FRAZA NR 82 / 2013 – PAMIĘCI MARIUSZA KARGULA (1976–2013)

PAMIĘCI MARIUSZA KARGULA (1976–2013):

Magdalena Rabizo-Birek

Meteor. Wspomnienie o Mariuszu Kargulu

Najpierw było jego pisanie, charakterystyczne komediowe nazwisko, które w swoim nicku przemienił na Mańka Kazuara (kogoś w rodzaju groteskowo-demonicznego alter ego) oraz niecodzienna biografia. Janek Wolski pokazał mi kilka lat temu jego prozę, ze zwykłą dla siebie króciutką i charakterystyczną rekomendacją: Może się nada do „Frazy”? Przeczytałam i spodobała mi się. To były niewielkie opowiadania – obrazki i opowieści z małego prowincjonalnego miasta – jak się miało okazać – jego rodzinnego Krasnegostawu, w którym nigdy nie byłam, a które natychmiast sobie wyobraziłam. Ze zdumieniem przeczytałam w przysłanej mi notatce biograficznej, że jest, nietypowo jak na kandydata na pisarza, absolwentem technikum rolniczego, że para się dziennikarstwem w pismach lokalnych i polonijnych, że działa intensywnie na niwie kultury, wymyślając artystyczne „eventy”, powołując do istnienia efemeryczne grupy poetyckie i artystyczne pisma. 

Wkrótce spotkaliśmy się na Festiwalu Ulica Poetycka w Zamościu, na który redakcję „Frazy” zaprosiła Bożena Fornek (kto wie, czy nie z rekomendacji Mariusza). W każdym razie zrobiliśmy mu wówczas zdjęcie, które reprodukujemy we „Frazie”. To najbardziej znana twarz Mariusza: okrągłolica, życzliwie uśmiechnięta, patrząca nieśmiało w obiektyw, przypominająca do złudzenia oblicze dzielnego wojaka Szwejka. Mariusz był do niego podobny także w złożoności natury. Pod życzliwym uśmiechem skrywał inne oblicza – przenikliwego, krytycznego, zadziornego społecznika, demaskującego różne oblicza prowincjonalnej (i nie tylko prowincjonalnej) głupoty oraz wrażliwego, utalentowanego człowieka, czułego na uroki kobiet, spragnionego przyjaźni, miłości i szacunku.

Zaprosiłam Mariusza do „Frazy” na stałe. W dziale „Frazy Osobiste” miał swój cykl, który z charakterystycznym dla siebie ironicznym patosem zatytułował Koniec wieku niewinności. Z opowieści, które tam opublikował, a uzbierało się ich jedenaście, Krasnystaw i jego okolice i mieszkańcy wyłaniały się dwoiście. Czasem jaśniały niczym Drohobycz Schulza, albo Nymburk Hrabala – widziane i opisywane serdecznym, nostalgicznym okiem, niezwykłe, z oryginalnymi mieszkańcami, z których każdy miał swoją osobną historię. Innym razem zaś jawiły się groteskowo spotworniałe, nakreślone grubą, satyryczną kreską, zapisane krwią serdeczną i jadowitą żółcią. Do swojego miejsca na ziemi Mariusz miał bowiem stosunek miłosno-nienawistny, jaki się ma często do osób najbliższych, z którymi jesteśmy związani na dobre i złe. Domyślałam się, ile w tych obrazach było marzeń, wizji i kreacji, które niekiedy rodzą się z głodu duszy, w kontrze do wszechobecnej nudy i frustracji. „To miasto czeka na swoją epopeję w obrazkach” – napisał o rodzinnej Nowej Rudzie Karol Maliszewski w swej pierwszej prozatorskiej książce Dzienniki pozorny. I zaczął taką epopeję tworzyć. Być może podobny cel przyświecał Mariuszowi.

