FRAZA NR 71 / 2011 – PORTRETY

Z Alicją Baluch rozmawia Eryk Ostrowski
Literatura dla dzieci, z której się nie wyrasta.

Eryk Ostrowski: Jesteś urodzoną poetką – w końcu grasz na fortepianie, uczyłaś się muzyki – czemu tak późny debiut poetycki?
Alicja Baluch: Późny, bo wcześniej zajmowałam się innym rodzajem twórczości – rysowałam, trochę malowałam. Mam to po mamie. Moja mama była malarką, a ja wychowałam się w atmosferze sztuki plastycznej. Uczyłam się też gry na fortepianie, bo panienka z dobrego domu powinna umieć grać. Tak czy inaczej były to postawy i zachowania twórcze W końcu zaowocowały poezją, literaturą…

– W debiutanckim tomiku Bezdech sformułowałaś własne credo poetyckie: „Wiersze mówią same za siebie, tak myślą poeci. Tymczasem one mówią też do siebie i szeleszczą między sobą. Kto znajdzie klucz-zaklęcie pasujące do wszystkich szklanych zamków poezji, ten ją zrozumie i polubi.” – Wygląda jakbyś – i jestem skłonny się z tym zgodzić – wiedziała o poetach więcej niż oni sami.
– Poeta niewiele wie o swojej twórczości. Jest tylko jej pierwszym czytelnikiem. A potem może dowiedzieć się od znawców sztuki, krytyków literackich, a także zwykłych czytelników więcej niż się domyślał. Chodzi tu oczywiście o jego twórczość. Bo sztuka słowa – jak mowił Ingarden – tworzy tylko schemat, który w konkretyzacjach dopełnia twórczo jej odbiorca…

– Piękne nadajesz imiona poetom, na przykład „Iłłakowiczówna / kobieta delikatna jak pierwsze bazie w zimie”. – Każdy poeta ma takie alternatywne imię?
– Oczywiście, że każdy poeta ma swoje imię ukryte w jego poezji. Trzeba tylko umieć je wyczytać… i powtórzyć. Nie każdy to potrafi.

Swój drugi tomik Kreska i kreska otwierasz wierszem Do czytelnika – jak czytać cudze wiersze:
(…)

ostrożnie chwytać za róg
i odlepiać powoli
jak plaster
miodu się ciągną słowa i słowa
jedno za drugim
poliż
pokosztuj
jeśli nie staną ci w gardle
są twoje te wiersze
pęcznieją jak bańki
mydlane
czytaj je przez słomkę
nadymaj swoimi kolorami
tęczy

tylko Teresa wie że piszę dla nie

– Teresa – pisane kursywą – kim jest Teresa?
– To ważna osoba w moim życiu. Każdy człowiek ma taką osobę, która stoi za nim, jak dobry duch z tego lub innego świata. Teresa o tym wie.

– Czy nie jest tak, że Twoja poezja to przedłużenie Twojej nowatorskiej eseistyki; że te wiersze tak naprawdę są jeszcze jednym wykładem, gdzie tradycyjny język komunikatu zastąpił język kodu?
– Na to pytanie mogą odpowiedzieć tylko moi czytelnicy lub słuchacze moich wykładów, którzy – zdarzało się tak – dziękowali mi za nie ze łzami w oczach. O – mówiłam wtedy – czuję się jak słowik z baśni Andersena…

– Na Twojej bardzo pięknej książce Ceremonie literackie – wyróżnionej tytułem „Książka roku 1996” przez polską sekcję IBBY – widnieje napis na okładce, że to książka niezbędna dla rodziców, którzy kierują doborem lektur dla dzieci. – A przecież wiesz, że rodzice nie mają już czasu nawet na czytanie dziecku, a co dopiero czytanie o tym, co mu czytać. Czy jest wyjście, alternatywa?

– Są różne sposoby wychowywania dzieci – przez nakazy i zakazy, własny przykład, bezstresową swobodę, ale i poprzez sztukę, która sięgając do nieświadomości zwłaszcza w baśniach magicznych odsłania mądrą sztukę życia, która instynktownie zapewnia szczęście… Warto poznać tę drogę, warto skierować na nią własne dziecko…

– Wymyśliłaś echobajki – specyficzny gatunek liryzowanej prozy. Zebrałaś je w 7 książeczkach wydawanych jako seria Domowe książeczki Alicji Baluch. Właśnie ukazał się kolejny tomik, na podstawie baśni Grimmów. Czym właściwie jest echobajka?
– Echobajka to taki tekst literacki, który rozmawia z innymi tekstami. W tym roku ukazały się moje Wyczytanki z baśni Grimmów, wydane przez wydawnictwo „Skrzat”. Z oryginału zachowują tytuł i pierwszy akapit. Potem dokonuje się tzw. „przemieszczenie” i opowiadanie toczy się w ramach współczesnych realiów zachowując wyraźne odniesienie do baśniowego wzorca. Tak więc czytelnicy książeczki W szklanej kuli będą musieli zerknąć do baśni Grimmów, bo z baśni nigdy się nie wyrasta…

– Bajki zazwyczaj nas odnajdują, nie my ich szukamy. Jeden z Twoich esejów zaczynasz fundamentalnym zdaniem: „lektura zaczyna się wcześniej niż przypuszczamy, bo już w ramionach matki”. A jak to było z echobajką. Czy Alicja znalazła echobajkę, czy echobajka znalazła Alicję?
– Zawsze dzieło znajduje autora, przez którego przychodzi na świat. W krytyce archetypowo-mitograficznej, która bardzo pasuje do tekstów literatury dziecięcej, mówi się wtedy o sygnaturze, która przysłania archetyp. Myślę więc, że to echobajka chodziła za mną i głosem moich dzieci i wnuków prosiła – „a opowiedz nam bajochę o Basi, Kubusiu i szklance…”, a ja musiałam od razu, bez przygotowania snuć te fantastyczne wątki… I wylęgały się z tego prawdziwe echobajki:

