FRAZA NR 79-80 / 2013 – NIĆ AMERYKAŃSKA

Janusz Radwański


Sultans of swing

O, jak będą kiedyś opowiadać baśnie z tysiąca i jednej przegranej nocy, 
gdyby ktoś chciał słuchać. Za siedmioma morzami wódki,
za siedmioma rzekami rosołu były sobie niepłacone wesela, 
ucieczki przez okno, niebieskie koguty migające w rytmie Czarnego Alibaby. 
A gdyby ktoś chciał słuchać i miał swoje lata, to pojawią się panny, 
zaplecza i kłębowiska węży strażackich. 

Gniew, bogini, opiewaj starosty, gdy przyszło do płacenia, 
a przecież saksefun od północy społ. A jak będziesz miała chwilę, 
to dorzuć coś o żonach ciągle zostawianych ze zmarnowanymi gospodarkami. 

Albo nie, dawaj tylko księgi narodu i pielgrzymstwa na wuesce,
z bębnem przytroczonym do pleców. Po wódkę, sławę i grosze. 
Po pot, sińce i jeszcze po nic, które zostaje w powietrzu po oderwaniu
palców od strun, jedyne, co można zostawić synom, 
jedyne, co można opowiedzieć, gdyby ktoś chciał słuchać. 


Przesiadka

Nieporęczny bagaż, wielkie wieńce na stelażach i niezniszczalne torebki. 
Jak upchną to w autobusie? Długa droga przed nimi, potem czyjaś ostatnia,
potem jeszcze do domu. W tym wieku i w grudniu nie jechałbym tak daleko,
gdybym naprawdę nie musiał, zwłaszcza że krewny też raczej nie bliski. 
Ale żegnają i w sprawach tego świata w zasadzie więcej nie można zrobić. 
Zmarznąć, powozić swój kawałek pamięci, kolekcję dupereli, wokół której
kręci się z roku na rok coraz mniej planet. Na sąsiednim stanowisku czekają same.
Nikt stamtąd dziś nie pojedzie, nawet one. Odwołują kurs do Jasła przez dworcowe megafony. 
Liczą godziny do powrotnego i już są gotowe. Trzymają się wieńców jak kół ratunkowych.


Facet, który nigdy nie będzie tankmanem

Facet, który nigdy nie będzie tankmanem patrzy, jak maszyna wypluwa 

tysiąc serc na minutę. Każde błyszczy jak cekin. Przekłute igłą

w następnej hali z lalczynych bucików będą bić blaskiem

w stu kolorach ze straganów albo półek w markecie. 

Niedoszły tankman ma teraz w opiece najwięcej serc na świecie, 

w swoim mając kolorową mgłę i senność. Pod koniec zmiany

jest mu wszystko jedno, nie zatrzyma kolumny,

gdy w świat zaczną wychodzić serca ze skazą. 

Fajrant, przychodzi zmiennik, tankman od razu

idzie do szatni, z nikim nie gada. Bierze swoje torby, 

do jednej wkłada brudne ciuchy, do drugiej lalkę, buciki

i garść serduszek. Przecina plac, łapie autobus, 

córka zaraz usypia a on chociaż przy tym musi być. 

Na poduszce położy jedno z tysiąca serc, 

przekłutych przez igłę i nić.  


Podejście

Nie dopilnowałem i drugi raz gazeta wydrukowała nekrolog jego żony. 

A przecież to przykro czytać, wszystko się przypomina, dzwoni. 

I co, nie wie pan, co powiedzieć? Pyta prawie z satysfakcją. 

A ja milczę, bo, właśnie, nie wiem, co powiedzieć. 

_

_

_

_

Zachowaj czułość, wróg nie śpi. Chwila nieuwagi, i zapadasz na ciszę. 

Takie podejście do obcego życia – iść od zawietrznej, zgiąć się, 

uważać, po czym się depcze – nie łamać gałązek, trawę kłaść jak 

dziecko do snu. Zaszeleścisz głośniej i usłyszysz ucieczkę, 

głuchy sygnał mówiący, że spotkanie zostało odwołane, nieodwracalnie.  


Koniec odpustu

Bardzo świeże cmentarzysko, aluminiowe szkielety. Dopalamy cygary, 

palimy maszyny i jazda dalej, żeby powtórzyć wszystko w innym miejscu, 

z okazji innego świętego, wszystko, co mógłbyś pomyśleć mówiąc

 ,,zajebisty przepych” dwadzieścia lat temu, 

gdyby było wtedy słowo zajebisty. 

