcjonują w powszechnym obiegu. Wynika z nich, że więcej jest kobiet z wyższym wykształceniem i ta różnica wciąż się pogłębia, kobiety więcej czytają, bardziej interesują się kulturą, zyskują świadomość własnej wartości. Jest także sporo mężczyzn doceniających kobiety, nie tylko z tego powodu, że można na nich zarobić. Kobiety stały się partnerkami do literackiej rozmowy. Jednym słowem: JEST DLA KOGO PISAĆ. 

– Jerzy Pilch powiedział, że „dziennik pozwala pisarzowi bezkarnie uprawiać literaturę”. […] 

– Pilch ma oczywiście rację. Prawie każdy dziennik pisany przez kogoś, kto zajmuje się literaturą, bez względu na płeć jest ciekawy. Często ciekawszy niż ich powieści. Dzienniki pozwalają wyzbyć się „stylu”, który często paraliżuje pisarza. No chyba, że mają styl Pilcha, wyzwolony z ram konstrukcji. Dzienniki można czytać jeszcze długo po śmierci autora, jego powieści często już nie. Stoją na półce, żal i wstyd je wyrzucić, ale już się nie zagląda. A do dzienników chętnie. Przynajmniej ja. Mój dziennik choroby Lewa, wspomnienie prawej był prawdziwym dziennikiem, tkwił w ciągu regularnie pisanych od 1970 roku dzienników, tak samo jak późniejsza Monografia grzechów także jest wyimkiem z całości. Wyjęłam go, żeby opublikować, żeby nie pisać powieści na temat raka piersi, na który zapadła wyimaginowana bohaterka. Nabrałam wówczas wstrętu do fikcji, nie mogłabym wysmażyć takiej powieści „na zamówienie społeczne”. Mogłam, choć przyznaję, że z wielkim trudem oddać czytelnikom swoje prawdziwe przeżycia. Zwłaszcza, że wiedziałam, bo widziałam dookoła i słyszałam wiele kobiet już cierpiących, a wiedziałam, że jeszcze wiele zapadnie na raka piersi. Widziałam bezradność, zagubienie. 

Zrobiłam to, dostało mi się od części „środowiska”, za to że się „obnażam”, zupełnie jakbym była ekshibicjonistą, chodzącym w palcie, pod którym nosił nogawki na gumkach, przygotowane do odsłonięcia w momencie, w którym pojawi się niewinne dziewczę. Widywałam takich chodząc do żeńskiego liceum. Czekali na nas. Moi krytycy i krytyczki to takie niewinności, wołające: ach, och, zasłaniające oczy. Najpierw było mi trochę głupio, potem otrząsnęłam się z tego idiotyzmu, który każe kisić swoje cierpienie, ciężkie przeżycia, żeby ocalić pieprzoną niewinność, nie pomóc innym. Piórkujcie się, pomyślałam. Uważałam, że mój dziennik, także ten z czasów choroby jest literaturą, że się obroni. Tak się stało. Wiele osób korzystało z niego, krytycy przycichli, a ja do dziś spotykam uratowane kobiety, takie, które poszły się badać pod wpływem tego, co robię, do czego wciąż namolnie namawiam, w telewizjach, prasie i radiu, bo ta książka spowodowała to, że jestem tam zapraszana. Niebawem wyjdzie nowe wydanie tej książki, uzupełnione o „Dziesięć lat później”. Powstał monodram z Lewej..., który odniósł sukces w Budapeszcie. Nie mam już problemu dziennika choroby. 

Natomiast Monografia grzechów z dziennika 1978–1989 to rzeczywiście kawał życia w PRL-u. Ma mnóstwo zwolenników, ludzi, którzy czytają, uważają dziennik za jedną z najważniejszych książek o tej epoce. Są to wydawcy, pisarze. Nie spodobał się tylko jednemu krytykowi z „Gazety Wyborczej”, bo miał mi za złe, że gdy zaczyna się coś dziać w seksie, ucinam i nie pokazuję wszystkiego. Mogę sobie wyobrazić tok jego myślenia: „Przecież jasne, że kobieta powinna opisywać scenki miłosne, a ta spuszcza zasłonę! Baba opisuje stan wojenny, to co się wówczas działo, jakieś rozprawy sądowe, na które chodził jej mąż, pobicia studentów. Przecież to powinna zostawić nam mężczyznom, a nie mieszać się do polityki. Za dużo psychologii, walczy wciąż o swój własny pokój, a po co on babie?”. Mogłabym to ciągnąć, ale po co? Facet jest wpływową osobą, to jeden z tych żelaznych członków jury. Jestem przyzwyczajona do narażania się, to też moja wolność. Konwickiemu się bardzo podobają moje dzienniki, mówił mi o tym wiele razy w Czytelniku. Szefom wydawnictw też, są tacy, którzy chcą wydawać wcześniejsze i późniejsze, czy to mało? Wielu młodych czytelników mówi mi i pisze, że oni, mimo że wtedy mieli już po kilka, a nawet kilkanaście lat, nic nie pamiętają, a rodzice nic im nie mówili i nie mówią. Jakby wszyscy chcieli zapomnieć tamten czas. Teraz publikuje się książki z okresu, ale one są „o najweselszym baraku obozie socjalistycznym”. Jeśli ktoś nie prowadził notatek na bieżąco, codziennie, lub prawie, to co innego prócz humorów może napisać? 