Pewnego razu śniło się Michałkowi, że poszedł do lasu ze swoim tatą – rąbać drzewo. Kiedy się zmęczył zaczął spacerować po lesie i nagle zobaczył między korzeniami drzew małą zakorkowaną butelkę Zbliżył się do niej i posłyszał cichy szept:
– Wypuść mnie, wypuść mnie…
Ponieważ Michaś był dzielnym chłopcem, odkorkował butelkę, a z niej zaczęła się wydobywać mgła, która gęstniała, aż ukształtował się z niej potężny Duch.
– Muszę ci skręcić kark! – zawołał Duch dudniącym głosem.
Ale Michałek przypomniał sobie szybko baśń o duchu w butelce, którą opowiadała mu kiedyś babcia, i zawołał, i zawołał:
– Nie wierzę, że to ty, taki potężny stwór, zmieściłeś się w tej małej buteleczce, na pewno przyszedłeś skądinąd…
Obrażony Duch postanowił pokazać Michałkowi swoje umiejętności i skurczył się tak, że bez trudu wsunął się poprzez szyjkę butelki do środka.
Wtedy mądry Michałek zakorkował butelkę i się obudził.
– Babciu – zawołał – chodź, opowiem ci mój straszny sen.
– Nie mogę – powiedziała babcia – najpierw muszę nasypać okruszek do flaszki, żeby on nie był głodny.
– Kto? Zapytał ze strachem Misio.
– Duch w butelce. Ktoś zostawił go nam pod drzwiami.
Michaś wstał z łóżka i na paluszkach zbliżył się do stołu. W pękatej, okrągłej butelce, zatkanej szklanym korkiem, coś się ruszało. To coś miało szare uszka jak myszka, biały brzuszek jak gąska i postrzępioną czuprynkę jak strach na wróble, białe ostre ząbki jak wilk i ciepłe futerko jak Wielka Niedźwiedzica.
– Chyba troszkę się boję – wyszeptał Michaś
– Ależ Michałku! – zawołała babcia – nie trzeba się bać! Strachy na Lachy.
I odtąd Michał hodował Ducha w butelce, ale nikt o tym nie wiedział (tylko babcia).

– Twoja najnowsza książka nazywa się Od form prostych do arcydzieła. Jest to dziesiąta książka naukowa, a dwudziesta w ogóle, znakomita zresztą antologia ukazująca Twoje możliwości czytania lektury – od naukowych artykułów, poprzez luźny wykład, aż po wiersz. Zapowiadasz, że to ostatnia Twoja książka naukowa… A kto napisze książkę o Dorocie Terakowskiej? Ty ją odkryłaś… Mówiąc dzisiejszym językiem: wylansowałaś…
– Na razie to ostatnia książka bo wszystko już powiedziałam [śmiech] Ale życie nasze ma kształt koła więc nie wiadomo, jaką niespodziankę mi jeszcze wykręci… Może napiszę książkę o Dorocie, ale czekam na jej właściwy kształt. Mówię o książce, jeszcze go nie czuję.

– Po pierwsze – Ala ma kota, po drugie – mieszka w Krainie Czarów. Jesteś wierna ideałom i nie zmieniasz mistrzów. Najbardziej znany spośród nich to Piotruś Pan, który lata bez skrzydeł. To jest bliskie Twojej naturze – stąpać po Ziemi możliwie lekko, a raczej oglądać ją z góry… Jak sobie radzisz z przyziemnościami?
– Raczej trzymam się trawy – jak w wierszu Jutro odlot:

Nasza córka
Barbara Katarzyna lub
Katarzyna Barbara
Znowu zrywa się do lotu
Jak Piotruś Pan leci
do Trondheim
Wysoko

A my jej mama i tata
Trzymamy się mocno trawy
aby nie spadła
Wznosimy hymny i wieżę Babel
do nieba

Miej ją Panie w opiece
Wyślij dziesiątki aniołów
mają podwójne skrzydła
Niech ją osłonią
Przed wiatrem
krzywą drogą
fałszywą monetą

Spraw niech szalona ta Petra
Szybko przemieni się w Wendy

– O Piotrusiu Panu napisałaś nie tylko kilka esejów, ale także wiersz – In Neverland. Wejdzie do nowego zbioru wierszy, który nazwałaś Jutro odlot. W tym miejscu chcę zapytać, gdzie będzie najbliższe lądowanie? [śmiech] Czyli: plany wydawnicze…
– Chciałabym wydać ten tomik w serii „Poeci Krakowa” wydawanej przez Śródmiejski Ośrodek Kultury. Jest w nim dużo wierszy o Krakowie, który okazał się moją otulinką. Zawsze do niego tęskniłam, jeśli musiałam go opuścić Tak, jak moi rodzice za Lwowem. Widać to w wielu moich wierszach np. w tym zatytułowanym Dziad i baba, który zamyka, podsumowuje nasze wspólne, czyli moje i Jacka bytowanie, właśnie w Krakowie (z przerwą w Wurzburgu, w Pradze i w więzieniu w Załężu, gdzie był internowany):

Dziad i baba
nad korytem
Ile czasu ile czasu

Dziad i baba
nad korytem
bez bursztynów i frykasów

Wszystko było
wszystko było
dwie karoce samochody
pałac z włóczki i mydełko
Ona piękna
On był młody

Teraz rybka ich wróciła
do koryta przed chałupą

Siedzą razem na ławeczce
dzielą się wczorajszą zupą

– Patrząc na Twój dorobek literacki – 10 książek naukowych, 7 tomików prozy lirycznej, 3 zbiorki poetyckie – jedno zwraca z miejsca uwagę: Alicja Baluch nigdy nie wchodzi na gotowe. Każdą przestrzeń literacką, w której działasz zbudowałaś sama. To trochę tak jak budowanie przez ptaka gniazda na nowy początek. Z różnych stron, zawsze nowe, od podstaw – ani Twoja eseistyka, ani proza, ani poezja nie mają analogii. Jesteś jedynym znanym mi profesorem literatury, który swoją pracą odkrywa świat; każda Twoja książka wyznacza nową drogę i początek. Ostatnie zdanie Kołowanek filozoficznych brzmi: „Jeśli potrafisz kochać, to znaczy dawać innym dary – dotarłeś do celu. Ale idź dalej, nie oglądaj się.” – Czy nigdy się nie zatrzymujesz?
– Teraz się zatrzymałam Teraz potrzebne jest milczenie. A potem….