Przyczepki i golfy kombi po brzegi burt pełne kolorowego

plastiku, wielki kapiszonowy wybuch. Na końcu tej drogi

jest początek nowego, lepszego świata. Tym, którzy nagrzeszyli

będzie odpuszczone, tym, którzy jeszcze nie grzeszą, będzie kupione, 

cała reszta jest z siarkowej waty na patyku i z cukrowych petard. 

Janusz Radwański

Magdalena Bąk

Barbarzyńca w ogrodzie. O fenomenie poetyckim Stanisława Bojarczuka

Dla Stanisława Bojarczuka (1869–1956) nie ma miejsca w tradycyjnej historii literatury. Syn pańszczyźnianego chłopa, żyjący na granicy ubóstwa, dzieląc jedną izbę z siedmioosobową rodziną, czytał i tworzył sonety. Nad łóżkiem nie zawiesił obrazka Matki Boskiej, ale wycięty z kartonu portret Bolesława Prusa. Andrzej Stasiuk, który stał się ambasadorem Bojarczukowego talentu, słusznie twierdzi, iż szkoła zapewne zabiłaby w poecie świeżość spojrzenia na otaczającą rzeczywistość, wyrugowałaby autentyzm, żywy i naturalny panteizm, skłonność do zaskakujących metafor. Trzeba oddać jednak sprawiedliwość jego wiejskim nauczycielom. Przez dwie zimy chodził do „szkoły elementarnej”. Choć był wyróżniającym się uczniem, na tym kończyło się jego oficjalne wykształcenie. Został jednak otoczony szczególną opieką jednej z ówczesnych „siłaczek”, miejscowej nauczycielki, pani Bronisławy, która pomagała mu, podsuwała lektury, zapewne wiele wyjaśniała. Później Bojarczuk podjął się trudu samokształcenia. Czytał z pasją i ogromnym zacięciem. Na cztery lata przed śmiercią (mając ponad osiemdziesiąt lat) przeczytał 100 książek – taka ilość widnieje w jego karcie bibliotecznej. Znał przy tym rosyjski, esperanto i trochę łaciny. Bojarczuk był całkowicie wolny od utartych sformułowań, klasycznych periodyzacji, szkół poetyckich. Żył na granicy dwóch kultur i dwóch języków: wiejskiej gwary i języka literackiego, wsi i miasta, natury i cywilizacji, prostactwa i mądrości. Na ich styku narodziła się jego oryginalna „sonetomania”. Bojarczuk to poeta o wykształceniu przypadkowym, acz zachłannym i intensywnym. Kształcił się, jak tego pragnął dla siebie Gombrowicz w Dzienniku – czytać wszystko bez względu na epoki i tradycje literackie.

W zakresie języka i leksyki nie był nowatorem, nie interesował się awangardą poetycką. Jak sam o sobie pisał, był dziecięciem i wychowankiem „Wielkiego Wieku Dziewiętnastego”. Ogromnie cenił twórczość Mickiewicza (podobno recytował go z pamięci!), ale to dopiero spotkanie z sonetami młodopolskimi, szczególnie Przerwy-Tetmajera dało mu pomysł na wyrażenie siebie. Tak w wieku 55 lat, kiedy poeci zazwyczaj są co najmniej ćwierć wieku po debiucie, zaczął pisać sonety. Za życia doczekał się kilku publikacji swoich wierszy (za sprawą Józefa Nikodema Kłosowskiego). Pośmiertnie ukazał się jego jedyny tomik poetycki, Blaski i dźwięki. Kolejna publikacja to dopiero Linie liryki, wybór sonetów z 2008 roku.

Poeta nie tylko „wchłaniał” literaturę, ale twórczo ją przekształcał. Był czytelnikiem naiwnym, ale pojętnym i autoironicznym. Śladem jego pasji czytania były sonety, w których jest wiele odniesień do mitologii greckiej, rzymskiej, literatury, historii, sztuki, muzyki, architektury… Skala zainteresowań tego artysty była ogromna. Tomik Linie liryki został podzielony zgodnie z sugestiami poety na pięć części: Arkadia, Wesele, Eros, Olimp, Kontemplacje. Zakres tematów poruszanych przez Bojarczuka jest niewiarygodny – od A jak astronomia do Z jak zoologia. Jego sonety rozpoczynają się od opiewania uroków „wsi spokojnej” z jej sielankowo-sennym pejzażem. Wieś to Arkadia, gdzie pośród rodzimych osik i topól hasają mitologiczne stwory. Kolejne cykle sonetów są dowodem nieustannej więzi z naturą, z ożywioną duchem przyrodą. Czuć w nich dogłębną afirmację życia, sensualne i autentyczne doznawanie świata. Także miłość w sonetach jest „bliżej krwiobiegu”. Obok literackich zwrotów do Laury, pojawia się sporo zmysłowych opisów doświadczania kobiecej cielesności. Obficie przy tym czerpie z literatury i kultury. „Olimp” to bojarczukowy Parnas, panteon jego „bóstw”, takich jak Dante, Petrarka, Mickiewicz, Beethoven, Chopin, Paganini, Wit Stwosz, Leonardo da Vinci, Canova. 