[…] Kobiety wprowadzają do swoich dzienników wielką i małą politykę, portrety ludzi z epoki. Wystarczy zderzyć dzienniki Nałkowskiej i Dąbrowskiej z dziennikami pisarzy. Mężczyźni odnoszą się do świata, używają ogólników, może innego języka, wtedy gdy wiedzą, że ktoś będzie to czytał. Taki wymóg obowiązywał, ulegają temu. Nie wszyscy zresztą. Hipochondria, drobiazgowe opisy wahań nastroju, plasują się ponad płcią. Osobiste problemy w równym stopniu dotyczą mężczyzn, jak i kobiet. Kiedyś kamuflowano homoseksualizm, teraz ukazują się wreszcie dzienniki pisarzy homo. Iwaszkiewicza, Białoszewskiego. Iwaszkiewicz bywa dla mnie odpychający w tym, czym się zajmuje i jak widzi ludzi, ale jest bardzo ciekawy i świetnie pisze. Przypomina mi Jerzego Andrzejewskiego czy Tomasza Manna, którzy spostrzegali przychylnie jedynie młodych z „uroczym kosmykiem opadającym na czoło”. Szkoda, że Mann zniszczył swoje dzienniki, zostały tylko trzy tomy. Spalił je już w Ameryce, gdy był bezpieczny, tak bardzo bał się „ujawnienia”. 

Wiele osób zwraca uwagę na styl dzienników. Dla mnie jest on naturalny w swojej różnorodności, w uleganiu nastrojom, które wpływają na sposób pisania. Jest jeszcze coś co odróżnia dziennik od powieści. Całkiem naturalna konstrukcja, bez wydumania, bez wymuszeń wynikających z fabuły. Dni, tygodnie, miesiące, lata. Daty wyznaczają konstrukcję, jest w tym niezamierzone, równe dla wszystkich, piękno. Jak pisał Byron: „Daty to stacje, gdzie los zmienia konie”, a ja w moim dzienniku bardzo mu tej myśli zazdrościłam. Oczywiście on mówił o dacie wpływającej na zwrot akcji, a tu mamy do czynienia z codziennością, ale ten wyznaczony reżim dat jest wspaniały. Gdy dzieje się więcej, zapis jest dłuższy, albo właśnie krótszy, bo nie ma czasu na notatki, a potem są tylko echa zdarzeń. Ja mam zwyczaj pisania tylko tego, co dzieje się teraz, nie uzupełniam wstecz. Nigdy tak nie robię. Wówczas to byłby pamiętnik, a nie dziennik. 

Od pewnego czasu, właściwie od wydania Monografii grzechów nie piszę już regularnie. Notuję znacznie mniej. Dziennik zmienił formę. Przestał być zapisem codzienności. Posługuję się teraz w większym stopniu myślami, one posuwają naprzód akcję. Nie wyrzekłam się jednak portretów i opisów, ograniczyłam je. W trakcie pisania pracowałam nad rozmaitymi powieściami, sztukami, felietonami, tekstami dla „Nowych Książek” oraz rysunkami i obrazami. Jest tam mnóstwo odniesień do tych rzeczy. Są sny, kiedyś zajmowały więcej miejsca, bo bywały bardziej literackie, symboliczne. Teraz interpretuję je od razu po przebudzeniu, nie odnotowuję. Powtarzają się jedynie te „kafkowskie”. Mam na Śląsku fan klub, jeśli mogę się tak wyrazić, osoby, które zbierają się i czytają moje dzienniki. To po prostu niesamowite! A już najwspanialsze jest to, że dziennik nie ma żadnego wykoncypowanego zakończenia. Nic nie wynika z założenia, planu. Wiele razy mówiłam i pisałam o tym, że nie ma dobrych zakończeń. Nawet najwybitniejsze powieści mają dopisane, dosztukowane zakończenie, bo tego wymaga konstrukcja, albo po prostu trzeba oddać, bo drukarnia czeka. Najlepsi pisarze nie potrafią zakończyć. Po prostu koniec wyznacza się sam, jak mówił jeden z bohaterów mojego opowiadania. Przynajmniej powinien. Koniec jest integralną częścią konstrukcji dziennika, tych dat właśnie. Siła zakończenia dziennika polega na tym, że jedna z tych dat jest ostatnia. Może nawet pojawić się ostatnie słowo bez kropki. […] 

Czerwiec – wrzesień 2013 r. na trasie Tarnów – Rzeszów – Zakopane – Warszawa