Janusz Pasterski
Ironiczny portrecista współczesności

O takich ludziach zwykło się mówić, iż są niespokojnymi duchami, ciągłymi poszukiwaczami, którym niełatwo wytrwać w rutynie codziennej pracy. Tryskają pomysłami, zaskakują inicjatywami, budzą podziw pracowitością i konsekwencją. Nie potrafią spocząć na laurach, nawet jeśli budzi to zdziwienie czy niechęć otoczenia. Wolą spalać się niż próchnieć – jak powiedziałby Conrad.
Poetom z wielu różnych miejsc w całej Polsce Olgerd Dziechciarz dał się poznać w ostatnich latach przede wszystkim jako pomysłodawca i współorganizator (z poetą i muzykiem Łukaszem Jaroszem) Ogólnopolskiego Konkursu Poetyckiego im. Kazimierza Ratonia. To oni właśnie w niewielkim Olkuszu postanowili urządzić doroczne święto poezji, którego patronem uczynili jednego z najbardziej tragicznych dwudziestowiecznych pisarzy-samotników rodem z pobliskiego Sosnowca. Można się tylko domyślać, że nie było to zadanie łatwe, bo odbiorców poezji nie ma dzisiaj zbyt wielu i na wsparcie finansowe czy choćby medialne nie ma co specjalnie liczyć. Okoliczności te jednak nie zatrwożyły organizatorów, którzy w profilu artystycznym konkursu chcieli widzieć zadanie promowania twórczości ambitnej, trudnej, niepokornej, bliskiej samemu Ratoniowi. Przedsięwzięcie wypaliło, a lista uczestników i laureatów, a także zmieniane co roku znakomite grono jurorów, jasno poświadczają sens i potrzebę kontynuowania tego projektu.
Ale organizacja konkursu to zaledwie jedno z zajęć Olgerda Dziechciarza – poety, prozaika, felietonisty, dziennikarza, historyka i redaktora. Znacznie więcej mówią o im jego książki, wydawane regularnie, choć raczej trudno dostępne i funkcjonujące w dość ograniczonym obiegu (może z wyjątkiem kilku ostatnich, które mają już zdecydowanie lepszą dystrybucję). Urodzony w 1968 roku w Olkuszu („olkuszanin z dziada pradziada i z przyzwyczajenia”), ukończył historię na Uniwersytecie Śląskim (1994). Nigdy jednak nie pracował w zawodzie nauczyciela. O wiele silniej pociągało go dziennikarstwo, a właściwie – samo pisanie, w którym znajdował użyteczne narzędzie dla realizacji swoich pasji artystycznych i społecznych. I choć imał się wielu profesji (jak sam opisuje – „circa ze dwudziestu”), to żadna nie zastąpiła mu pisania, a chyba wręcz przeciwnie – tę aktywność wzmagała, dostarczając pomysłów i impulsów.

Humbug, czyli o życiu i bladze

Swój debiutancki zbiór wierszy Ubyt Olgerd Dziechciarz opublikował w roku 1996. Z czasem pojawiły się następne: Podmioty codziennego użytku (1999), Autoświat (2007), Wiersze (p)różne (2008) oraz Galeria Humbug (2009). Już w pierwszym zetknięciu z tymi tomami łatwo zauważyć, iż wyróżnia je staranny, przemyślany układ. Ich kompozycja podporządkowana jest za każdym razem innemu konceptowi, który nie tylko organizuje całość, ale także narzuca język i pozwala autorowi skryć się w regułach przyjętej konwencji. Ta zasłona najmniej jest widoczna we wczesnych wierszach z lat dziewięćdziesiątych. Cykl „rozmów” – na przykład – to liryka skupiona na „ja”, rozpoznająca świat wewnętrzny i relacje z innymi. Nie jest to jednak dla poety perspektywa zbyt pociągająca: „rozmowa z własnym cieniem / staje się cierpieniem / gdy / obie strony / nie mają nic do powiedzenia” (Rozmowa V). Wydaje się, że tego rodzaju intymna refleksyjność rozmijała się z innymi – o wiele bardziej wyrazistymi – cechami, które wybijały się już w tych utworach – zacięciem ironicznym i tendencją do groteskowego opisu rzeczywistości.

Takie rysy dominują już w cyklach Monologi i Milczenie z Wierszy (p)różnych. Pojawia się w nich charakterystyczna kreacja podmiotu – ironisty, przenikliwego obserwatora i żartobliwego komentatora, który z lekkością i wdziękiem przenicowuje małe i wielkie sprawy codziennego życia. Od uroków małżeńskiej rutyny (Kura domowa), wychowywania dzieci („błagamy o tata mama / a kiedy nauczymy je wreszcie mówić / najczęściej prosimy o ciszę”), po szarzyznę dnia powszedniego (Faceci w beretach z szarej włóczki; Raj; Blok) czy egzystencjalną pustkę (Witajcie w ciężkich czasach). Trudno oprzeć się wrażeniu, że te wiersze są w jakiejś mierze społecznie zaangażowane, że rodzą się z braku obojętności i krytycyzmu wobec świata, ale i wobec samego siebie („czuć obrzydzenie / do siebie / wypada co jakiś czas” – pisał w wierszu Obrzydzenie). Ostrzem tej postawy nie jest jednak naiwna moralistyka, ale kłująca ironia, która bez wahania przebija nadęty balon bezmyślności, oportunizmu, stadności, nudy czy prowincjonalizmu ludzkich zachowań. Dziechciarz wykorzystuje tu swój niezwykle czujny zmysł felietonisty, zdolnego ujmować rzeczywistość za pomocą antynomii, paradoksów i najdrobniejszych detali przydających smaku każdemu opisowi.

Nie byłoby wszakże celności ujęcia i świeżości wyrazu w jego utworach, gdyby nie równie krytyczny i demaskatorski stosunek do samego języka. Autor Wierszy (p)różnych ma szczególnie wyczulony słuch językowy, dzięki któremu z łatwością wychwytuje schematy, kalki i wszelkie frazeologizmy naszej mowy, aby wydobyć z nich absurd czy fałsz lub wykorzystać je do zbudowania zupełnie nowej całości. „Chcę się poczuć / w uścisku twoich rąk / jak w metrze” – pisze na przykład w wierszu Razem czyli obieg pierwiastków uczucia w życiu homo sapiens, a w innym – pod tytułem Rozmaicie bywa – zauważa prześmiewczo: „rozmaicie bywa / raz pod wozem / raz w zaprzęgu”. Oczywiście, poeta bawi się językiem, ale jeśli jego język potraktować jako odbicie określonego obrazu świata, to będzie to zarazem rodzaj krytycznej diagnozy rzeczywistości. Dziechciarz ma tego świadomość i dlatego trzyma się zbawiennego dystansu, aby nie zamknąć się w roli moralizatora.