Kontemplacje to zbiór refleksji i przemyśleń na temat ludzkiego losu, liryczne traktaty o nieskończoności, o czytaniu Kosmosu przeogromnej księgi, o doświadczaniu transcendencji pośród krasnostawskich łąk. Piewca „Arkadii wielgodolskiej” nie był poetą ludowym sensu stricto. Pisał o sobie w sonecie Do Tuskulanum (A) – „Sybaryta w drewniakach, jam Cycere, Tacyt, rozparty w stercie słomy, jak w loży w teatrze”. Z kolei w autotematycznym Świcie odważnie pisał: „Jam mocarny, demonom swą moc przeciwstawię”. Sonet włoski nadawał się najbardziej do wyrażenia jego fascynacji światem: dwie strofy opisowe, narracyjne z zaskakującymi niekiedy, filozoficznymi, metafizycznymi puentami. By pomieścić bogactwo swych doświadczeń, wymyślił oryginalny układ dwóch sonetów. Nazwał je „syriuszkami” od podwójnej gwiazdy Syriusza. Był klasykiem, łącząc w sobie harmonijnie chłopską pracowitość i mężność z nabożną czcią, jaką miał dla muz. 

Bojarczuk nie należał do żadnego z pokoleń poetów ludowych. Nie był wiejskim wierszokletą, ale też nie był „pieśniarzem chłopskiego plemienia”, jak poeci z pokolenia Tadeusza Nowaka. Ludowość jako temat pojawiała się w jego sonetach sporadycznie – np. w cyklu wierszy poświęconych poszczególnym częściom weselnych obrzędów na wsi. Nie opisywał wsi z jej absurdalno-groteskowym żywiołem doświadczania świata, z jej brudem, znojnym życiem i nieokrzesaniem, jak ma to miejsce choćby we współczesnej powieści Pióropusz Mariana Pilota (choć „giętkość” języka obu artystów mogłaby służyć za tertium comparationis). Trudno nazwać Bojarczuka „poetą ludowym”. W przypadku jego poetyckiego kunsztu określenie to jest pejoratywne, deprecjonuje jego, jak na poetę niewykształconego i naturszczyka, ogromne oczytanie i swobodne poruszanie się w świecie kultury śródziemnomorskiej. Myślę, że był po prostu niekwestionowanym artystą, poetą bez dookreślających go epitetów. 

Typowe dla poezji ludowej środki poetyckiego wyrazu, jak aliteracje, proste rymy, paralelizmy, były obce jego poetyce. Tadeusz Kłak właśnie słowotwórczą pasję tego poety oceniał bardzo wysoko. Bojarczuk wybrał zresztą jedną z najtrudniejszych form poetyckich. Sonet to rodzaj sprawdzianu poetyckich umiejętności. Bojarczuk zdał go z wyróżnieniem. Trzeba przy tym pamiętać, kim był: żył i mieszkał na wsi, w ubogiej chacie, z dala od stymulującego środowiska inteligenckiego, w warunkach niesprzyjających poezji. Wyróżniał się na tle wiejskiej socjety. Choć nie był traktowany z ostracyzmem (zapraszano go na uroczystości, spotkania, utrzymywał dobre kontakty z okoliczną inteligencją, przez jakiś czas pełnił funkcję radnego), z dużą dozą ignorancji traktowano jego poetyckie zapędy. Na starość, kiedy już mógł uwolnić się od prac gospodarskich, chadzał pasać krowy z książką i deszczułką przymocowaną do kija, żeby móc na bieżąco utrwalać swoje wrażenia. Dopiero wtedy zaczęła się jego prawdziwa twórczość poetycka, wcześniej zapewne nie miał na to czasu. Dlaczego pisał? Tego zapewne nie wiedział ani on sam, ani jego rodzina. „Chłop z pra-pra chłopa” – jak siebie nazywał – poprzez poezję pragnął przekroczyć własną śmiertelność. Tak brzmiało jego poetyckie non omnis moriar zawarte w Autonekrologu: „Świadom poczucia, że się jest śmiertelnym, powziął, bądź co bądź, stać się nieśmiertelnym, więc ideałem sztukotwórczym płonął”. 