Jednak on jakby nie mieścił się w żadnym twórczym zamiarze, podobnie jak trudno mu było zmieścić się w standardowym rozmiarze ubrania. Olga Tokarczuk napisała o głównej bohaterce powieści E.E.: „Ona ma za dużą duszę”. Mariusz był duży: tak ciałem, jak i niespokojnym duchem, pełnym emocji, pomysłów, pasji i fascynacji. Znałam go zaledwie kilka lat, ale miało się okazać po jego przedwczesnej śmierci, że to był szczytowy okres jego życia – jego akme. Miał zgoła „nieponowoczesny”, a wybitnie modernistyczny stosunek do sztuki i kultury, które były dla niego wszystkim: oknem na szerszy świat, którego nie zdążył poznać, prywatnym uniwersytetem, skarbnicą wiedzy i mądrości, wreszcie wybraną formą życiowej realizacji. Szczerze podziwiał pisarzy, świetnie się z nimi porozumiewał, może nawet ich przeceniał, znakomicie sprawdzając się w roli prowadzącego spotkania autorskie. Zdarzało mi się wytykać mu, gdy próbował pisać recenzje z książek, brak dystansu, niezbędnego do zawodowego uprawiania tej formy pisarskiej. Często też ponosił go jego literacki temperament. Nie pisał recenzji, a apoteozę autora lub snuł własną opowieść na marginesie omawianej książki.

Trudno było za nim nadążyć. I nie nadążałam – z lekturą jego tekstów, kibicowaniem organizowanym przez niego imprezom, odpowiadaniem na jego maile i czytaniem nadsyłanych mi lub rekomendowanych do lektury tekstów. Spotkania z Mariuszem przypominały mi, że nie jestem już młoda i w dużej mierze utraciłam cechy, którymi on promieniował: chęć działania i zmieniania rzeczywistości, dar zachwytu i zdolność do fascynacji. Nie spotykaliśmy się często, było tych naszych spotkań może cztery. Po Zamościu ściągnął w 2010 roku naszą frazową ekipę dwukrotnie do Krasnegostawu: w maju na I Festiwal Sztuk Krasnych im. Stanisława Bojarczuka, swego rodaka, chłopskiego Petrarki, którego niezwykłą osobę i twórczość niestrudzenie propagował (także na łamach „Frazy” 2013, nr 1–2). Po raz drugi w listopadzie jako jurorów organizowanego przez Krasnostawski Dom Kultury Konkursu im. A. Kamieńskiej na najlepszą książkę poetycką wydaną na Lubelszczyźnie w minionym roku. 

Potem to my zaprosiliśmy go do Szymbarku na współorganizowaną przez nas w marcu 2011 roku w dwudziestolecie „Frazy” sesję „Kultura jest jedna”, gdzie dyskutowaliśmy o perspektywach rozwoju lokalnej kultury, której był najlepszym uosobieniem. Mariusz skorzystał z okazji, by odwiedzić w niedalekim Wołowcu swojego mistrza i przyjaciela Andrzeja Stasiuka. Śladami tego spotkania pozostały przesłane mi przez Mariusza fotografie pisarza, zajętego przydomowymi porządkami oraz wiersz Zobaczyć Wołowiec i umrzeć, który opublikowaliśmy w książeczce Kultura jest jedna

Mariusz nie był wybitnym mówcą, ale potrafił zachwycić i ubawić do łez celnym zdaniem lub anegdotą. Tak właśnie zabłysnął w wigilię Niedzieli Palmowej podczas długiego spotkania w Dworze Karwacjanów w Gorlicach, kiedy w gronie przyjaciół i autorów „Frazy” wspominaliśmy dwadzieścia lat jej istnienia – opowiadaliśmy anegdoty, czytali nowe i stare teksty. Wtedy Mariusz wszedł w swój okres poetycki. Był dumny z kolejnych publikacji w poważnych literackich periodykach (także we „Frazie” ogłosiliśmy kilka jego wierszy). 

Błyskawicznie, za szybko – jak mi się wtedy zdawało – opublikował debiutancki tomik utworów nazwanych autoironicznie „wierszopodobnymi” o dziwnym, proroczym tytule Niewczesny pogrzeb wierszoroba. Na tylnej okładce zamieścił fotografię, na której trzymał kartkę z napisem: „Chcę katafalku w kształcie złotego karpia”, co – jak mi wyjaśnili jego przyjaciele krasnostawianie – miało być ironiczną aluzją do przyznawanej przez rządzących rodzinnym miastem nagrody dla wyróżniających się obywateli, której Mariusz nigdy nie otrzymał. Ale podobizna złotego karpia, wykonana przez zaprzyjaźnione artystki z krasnostawskiej (bodaj już nieistniejącej) Galerii Retro, którą odwiedziliśmy z Moniką Sznajderman i Andrzejem Stasiukiem podczas Festiwalu Sztuk Krasnych, zawisła na katafalku jego trumny w kościele Trójcy Przenajświętszej w Krasnymstawie, gdzie go w licznym gronie żegnaliśmy w słoneczny, ciepły wtorek 22 października 2013 roku. Tomik przyniósł Mariuszowi tak potrzebny mu sukces – jesienią 2012 roku został uhonorowany główną nagrodą w Konkursie im. Anny Kamieńskiej. 