Podręczne instrumentarium poety obejmuje więc narzędzia ironii, groteski, żartu językowego czy surrealizmu. Scala je natomiast konceptualne podejście do idei artystycznych i językowych kolejnych książek. W sposób niejako modelowy widać to na przykład w zbiorach Autoświat i Galeria Humbug. Ten pierwszy to żartobliwa adaptacja idiomu „samochodowego” do opisu codziennego życia. Autor pokazuje, że narosłe wokół tej „zdobyczy cywilizacyjnej” słownictwo może posłużyć także do objaśniania innych dziedzin życia. Stąd koncept leksyki „samochodowej” jako instrumentu narzucającego sposób widzenia rzeczywistości i jej wyrażania. Wynika z tego wiele zabawnych, a niekiedy zaskakujących, ujęć, choć równocześnie nietrudno spostrzec pułapki schematyzacji i powtarzalności takiego języka. Jednak Dziechciarz na ogół dobrze sobie radzi z tymi zagrożeniami, odsuwając niebezpieczeństwo banału językową ekwilibrystyką lub po prostu polotem. Przykładem niech będzie fragment wiersza Cztery kółka miłości, którego język przypomina po trosze styl Ewy Lipskiej:

kto wie
może miłość ma wieczną gwarancję
na powroty
ma zapewnioną darmową wymianę oleju
i zawsze nowe części
może miłość nie wymaga
bieżnikowania
i tylko kierowca nie odróżnia
dnia od zmroku
świateł przemijania od
świateł zastoju

Z kolei Galeria Humbug to jeszcze bardziej wyrafinowana konstrukcja (a właściwie zabawa) poetycka, której podstępnemu urokowi uległ nawet – jak się okazuje – recenzent (recenzentka?) miesięcznika „Nowe Książki”. W tym niewielkim tomie zebrał autor garść ekfraz, czyli wierszy poświęconych opisowi rozmaitych dzieł sztuki rożnych epok. Nic w tym dziwnego, wziąwszy pod uwagę, że Olgerd Dziechciarz pracuje na stałe w Biurze Wystaw Artystycznych w Olkuszu i zajmuje się organizacją pokazów plastycznych. Całe sedno tego zamysłu kryje się jednak w tym, że dzieła te są wyłącznym tworem wyobraźni poety i – jak ujął Marek K. E. Baczewski – „stanowią pretekst do snucia medytacji o sensie sztuki”. Autor wykazał się przy tym imponującą inwencją w wymyślaniu nazwisk artystów czy tytułów rzekomych prac. Mamy więc Rainera Marię Pralinkego, Januarego Gierczyńskiego, Kingę Koppytko, Waldemara Sosinę czy dzieła o tytułach „Kobieta z mordą psa” albo „Nike z Nikond”. Podobnych sygnałów ujawniających drwinę i sensy polemiczne jest w tym zbiorze, oczywiście, znacznie więcej. Bodaj największy „fajerwerk” to potraktowanie remontu toalety jako projektu artystycznego pod nazwą „Wymiana instalacji”. Oto remedium na zapaść finansową kultury i dowód na bezgraniczne możliwości sztuki – „wszystko jest sztuką / trzeba tylko myśleć / i umieć ją zobaczyć w niczym”. Nie ma wątpliwości, że autor tych wierszy jest krytycznym obserwatorem współczesnych dokonań plastycznych, w których nie istnieje już granica pomiędzy stylem wysokim a użytkiem pragmatycznym, a o artystycznym charakterze decyduje wyłącznie intencja twórcy bądź oprawienie płótna w ozdobne ramy. W zamykającym zbiór wierszu Rykowisko 2009 wyraził to zresztą jasno:

przez prędkość przez szał przez osamotnienie
przez nostalgię wyciśniętą ze sprasowanego tłumu
zapominamy co jest istotną wartością w malarstwie
gubimy sensy zamazujemy niuanse
wyważamy drzwi do lasu
który dawno temu przerobiliśmy na ramy i sztalugi

I chociaż poeta przede wszystkim bawi się stylami i konwencjami, to przecież u źródła tej groteski tkwi przywiązanie do tradycyjnych wartości, kanonów estetycznych, rangi talentu i rzemiosła. Sztuka może się bowiem rozwijać nawet poprzez swoją antynomię, ale zawsze musi się odróżniać od kiczu jak literatura od grafomanii.

Potwierdzeniem tego rozpoznania jest choćby poemat Ikar – nieśmiertelny czy tylko martwy?, opublikowany jako ostatni utwór w tomie Wiersze (p)różne. Może dlatego tak tutaj ważny, że mimo werbalnego konceptu listu do mitologicznego adresata jest on przede wszystkim opisem współczesnego świata, naszej kondycji duchowej i towarzyszącym nam lęków. Piszę „nam”, bo autor stosuje w nim taką właśnie formułę podmiotu zbiorowego, w której wielu współczesnych może się rozpoznać. Ikar staje się dla poety punktem odniesienia, ponieważ upostaciowuje ideę wolności i wzorzec artystycznego działania, niwelującego ograniczenia zarówno zewnętrzne, jak i jednostkowe, indywidualne. Nawet jego upadek mieści się w porządku życia, bo jest konsekwencją wiary w świat wartości. Dla Dziechciarza współczesność jest już tylko prozaiczna, banalna, materialistyczna. Dostatek przedmiotów i uczta konsumpcji stwarzają pozór szczęścia, ale zarazem zamykają w kręgu bierności i wyjałowienia. W rezultacie „garbimy się od niewychylania / karlejemy od patrzenia pod nogi / łysiejemy od drapania po głowie”. Nieoczekiwanym przegranym jest zaś sztuka, zamieniona w hałas i poddana dyktatowi bezpłodnych przeobrażeń.

Sezon w Odorkowie

Jeszcze szerszą paletę groteskowych i humorystycznych ujęć rzeczywistości przynoszą utwory prozatorskie Olgerda Dziechciarza zebrane w tomach opowiadań Masakra (2007), Miasto Odorków (2009) i poMazaniec (2009) oraz w zbiorze humoresek Graf von Mann (2007). Proza zresztą otwiera przed takim sposobem pisania więcej możliwości. Satyryczne opowiastki o halucynacjach tęgiego pijusa czy apokryficzne wersje znanych bajek są tak naprawdę podpatrzonymi odbiciami codzienności. Język tych utworów czytelnie odsłania konwencję narracyjną. To świat dzisiejszy postrzegany przez pryzmat popularnych znaków kultury. Ale nie humoreski decydują o oryginalności tej prozy. Dziechciarz okazał się przede wszystkim wnikliwym portrecistą współczesnej rzeczywistości małomiasteczkowej, w której jednak jak w soczewce skupiają się wszystkie, duże i małe, problemy naszej egzystencji.