Poezja Bojarczuka była porównywana do twórczości Leśmiana z racji języka poetyckiego, głównie oryginalnych neologizmów, do poezji Przerwy-Tetmajera ze względu na młodopolską poetykę i skupienie na budowaniu nastroju. Ale to nie koniec porównań. Nie mając pojęcia o poezji Wordswortha, zupełnie jak autor Preludium wielbił twory niepojętej i tajemniczej Natury. Można by także dodać, że trochę jak Bruno Schulz, z krasnostawskiego partykularza uczynił centrum własnej poetyckiej mitologii. Podobnie jak Schulz, Bojarczuk niewiele podróżował. Najprawdopodobniej był jeden raz w Warszawie, to była jego najdalsza wycieczka. Kilka razy był w Krasnymstawie na spotkaniu z Józefem Czechowiczem. Książki z lokalnej biblioteki były jego oknem na świat. Mocą własnej nieokiełznanej, żywiołowej i obfitej wyobraźni sprawił, że po polskiej wiosce ze słomą, błotem, gnojem i ubóstwem zaczęły przechadzać się mityczne bóstwa, nimfy, driady, a wejścia do wiejskiego ogródka broniła Scylla i Charybda. Koncept i wyobraźnia poetycka to jego niekwestionowane atrybuty, choć ta maniera pisania niekiedy może także nużyć. Niektóre wiersze są trudne w trakcie lektury (głównie ze względu na neologizmy, spieszczenia, archaizmy, onomatopeje). Bojarczuk pomimo swej „wyrywkowej erudycji” nie zatracił swego rodzaju naiwności i czystości spojrzenia na świat. To świat prawdziwej mitologii, gdzie każdy byt jest ożywiony. 

Żaden z badaczy czy artystów, którzy o nim pisali (Stanisław Piętak, Ryszard Matuszewski, Tadeusz Kłak, ostatnio Jacek Dehnel, Andrzej Stasiuk, Mariusz Kargul) nie kwestionowali jego poetyckiej „mocarności”. On sam z dystansem i dużą świadomością pisał o swoich niedostatkach: „Ja, ponieważ zdołałem się wznieść do wysokości podlotu skowronka, zdobywam się tylko na lilipucie obrazki dwusoneciane”. Poezja tego „chłopskiego Petrarki” wyrastała z głębokiego doświadczenia rzeczywistości, intuicyjnej filozofii panteistycznej i namiętnej lektury książek obowiązkowych i nadobowiązkowych. Sięgała znacznie dalej, daleko poza krasnostawskie pola, docierając do źródeł kultury europejskiej. 

Spotkanie z poezją Bojarczuka prowokuje do jakże ważnego w XXI wieku pytania o naszą polską tożsamość. „Chłopski Petrarka”, choć obcował z kulturą starożytnych, z literaturą piękną, nigdy nie zatracił kontaktu z własną ziemią, z jej wręcz telluryczną siłą. Nigdy nie zrezygnował z własnej, chłopskiej tożsamości. Andrzej Stasiuk podkreślał, że właśnie na tym polega fenomen jego poetyckiej twórczości: 

[Stanisław Bojarczuk – przyp. M.B.] jest bardzo fajny do opisu polskości. Odwieczna tęsknota takiej peryferyjnej kultury, jaką jest kultura polska, i jednocześnie chłopska, która jeszcze jest peryferią peryferii, do tego centrum, cywilizacyjno-kulturowego, do tego, co jest najwyżej, czyli do Śródziemnomorza, do Grecji i do Rzymu. On tak opisuje kapitalnie swoim życiem i twórczością polskie rozdarcie, które w końcu do absurdu prowadzi. Stworzył oddzielny świat, nie zdradzając swojego. Widzę wyraźnie, że zwariował, ale nie zwariował – w pozytywnym tego słowa znaczeniu. Nie odciął korzeni i nie uciekł całkowicie między nimfy, satyry i całą resztę. Widzeniem śródziemnomorskim omiatał peryferie krasnostawskie, kresy Polski, polską wieś z krowimi ogonami.

Podróż do krasnostawskiego partykularza, za sprawą nieokiełznanej wyobraźni, pomysłowych metafor i zaskakującego synkretyzmu języka i kultur, przywiodła niejednego czytelnika Bojarczukowych „syriuszek” do centrum kultury śródziemnomorskiej. I przez polskie peryferia, peryferia uklasycznione, może wieść droga na literacki Parnas. 

Magdalena Bąk