Do wierszy Mariusza miałam lekki dystans, wolałam go jako prozaika i nawet kiedyś mu poradziłam, by przesłany do „Frazy” długaśny poemat zapisał „normalnie”, czyli prozą, co też uczynił, włączając utwór do tomiku. A jednak niewielka książeczka, ozdobiona okładką, niepasującą swym charakterem do krasnostawskich realiów większości zamieszczonych w nim utworów (zdjęciem drapaczy Nowego Jorku, które zrobił Andrzej Stasiuk), spodobała mi się. Nie wszystkie wiersze były klasycznie „dobre”, ale miały w sobie, niech mi wybaczą poeci – coś więcej niż poezja. Była to mocna sygnatura autora, wpisany w utwory ślad jego życia. Z perspektywy czasu coraz bardziej wydaje mi się, że Mariusz był bardziej człowiekiem (przez duże C) niż pisarzem. Pisarstwo było jedną z wielu jego życiowych aktywności i pasji. 

Czytałam jego książkę, podobnie jak inne jego teksty, jako swego rodzaj liryczny pamiętnik, przez który go lepiej poznawałam i rozumiałam. Szczególnie wzruszyła mnie elegia, którą poświęcił zmarłej matce. Napisałam mu wówczas (7 września 2012 roku) w mailowym liście: „Wczoraj dopiero wypatrzyłam Twój tomik na biurku Janka z dedykacją dla mnie i od razu go przeczytałam. Daje do myślenia, wzrusza, jak ten piękny wiersz o Twojej Mamie, która tak szybko odeszła i to w tym samym roku, w którym zmarła moja Mama. Domyślam się, jaki to musiał być dla Ciebie szok i ból. Tomik także śmieszy, bawi, poucza. Jest jak Ty – to książeczka wiel(k)owymiarowa. Czasem to są teksty bardziej użytkowe i dobrze, że potrafisz na przykład napisać dobrą piosenkę. Wrażenia mam raczej pozytywne, chociaż nie wiem, czy zostaniesz poetą. Jakoś przerastasz i rozsadzasz każdą formę. A może się mylę. Na pewno masz świadomość, że ten zbiór to takie silva rerum i rzeczy prawdziwie liryczne sąsiadują z poezją doraźną, ze słownym żartem”. 

Pomysł, by zrobić Mariuszowi we „Frazie” Portret wyłonił się za jego życia, kilka miesięcy temu, kiedy po z górą roku przeczytałam nową porcję jego wierszy. Odkryłam podczas wakacji we frazowym archiwum kilka niepodpisanych żadnych nazwiskiem osobnych utworów, napisanych najprawdopodobniej przez tę samą osobę. Spodobały się one nie tylko mnie, ale także oceniającemu je jako teksty „Anonima” redaktorowi frazowego działu Poezja Januszowi Pasterskiemu. Po jakimś czasie przyszło mi do głowy zapytać Mariusza, czy nie są przypadkiem jego autorstwa. Już wcześniej umówiliśmy się, że recenzję z jego tomiku napisze do „Frazy” rekomendowana przez niego przyjaciółka Aleksandra Nizioł. Mariusz przysłał mi też reportaż, który rok wcześniej o nim napisała, zaintrygowana jego osobowością i osiągnięciami. To miały być składniki jego frazowego Portretu, z którego się ogromnie cieszył.

Ponaglałam go, by pamiętał o nowym odcinku Końca wieku niewinności i na początku października przysłał mi kolejną kartę „krasnostawskiej księgi” – jak nazywam jego teksty związane z małą ojczyzną. Piękny, elegijny tekst o ukochanej wiosce Zastawie, który drukujemy w tym numerze „Frazy”, nosi znaczący tytuł Raj dodatkowy… Nie wiem, kto lub co sprawiło, że pojechałam na pogrzeb Mariusza drogą, która wiodła przez tę malowniczą miejscowość, bo kiedy wracałam nocą do Rzeszowa, mój GPS wybrał zupełnie inną trasę… 