Opowiadania z tomu Miasto Odorków to świetnie zarysowane, ironiczne portrety nietuzinkowych postaci zaludniających tytułowe miasteczko. Jest więc na przykład administrator cmentarza, który traktuje tę posadę jak źródło prestiżu i nadzwyczajnych dochodów, alkoholik-miłośnik literatury, archeolog-społecznik zanadto przyglądający się innym, są bezrobotni, biznesmeni-kombinatorzy, ksiądz-konformista, dyrektorka Powiatowego Domu Kultury, burmistrz, działacze kulturalni, dziennikarze, kandydat na posła, fałszywy kombatant, anonimowi internauci, miejscowy literat, śmieciarz i wielu innych, których spotkać można w każdym polskim mieście. Odorków to kumulacja prowincjonalizmu, konformizmu, prostactwa, nepotyzmu, korupcji oraz całego szeregu innych klęsk duchowych i społecznych. Ale to również świat przegranych ideałów, nieudanych biografii, niesprzyjających okoliczności. To podszewka rzeczywistości, pod którą widać i bezwzględność, i samotność.

Książka Dziechciarza nie jest jednak diagnozą patologii, ale raczej przejmującą opowieścią o zgorzknieniu życiem, jałowości planów i marzeń, przemijaniu uczuć, popadaniu w marazm, budowaniu iluzji. Autor rezygnuje z dosłowności i swoich bohaterów stawia w sytuacjach groteskowo przerysowanych. Ten zabieg umożliwia mu wyswobodzenie się z kontekstu Olkusza-Odorkowa i skonstruowanie przestrzeni surrealistycznej, której znakiem jest właśnie reprezentatywność i typowość. Myślę więc, że Olkuszanie nie powinni obrażać się na pisarza, bo Odorków to miasto wykreowane, będące literacką wizją oportunistycznej mentalności w ogóle. Takie realia są wszędzie. A jeśli spotkają w samym tekście żartobliwe aluzje w rodzaju Fabryki Nocników Aluminiowych, to niech uśmiechną się i przyklasną językowej wynalazczości autora.
Zaletą tej prozy jest bowiem język, swobodny, lekki, niestroniący od żartu i kpiny, przydający szarej rzeczywistości blasku a postaciom niebanalnych rysów. Autor po raz kolejny dowodzi nie tylko słuchu językowego, ale również finezji stylistycznej i kompozycyjnej (nie darmo całość opatrzył cytatami z dzieł Płatonowa i Borgesa). Jednego z bohaterów nazywa na przykład Plotynem, bo plecie trzy po trzy, a opowieść o Dyrektorce placówki kulturalnej kończy puentą: „Pomysł spodobał się dyrektorce, bo zawsze najbardziej podobały jej się własne koncepty”.

Od tonu groteskowego odchodzi z kolei pisarz w tomie poMazaniec, zawierającym krótkie utwory prozą, określone w tytule jako „przebłyski, fragmenty”. To książka najbardziej osobista, bo złożona z tego, co zachowała pamięć dzieciństwa. Autor postawił przed sobą zadanie odtworzenia najwcześniejszych swoich wrażeń i tym samym nakreślił topografię przestrzenną i duchową pierwszego etapu swego życia. Byłoby to zadanie stosunkowo łatwe, gdyby nie świadomość, że dzieciństwo stanowi jeden z najważniejszych tematów literatury i niełatwo dzisiaj nadać swym pierwszym doświadczeniom indywidualnym oryginalny kształt artystyczny. Olgerd Dziechciarz postawił na prostą, fragmentaryczną i nieubarwioną eksplorację pamięci, odtwarzającą – o ile to możliwe – jakość i skalę dziecięcych przeżyć. „Zostały mi przebłyski – pisze we Wstępie – i fragmenty, z których usiłuję coś ułożyć”. I właśnie aby to układanie nie uczynić nadto porządkującym (a może i zafałszowującym), posłużył się układem alfabetycznym. Przed czytelnikiem otwiera się zatem kalejdoskop przeżyć, zabaw, wygłupów czy wtajemniczeń, które można czytać w dowolnej kolejności i dostrzegać w nich ślady kolejnych inicjacji. Co ważne, autor skupia się na odtwarzaniu faktów i nie skrywa dystansu narracyjnego, dzięki czemu unika mitologizowania. Szczegóły, detale, wrażliwość sensualna – to walory tego ujęcia. Natomiast samo dzieciństwo jest czasem poznawania i tracenia, niesłychanej intensywności istnienia i późniejszej świadomości nieosiągalności takich doznań. Prostota, naiwność i Miłoszowska uważność zamienione zostają w schematyzm i rutynę. Dojrzałość jest niczym więcej tylko wygnaniem z dzieciństwa.

Spokojnie, to tylko felieton

Trzecią wreszcie, chociaż najbardziej rozległą i może najbliższą samemu autorowi, dziedziną aktywności pisarskiej jest felietonistyka (i gatunki pokrewne). Uprawia ją od roku 1990 i ma na swym koncie setki, jeśli nie tysiące, tego rodzaju wypowiedzi publikowanych na łamach m. in. „Przeglądu Olkuskiego”, „Trybuny Śląskiej”, „Wiadomości Zagłębia”, „Tygodnika Powszechnego”, „Gazety Krakowskiej” czy „Dziennika Polskiego”. Część z nich zebrał w trzech tomach felietonów: Siodłanie krowy czyli artykuły ostatniej potrzeby (2003), Partykularne interesy (2005) i Olkusz dla opornych (2006). Większość z nich dotyczy, rzecz jasna, Olkusza i spraw z nim związanych. Jak napisał Krzysztof Kocjan, Olgerd Dziechciarz jest nieuleczalnie chory na Olkusz i nie potrafi być obojętny w stosunku do swego rodzinnego miasta. Czytane z dzisiejszej perspektywy felietony te są poniekąd subiektywną kroniką nie tylko miejskiego życia, ale szerzej – polskiej rzeczywistości lat dziewięćdziesiątych i pierwszych, a także procesu transformacji nie tyle politycznej, ile społecznej i mentalnej.