Ostatni rozdział jego życia – czternaście miesięcy, które przeżyli razem, Ola Nizioł spróbowała przedstawić w wygłoszonej podczas pogrzebu niezwykłej mowie, którą tu publikujemy, a która w pewien sposób dopełnia napisany przez nią reportaż. Niełatwą miała misję (pisała mi, że musiała ten tekst napisać i wygłosić publicznie z głębokiej wewnętrznej potrzeby, jakby w imieniu Mariusza). Wielu z jego bliskich, znajomych i przyjaciół przyjmowało ze zdumieniem decyzje, które podejmował w ostatnich miesiącach życia; niektórzy je potępili lub krytykowali. Rozstał się z żoną, którą poznaliśmy w Szymbarku i zakochany, z nowo poznaną przyjaciółką wyjechał do Warszawy, gdzie próbował urządzić sobie życie i znaleźć źródło utrzymania. Z rzeszowskiej perspektywy Mariusz bez Krasnegostawu wydawał się rybą bez wody, złotym karpiem z herbu rodzinnego miasta, wyłowionym z legendarnego stawu królowej Sońki i rzuconym w mętne nurty Wisły. Zmarł w Warszawie po krótkiej chorobie 16 października 2013 roku.

Teraz wiem, że słusznie śpieszył się z wydaniem poetyckiej książki, słusznie śpieszył się z realizacją twórczych planów i pogonią za szczęściem. Boli, kiedy umiera człowiek młody, zwłaszcza gdy znało się jego pasję życia, niezrealizowane pomysły, ożywienie, które wprowadzał do stale powiększającego się kręgu przyjaciół i znajomych, wrodzony dar nadawania rzeczywistości cudownego charakteru. Mariusz żył pełnią życia i nie marnował żadnej chwili. Różne są miary życia, nie zawsze życie długie jest życiem dobrym i szczęśliwym. Cóż zresztą możemy zrobić w takiej chwili, jeśli nie próbować odnaleźć nić sensu w niezrozumiałym fakcie jego przedwczesnej śmierci. „Opłakiwać śmierć to tak jakby nadgryzać kamień” – mówi jedna z bohaterek powieści Zyty Rudzkiej Pałac Cezarów

Mariusz był jasnym meteorem, który przeleciał nad powiatem krasnostawskim, nad Lubelszczyzną, nad Polską, nad światem, i ta metafora byłaby nieznośnie patetyczna i banalna, gdyby nie uwiarygodnił jej jeden z jego ostatnich, szalonych pomysłów, przypomnianych przez przyjaciela podczas wspominkowego spotkania po pogrzebie. Mariusz pod koniec sierpnia zaimprowizował towarzysko-artystyczne spotkanie, którego główną atrakcją miało być podziwianie deszczu spadających meteorytów. Impreza udała się znakomicie pomimo tego, że w oglądaniu kosmicznego widowiska przeszkodziły gęste chmury. Podczas tego spotkania na poddaszu Krasnostawskiego Domu Kultury, który był drugim domem Mariusza, postanowiliśmy zebrać jego rozproszone teksty i spróbować wydać książkę, która pomogłaby utrwalić jego niepowtarzalne widzenie świata, ironiczne poczucie humoru i charyzmatyczną osobowość.

Magdalena Rabizo-Birek

Janusz Pasterski

Notatnik otwarty

Miejsce i droga

Czasem bywa tak, że miejsce jest dla człowieka najważniejsze. Określa go i konstytuuje wewnętrznie jak układ oczek w rzuconych na stół kościach. To miejsce nosi potem w sobie, choćby z niego wyjechał. Albo sam staje się jego zwierciadłem. Z biegiem lat zmienia się ono w część świadomości i odtąd żaden rejestr osobistych emocji nie obywa się już bez tego związku z miejscem. Ale nie dla wszystkich dar miejsca jest czymś oczywistym, bo i za nadmiar miast, wymuszoną zmienność i nomadyczność życia płaci się wysoką cenę. Brak korzeni, ubytek przestrzennego składnika tożsamości i w ogóle – pozbawienie tego jednego punktu, który jest jak dom na wzgórzu, skąd widać całą okolicę – to właśnie ta cena.