Autor Olkusza dla opornych jest felietonistą wzorcowym – błyskotliwym i niepokornym, zasłuchanym i zaangażowanym, ironicznym i nieufnym. Razi go głupota, bezmyślność, oportunizm czy niekompetencja. Z każdego drobiazgu potrafi zbudować atrakcyjną językowo i celną merytorycznie całość. Uniwersalizuje i uszczegóławia, głaszcze i kłuje. A przede wszystkim potrafi dostrzec w codzienności rysy groteskowe i wykrzesać z nich wyzwalający śmiech. Jak każdy felietonista styka się pewno z garstką entuzjastów i milczącą większością, której tak czy inaczej kiedyś się naraził. Ale od zarzutów krytykanctwa broni go talent, warsztat i autentyczna pasja regionalisty. Jej świadectwami są pozostałe publikacje Dziechciarza, popularyzujące dzieje ziemi olkuskiej, na przykład cztery tomy Przewodnika po ziemi olkuskiej, Heretycy regionu olkuskiego czy Olkuskie ongiś i dziś.

Wspomnianą wcześniej książkę o dzieciństwie autor nazwał wieloznacznie poMazaniec, odwołując się do miejsca zwanego Mazańcem, ale i do niejasnych skojarzeń z mazaniem (pisaniem), wymazywaniem czy – autoironicznie – z wybraniem albo przeznaczeniem (pomazaniec – wybraniec). W tym prześmiewczym nazwaniu zobaczyć można sugestywną metaforę jego pisarstwa, które jest ciągłym zapisywaniem, utrwalaniem, dochodzeniem do ukrytego sedna zjawisk.

Janusz Pasterski

Olgerd Dziechciarz
Małopolski*

*
A imię jego Czterdzieści i Cztery – i jeszcze 99 groszy.

*
W tym kraju właściwie nic się nie udaje. Może trzeba zmienić tryb narodowego myślenia, robić tak, żeby nie wyszło, to wtedy właśnie – na złość – wyjdzie?! Nawet całkiem rozległy jest ten kraj i dość zwarty terytorialnie, ale to zapewne tymczasowy stan, bo przecież mało która z jego granic jest trwała i politycznie usankcjonowana. Gdyby go otaczały ze wszystkich stron góry – ale jakieś solidnie wykonane masywy skalne, a nie te pagórki – byłoby lżej, a tak, gdy prawie wszędzie jest płasko, jak na stole – nie jest lekko. Kto chciał, to sobie przez ten kraj przez wieki przechodził. I korzystając z okazji coś zabierał. Doszło w ten sposób do paradoksalnej sytuacji, że większość tego, czego dorobił się ten kraj, znalazło się poza nim. Ludzie się w końcu przyzwyczaili, że w każdej chwili ktoś może do nich przyjść, spalić im dom, zgwałcić ich lub zamordować, tak jak żona z czasem przywyka, że ją chłop bije. Z winy tego przechodzenia łupieżców kraj ten jest zmuszony co rusz się odbudowywać. Społeczeństwo wyszło z założenia, że skoro to, co się zbuduje i tak zaraz rozpadnie się pod bombami, przerobi się na barykadę lub zostanie strawione przez ogień, więc nie ma sensu, żeby to było zrobione dobrze. Buduje się więc tanio i niesolidnie. Kraj dzieli się na dwie części – ta po prawej nie rozumie tej po lewej i vice versa. Nikogo nie dziwi, że kraje sąsiednie nie rozumieją tego kraju i vice versa. Ale tak chyba musi być. Ludzie tu są bardzo wierzący. Cholera ich wie, dlaczego wierzą w Boga, który uparł się, by ich nieustannie doświadczać. Chyba sobie z nich żartuje, bo na przykład w sąsiednim kraju, Bóg jest dla mieszkańców bardziej litościwy, a tam akurat prawie nikt w niego nie wierzy.

*

To ładne miasto, a byłoby jeszcze ładniejsze, gdyby przez wieki nie zrobiono wiele, by takie nie było. I najciekawsze, że największe zasługi w tym, by to miasto ładne nie było, uczynili i czynią jego mieszkańcy. Dokonali rozbiórki prawie wszystkich zabytkowych budowli, a ostatnio, w ramach programu rewitalizacji, wycięli niemal całą miejską zieleń. Może dlatego mało kto w tym mieście dobrze się czuje i na przykład prawie nikt po nim nie spaceruje. Są miasta, gdzie ludzie siedzą na ławkach, przechadzają się po parkowych alejkach, a tutaj wszyscy się spieszą do pracy, na zakupy, po dziecko do przedszkola, a jeśli ktoś spaceruje, to na sto procent można przypuszczać, że jest członkiem pewnej subkultury religijnej, której reguła nakazuje wyznawcom spacerować po ulicach i nawracać ludzi na prawdziwą wiarę. Ale oni przecież też nie spacerują tak sobie, tylko w jakimś celu, a to już ze spacerem niewiele ma wspólnego. Ogólnie jednak ludzie tu są skromni. Jak się ich zapytać, co zrobili i czym się interesują, to mówią, żeby im głowy nie zawracać. Zresztą lepiej ich za dużo nie wypytywać, bo bywają agresywni. I najważniejsze: są tolerancyjni – ale tylko dla własnych słabości.

*

Kamienica, jakich w centrum miasta zachowało się jeszcze kilka. Dwie klatki schodowe, dwa piętra, płaski dach i małe podwórko z komórkami na węgiel. W paru miejscach spod szarego tynku wychynęła cegła. Ludzie tu mieszkają spolegliwi, policja interweniuje z częstotliwością, która w żadnym kierunku nie odbiega od średniej statystycznej. Wszyscy się znają jak łyse konie. Trzeba się liczyć, że jak człowiek kichnie wieczorem, rano wszyscy będą się dopytywali o zdrowie. Po dwudziestej drugiej lepiej stąpać na palcach.

*

Bycie bohaterem to ciężki zawód, który charakteryzuje się dużym odsetkiem śmiertelnych wypadków. Nie prosiłem się więc na bohatera, i to jeszcze głównego! Zostałem wybrany, bo nikt inny nie chciał nim zostać. Można więc być wybranym i nie być z tego powodu zachwyconym. Jeśli mi nie wierzycie, to spytajcie naród wybrany, czy jest zachwycony tym, że Bóg wybrał go do spektakularnych eksperymentów społecznych?! Poza tym – jak napisano: „kto przeżył tragedię, nie był jej bohaterem”. Poskromcie więc zazdrość, naprawdę nie ma mi czego zazdrościć. Ponadto nie wiem, co z tego projektu literackiego wyniknie. Przecież autorowi nie można, albo nawet nie wolno ufać. Kto go tam wie, czy on o sobie nie będzie pisał, a nie o mnie?! Dwieście lat temu pisał wieszcz Zygmunt Krasiński w „Adamie Szaleńcu”: „Żyję tylko wtedy, kiedy opisuję szaleństwo człowieka, który ma mnie wyobrażać”. A skoro to był wieszcz, jeden z trójki naszych najważniejszych, to chyba wiedział, co pisze?!