 Mogę się tylko domyślać, jak ważny był dla Mariusza Kargula Krasnystaw, a także Siennica Różana i Zamość. Słyszałem o jego kulturotwórczej pasji, z jaką rozkręcał to miasto, przydając mu miano miejsca „sztuk krasnych” i ożywiając je literacko – z rozmachem, ale i z autoironicznym uśmiechem. Wiele też z tego miejsca czerpał artystycznie i duchowo, był w jakimś sensie ukształtowany przez tę przestrzeń, krajobrazy, ulice i przedmieścia. Jego dystans oraz ironia, ale też wrażliwość i śmiałość wyobraźni mają silne umocowanie w krasnostawskiej rzeczywistości. Teraz, gdy tak nagle odszedł, pozostawione przez niego wiersze odsłaniają nie tylko wyrazisty związek poety z tym miejscem, lecz także drogę, którą podążał jako twórca. Nie był to długi szlak, ale charakterystyczny i zapadający w pamięć, jak kiedyś ów tytułowy wiersz z debiutanckiego tomiku Niewczesny pogrzeb wierszoroba (2011).

Mariusz Kargul w błyskotliwy sposób umiał łączyć sprawy ważne z ironicznym ukłuciem. Tym ostatnim bronił się przed nadmierną powagą zwykłych zdarzeń albo też przed odczuwanym podskórnie tragizmem przemijania. W utworze Następca tronu groteskowy sen o zaprzepaszczonej w wychodku szansie spotkania z księżną Dianą znalazł swój kontrapunkt w epifanii świątecznego poranka („ale w tym śnie było coś jeszcze”). Ton prześmiewczy zetknął się niespodziewanie z czymś, co wymyka się jasnemu nazwaniu. Z kolei w wierszu Stylita-satelita autor swobodnie bawił się znanymi motywami żony Lota i Szymona Słupnika oraz ich frazeologicznymi powiązaniami (np. „z takimi jak ona tylko jeść beczkę soli”), lecz równocześnie pozostawiał aurę niedomówienia i tajemnicy. Świeżość i niebanalność językowa jest zresztą ważną cechą utworów Kargula, który chętnie wykorzystywał nietypowe kontaminacje, przełamując kalki i schematyzmy („zacząłem dukać niezbornie: / one moment please, one moment please!). Dobrym przykładem jest w tym względzie Konsolacja za Bojarczuka, czyli liryczny opis Krasnegostawu, przedstawianego bez upiększeń, w codzienności i zwykłości („Mijam domki-ułomki, chatki-niejadki”). Patronem tej wizji ziemi krasnostawskiej jest wskazany w tytule adresat tego wiersza, chłopski poeta samouk Stanisław Bojarczuk, darzony przez Mariusza Kargula wielkim uznaniem, czemu wielokrotnie dawał wyraz.

W prezentowanych tutaj wierszach są również tony wykraczające poza akordy ironiczne i grę wyobraźni. Poeta wsłuchuje się w nich w „zdrewniałą kołatkę czasu”, „uchyla furtkę wiecznemu”, „oddaje siebie czterem żywiołom”. Tym utworom Mariusz Kargul nie nadał tytułów, pozostawiając je w dosłowny sposób otwarte. Jest w nich obecna śmierć i perspektywa metafizyczna, ale też „drżące skupienie” i „powymiatana z kątów niewiara”. Ta sfera też jest częścią drogi człowieka, chociaż prowadzi w nieznaną stronę.

Wiersze Mariusza Kargula pozostawiają w pamięci czytelnika wrażenie ścisłego złączenia rzeczywistości i wyobraźni, zakorzenienia w określonym miejscu i swobody poetyckiego wzlotu, ironicznego błysku i egzystencjalnej refleksji. Inspirujące i wieloznaczne, zmuszają do szukania odpowiedzi na ukryte w nich głęboko pytania.

Janusz Pasterski

Mariusz Kargul

stylita–satelita

stoimy z żoną Lota
nad brzegiem słonego jeziora
rozmowa nam ciągle utyka
nie wypada w domu wisielca
mówić o sznurze z pętlą przed nosem
próbowałem pocieszać
że w gruncie rzeczy fajna z niej babka
że z takimi jak ona tylko jeść beczkę soli
wysypała czy mam coś wspólnego
z Szymonem Słupnikiem
chciała omówić taktykę skupienia
odparować zbędne kilogramy
śnić pustynnymi nocami
o życiu stylity–satelity
orbitować ponad głowami
patrzącymi stale za siebie