*

Na początku nie było słowa, ale przemilczenie. I na końcu też wszyscy zamilkli. Ale przecież cisza nie jest żadnym rozwiązaniem. Cisza to zamknięte drzwi i wyłączony telewizor. Niektórzy biorą ją nawet za akceptację, a od tej jest tylko krok do tchórzostwa. Dobrze, że są tacy, którzy zadają pytania, chcą wiedzieć, choć inni im mówią, żeby nie pytali, bo już ustalono, co miano ustalić. Ale nic nie jest ustalone.

*

Matka patrzyła na swojego synka, który bawił się piaskownicy. Zawołała go do siebie.
– Masz, napij się herbatki. Za mało pijesz, kochanie…
Monstrualne słońce dawało im się mocno we znaki, dlatego matka pilnowała, by synek dużo pił. Chłopczyk wypił pół butelki.
– Mój ty książę. Kim zostaniesz, jak dorośniesz? – ni to spytała, ni to zastanowiła się.
– Trupem – odpowiedział. – Tak jak dziadziuś. Bo dziadziuś był z nas najbardziej dorosły i teraz jest trupem.

*

W szkole nikt go nie lubił. Nie raz, nie dwa razy, ale bądź ile razy oberwał po mordzie. Dostawał za to, że się trzymał na uboczu i przez to słabo integrował z klasowym kolektywem. Nie ciągnął koleżanek za włosy, nie wsypywał kolegom zawartości kosza na śmieci do torby z książkami, nie palił papierosów za salą gimnastyczną, nie pisał na murze szkoły, że dyrektor jest debil. A już najbardziej irytującą cechą jego charakteru był brak instynktu agresji. To już była prawdziwa anomalia wśród uczniów jego klasy. Tak wiec należał mu się wycisk. Razy przyjmował z pokorą pierwszych chrześcijan, co dodatkowo denerwowało jego prześladowców. Inni, gdy dostawali w ryj, płakali, krzyczeli, błagali o litość albo straszyli starszym bratem, a on nic z tych rzeczy – patrzył beznamiętnie, jakby to, co się działo, było z góry ustalone i żaden opór, ba!, żadna reakcja nie miała sensu. Tak, dziwny był, a dziwnych nikt nie lubi. I dziwnych trzeba eliminować.

*

Minęło czterdzieści nieistotnych lat. 14 570 dni. 43 710 śniadań, obiadów i kolacji. Wydaje się dużo, a zleciały tak szybko, jakby spadały ze schodów. Całe szczęście bardzo się przez ten czas nie potłukł.

*

Nieważne, jak wygląda Małopolski, czy jest gruby, czy chudy; wysoki, czy może niski; czy w coś wierzy, czy w nic już nie wierzy; nieważne nawet, jak wielki bagaż doświadczeń życiowych dźwiga na barkach. Ważne jest tylko jedno, że Małopolski po prostu jest.
– Jestem nikim – powiedział skromnie Małopolski.
– Jesteś kimś, skoro jesteś – odpowiedział Bóg, czym kompletnie zaskoczył Małopolskiego.
– Pytał cię ktoś o zdanie?! – zdenerwował się Małopolski, bo – czego, jak czego – ale po latach życia w społeczeństwie w określonych sytuacjach nauczył się bycia agresywnym.

*

Właściwie to nie wiem, co mógłbym zrobić. Możliwości jest wiele, ale czy są one na tyle nęcące, by dać się im zwieść? Obawiam się, że nie. Więc leżę bez ruchu. Najpierw spoczywałem w pozycji embrionalnej, przyciskając z całych sił kolana do łokci. Teraz leżę w ostatecznej pozycji, czyli na wznak. Tak już od dziewięciu miesięcy. Coś się z tego powinno urodzić. Wstaję, podążam do ubikacji, wracam i w to samo wygrzane miejsce składam ciało. Z rzadka podciągam kolana pod brodę. Tu jest mi dobrze, chociaż się nie rozmnożę. Spotkaliście kiedyś kogoś, kto sprawiałby otoczeniu mniej kłopotów?! Wątpię. Niech jednak nikt nie śmie mi przeszkadzać. Tak ma zostać, w zawieszeniu.
Kiedyś to ho, ho!

*

Z dziada pradziada jestem rencistą. Tradycja piękna rzecz – trzeba ją kultywować.
*

Małopolski miał zaburzenia. Tak mówili w kamienicy. Wczoraj usiadł na ławce i jak usiadł, tak siedział od 8.30 do 22.30. Nie poderwał się nawet, żeby się odlać.
– Po co tak Pan tu siedzi, panie Małopolski – spytała Łaniewska spod 15-tki.
– Jestem konsekwentny. Siedzę za miliony!
– Za jakie miliony? – zdumiała się Łaniewska, kobieta po przejściach (i to nie tych dla pieszych).
– Za te miliony, które powinny siedzieć, a nie siedzą.
To ci metafora!

*

Zegar już nie zwalniał. Od pewnego czasu nieustannie przyspieszał.
– Gdzie się tak spieszysz? – spytał Małopolski.
Nie było z nim jeszcze tak źle, bo zegar nie odpowiedział.

*

Właściwie to nie wiem, co chciałbym powiedzieć. Może to, że mamusia mnie nie kochała? Niby dbała o mnie, bo małego przewijała i posypywała pupcię talkiem, a potem, jak już chodziłem, to nie chodziłem głodny, ale pasa nie żałowała, więc chodziłem pobity. Czy wolałbym być głodny, a nie pobity, czy odwrotnie? A bo ja wiem?

*

Małopolski poszedł do sklepu. Wszedł za ladę, zgarnął chleb, masło, mleko, dwie tabliczki czekolady – i chciał wyjść nie płacąc.
– Panie Małopolski, pan oszalał? – spytała właścicielka.
– Jest pani katoliczką? – spytał Małopolski.
– Jestem – odparła kobieta, która rzeczywiście była katoliczką, należała do Sodalicji Mariańskiej i Rady Parafialnej, syna wychowała na księdza, a męża na anioła, bo ten mówił każdemu – kto chciał jeszcze słuchać pijanego – że do jego starej trzeba mieć anielską cierpliwość. – Ale co to ma do rzeczy? – zakończyła retorycznie.
Ano miało!
– Jeśli jest pani katoliczką, to w Biblii jest napisane, że trzeba się dzielić z potrzebującymi, głodnego nakarmić, spragnionego napoić.
– A co ja jestem, kurwa, jakaś…
Chciała wykrzyczeć, że nie jest opieką społeczną, ale Małopolski jej przerwał:
– Ja się o pani moralność nie pytam, mnie ona zupełnie nie interesuje.
I wyszedł.
Potem zaszedł do niego dzielnicowy starszy posterunkowy Gamrat.
Bo tak to jest: jeden wychodzi, drugi zachodzi.

*

Na leczenie to się chorego wysyła, a nie zdrowego człowieka. W dupę mnie mogą pocałować. Na żadne leczenie się nie zgodzę.

*

Ściąga spodnie.
– Widzi Pan?! O, tu mnie mogą leczyć…
I rzecz wcale nie w hemoroidach.

*

Małopolski, wnet po tym, jak wysłuchał noworocznego orędzia prymasa, wyrzucił przez okno telewizor.
– Ksiądz prymas powiedział, żeby nie wierzyć mediom.
I Małopolski nie wierzy.

*

Małopolski znał dziennikarza lokalnego; nie było bardziej leniwego ścierwa w całej okolicy. Głupie toto było, niedouczone, zmanierowane, a dupę nosił wyżej niż srał. I myślał, że ma na coś wpływ. Że to dzięki niemu kontynenty się do siebie przybliżają (albo oddalają – zależy jak patrzeć), że wiosna nadeszła dwa tygodnie przed planem, że rada miasta przegłosowała absolutorium dla zarządu, że kury się niosły…
– Z głupoty żeś pan uczynił cnotę, gratuluję! – wyraził się Małopolski.
– A dziękuję, dziękuję, ale się spieszę – wysapał dziennikarz.
I wpadł pod samochód.
Najsmutniejsze, że nie miał kto opisać tego tragicznego wydarzenia, bo przecież zazwyczaj opisywał je ten, który trafił między przednią a tylną oś.

*

Małopolski zapisał się do klubu poetyckiego.
– Wiersz przyniosłem – powiedział.
Poeci się zainteresowali. Nowy i z wierszem, dobrze zaczyna – pomyśleli.
Małopolski sięgnął po torbę, odpiął zamek, wyjął jakieś papierowe zawiniątko, z niego kanapkę z żółtym serem i plastrem polędwicy sopockiej (po 24 zł za kg), i wgryzł się w to, co odwinął z papieru.
– Coś pan?! – oburzali się jedni.
– Gdzie wiersz?! – pytali drudzy.
– Przepraszam – przeprosił Małopolski. – Podobno nie wolno mówić z pełnymi ustami, ale to przecież wiersz!
– Jaki wiersz?! Gdzie jest ten wiersz?! – zakrzyknęli zgromadzeni poeci.
Małopolski wskazał na kanapkę.
– Wszystko jest poezja! – powiedział.
Poprosili go, żeby nie przychodził.
I tak sam miał zrezygnować, bo nudno było.

*

Wysłał wiersz na konkurs poezji awangardowej. Dostał wyróżnienie drukiem.

*

Postanowił wydać tomik wierszy. Wierszy jeszcze nie miał, ani jednego, więc myślał, od czego by tu zacząć. Zaczął od tytułu. „Papier”, „Kanapka”, „Wiersze na śniadanie”, różne tytuły chodziły mu po głowie, ale na żaden nie mógł się zdecydować. Wreszcie postanowił nazwać tomik bezpretensjonalnie – „Bez tytułu”.
– To nawet nieźle brzmi, w końcu tyle jest wierszy bez tytułu, a nie ma żadnego tomiku bez tytułu – stwierdził.

*

Śniło mi się, że płynąłem statkiem, który zbudowali Palestyńczycy. Prócz mnie na pokładzie były całe rodziny Palestyńczyków. Wśród nich Jaser Arafat, który zapuścił sobie pejsy. Szukali miejsca, w którym mogliby się osiedlić. Bliski Wschód już im zbrzydł. Mieli dość wojny z Izraelem. Statek nazywał się Galileon.

*

Podobno za tydzień ma być koniec świata. Może być ciekawie. Jeszcze nie przeżyłem ani jednego końca świata. Gdybym był jeszcze gdzieś zatrudniony, to z pewnością wziąłbym urlop, żeby spokojnie przyjrzeć się temu epokowemu wydarzeniu.

*

Małopolski wymontował drzwi, które oddzielały go od klatki schodowej.
– Co pan zrobił z drzwiami? – spytał Malanowicz spod 10-tki.
– Wyjąłem z zawiasów – wyjaśnił Małopolski, jakby to, co powiedział, było odkrywcze.
– Ale po co je sąsiad wyjął? – dociekał Malanowicz, były właściciel firmy remontowo-budowlanej, który – gdy jeszcze ją miał – zajmował się remontami i budowami, chociaż zatrudniał tylko siebie i swoją córkę, jako księgową.
– Bo nie mam nic do ukrycia. Jestem transparentny! – zapewnił Małopolski.
Malanowicz popatrzył na Małopolskiego podejrzliwie, a godzinę później wyjął z zawiasów swoje drzwi. Ale wytrzymał tylko trzy dni i znów je założył.
– Nie można się za bardzo odkrywać. Podobno zainteresowała się mną skarbówka.

*

Dziwny to kraj. Opętała go jakaś nowa religia; jej wyznawcy, gdy tylko mnie widzą, muszą mi okazać, jak bardzo są religijni, co objawia się w rytualnym narysowaniem kółka na czole.

*

Byli we dwóch. Spragnieni. Przebierali nogami, jakby było w czym.
– Ma pan jakieś pieniądze? – zapytał jeden, którego Małopolski pamiętał z podstawówki.
– Nie mam!
– Na pewno? – upewniał się drugi, którego Małopolski nie pamiętał z podstawówki.
– Na pewno. Jak sobie przypomnę, że mam, to wam powiem – zapewnił Małopolski.
Wyszli, bo jak się gdzieś wejdzie, to trzeba wyjść.
Małopolski otworzył okno. Oni już byli na podwórzu.
– Jak coś znajdę, to wam przyniosę.
Wtedy się okazało, że też są wyznawcami nowej religii.
[…]

Olgerd Dziechciarz