następca tronu

było chyba gdzieś tak po szóstej rano
kiedy siedziałem w dziadkowej wygódce
cała wieś pojechała na rezurekcję
przez szczeliny między deskami
zobaczyłem idącą w moim kierunku Lady Di
sunęła prawie bezgłośnie przez oszroniony podwórek
nie pamiętam w co była ubrana
zapewne z szykiem i elegancją
jak na księżną Walii przystało
powiedziała, że jest przejazdem w Polsce
i poprosiła, abym zrobił z nią wywiad dla telewizji
zacząłem dukać niezbornie:
one moment please, one moment please!
usłyszałem szelest kroków na trawie
szczęknięcie jednej furtki, za chwilę drugiej
ciche kłapnięcie drzwi samochodu
dyskretny poszum pracy silnika

tak mi się śniło
że siedząc w dziadkowej wygódce
przegapiłem największą życiową szansę
i tak by nikt nie uwierzył
wszyscy byli przecież w kościele

ale w tym śnie było coś jeszcze
ptaki wystrychnięte na cud zmartwychwstania
niebo wypucowane łaską wiosennych promieni
korony drzew błyszczące dachami katedr
bazie perlące się stadami nad rzeką
schody usłane tatarakiem, baby na stole
i kryształowa cisza świątecznego poranka

* * *

zdrewniała kołatka czasu
więzi ostatnie kuszenie
schodzą powoli do lamusa
starzy bezpańscy dezerterzy
złamana podkowa już nigdy
nikomu nic nie przyniesie
koń, który ją stracił
cwałuje po drugim brzegu
spieszony jeździec czeka speszony
aż bród wyłoni
blade lico księżyca
po tamtej stronie
sad ginie w pszczelej nawale
kwiaty cierpliwe ścielą kobierce
starzec z miną szkolnego stróża
uchyla furtkę wiecznemu
wstępujesz w nią krokiem
pełnym drżącego skupienia

* * *

jak pan Herbert oddaję siebie żywiołom czterem

a w domu trup na marach
i powymiatana z kątów niewiara

to mówię ja:
suka – matka pijanych szczeniąt

stróżka zmurszałych klepsydr


Konsolacja za Bojarczuka

Idę, bo nie fruwam, a czasem chciałbym.
Mijam domki-ułomki, chatki-niejadki,
lessowe skarpy, grzęznę w błocie, zapadam się w piachu lub śniegu.
Takie to moje przedmieścia. A i miasto nie lepsze.
Ciągle uśpione. Zapomniało, że istnieje.
Przeczy mapom i przewodnikom, o podręcznikach nie wspominając.
Chce być białą plamą w czasoprzestrzeni.
Wydaje mu się, że jak przycupnie za płotem z faszyny i wstęgą rzeki –
nikt go nie znajdzie.

Krasnostawskie ulice są jak, nie przymierzając,
nabiegłe krwią gałki oczne wyrwanego nagle ze snu zająca.
Tak mu było dobrze i cicho pod miedzą.

Kogo to u nas przez te wszystkie lata nie było…
Z rzadka do bram pukali. Nie mieli biletów i rezerwacji.
Regulowali stosunki demograficzne miasta w obie strony.
Nie byli dobrymi turystami.
Nie interesowała ich legenda Władysława i Sońki, tylko: gdzie macie złoto?

Szczekarzew, a na dokładkę Krasnystaw, musiał gdzieś przybić. Padło na dolinę i ujście.
Mieszkańcy przez tyle lat pili wodę razem z niebem odbitym w tafli obu rzek.
Później zrobili wodociągi i lazur utknął na węźle.
Jedynie starzy ludzie pamiętają, że Wieprz i Kawenka, miały dawniej inne koryta.
Świńskie sztuczki.

Właściwie, tak na dobrą sprawę, nie miałbym nic przeciwko temu,
by wszystko zatrzymało się na jakimś letnim popołudniu.
Między jedną wojną a drugą.


Aparatem z Castellón

na zdjęciu, które przysłała mi siostra
Zastawie wygląda jak sen kaprawego sybaryty
pełnia lata rozsadza piksele
po spuście migawki spływa sok malinowy

okap domu spaja błękit lipcowego horyzontu
rynną ściekają promile fermentującego nieba
siostra zbliża aparat ku oku
które mieszka na wschodzie Hiszpanii

może przez to geograficzne niedopatrzenie
mechanizm inaczej uwiecznia i scala
soczewka nawykła do słońca Walencji
chwyta się byle pretekstu impresji

wszystkiego jest jak w folderze
zieleń zagląda przez szkło obiektywu
czuć słone krople potu na skórze
gdzieś w tle pękają z bólu nasiona

fotograf siada zmęczony na schodku

Mariusz Kargul