FRAZA NR 68 / 2010 – PORTRETY

Magdalena Rabizo-Birek
Kilka szkiców do portretu Bohdana Zadury
Bohdanowi z najlepszymi urodzinowymi życzeniami

Zawsze na początku są słowa – słowa przez niego napisane. Najpewniej przeczytane przeze mnie w „Twórczości”, ale może wcześniej – w „Literaturze na Świecie”. W latach 90. XX w. Bohdan Zadura wyłaniał się dla mnie powoli z „twórczościowego”, a potem także „akcentowego” tła. Najpierw jako tłumacz, redaktor prowadzący dział prozy, recenzent, autor wstępów do książek wydawanych pod patronatem warszawskiego miesięcznika w zielonej serii Nowa Proza Polska. I wydaje mi się, że na promocji tej serii, zorganizowanej w połowie lat 90., po raz pierwszy go zobaczyłam i usłyszałam (choć za wiele wtedy nie mówił i nie pamiętam, żebyśmy odbyli jakąś dłuższą rozmowę). Była wtedy ciepła wiosna i zapamiętałam go ubranego w białą koszulę.

Słowa
Skoro wypowiada się przez słowa, warto się chwilę nad nimi zastanowić: co w nich jest najbardziej charakterystycznego dla niego i ważnego dla mnie. Na pewno ich prostota, zrozumiałość, zwyczajność, wrażenie powściągliwości, ale nie z rodzaju tych posągowych i bezosobowych. Słowa Zadury bywają sentymentalne i gniewne (ale rzadko), częściej są refleksyjne, ironiczne i żartobliwe. Nie boi się okazywać emocji, ale też nimi nie epatuje. Nie lubi sztuczności, pozy, nadmiernego patosu i zbyt widocznych estetycznych efektów. Nie wabi słownymi pięknostkami i dekoracyjnością. Posługuje się polszczyzną kolokwialną (jak powiedziałby Henryk Bereza: żywą mową), a ogranicza dykcję nazbyt literacką, intertekstualną, operującą figurami języka. Myślę, że nie lubi w sztuce symbolizmu i nie jest wyznawcą tezy, że język odkrywa przed człowiekiem jakieś tajemnicze obszary bytu, że jest kluczem i źródłem objawień. Napisanie szkicu o Zadurzę epifanijnym czy metafizycznym mogłoby być zadaniem karkołomnym, ale – tu trochę wątpię w swoją tezę -czy całkowicie skazanym na klęskę?

Język dojrzałej twórczości tego pisarza, którą znam najlepiej, jest niczym druga skóra człowieka – wyrasta ze spontanicznej ekspresji całej osobowości i nie ukrywa przemożnego wpływu na siebie (dotyku i dotkliwości) innych ludzi, wielkich i małych wydarzeń, mediów, zmiennych kolei losu, lektur (i to nie tylko utworów mistrzów, przyjaciół, uczniów, ale też np. gazet i reklam). Można powiedzieć, że jest to język bardzo plastyczny, że w nim odciska się rzeczywistość. Ten język przylega do świata i przylega do charakteru współczesności. Dobrze i celnie wyraża dzisiejszego człowieka. Zadura – jak sądzę – jest zwolennikiem antropologii społecznej i na pewno wyznawcą filozofii dialogu. Nie potrafię go sobie wyobrazić w wieży samotności, nietykalnego i osobnego, obserwującego z bezpiecznego oddalenia ludzką krzątaninę. To jest taki pisarz, przez którego przepływa strumień bytu. Tyle, że nie jest on krystaliczny, czysty, górski, źródlany, pierwotny, ale raczej podobny do Wisły pod Puławami. Życiodajna woda, w której pływają ryby, nad którą kołują ptaki, obok której rosną trawy, kwiaty i drzewa, łączy się z zanieczyszczeniami, odpadkami, brudem i śmieciami. Zawsze też po tej rzece (literatury) ktoś płynie łodzią, czasem w towarzystwie przyjaciół, czasem psa i słychać echo ich rozmów.

Przemożne wrażenie prawdy i mądrości, jakie płynie ze słów Zadury, bierze się także z tego, że potrafi dostrzec i opisać lepsze strony człowieka i lepsze strony świata. Na przykład dobro. Bardziej dobro niż piękno, tak jak jeden z jego mistrzów Tadeusz Różewicz. I może nawet by się zgodził z tak lubianym przez autora Płaskorzeźby Norwidowym aforyzmem, że z rzeczy tego świata zostaną dwie tylko: dobro i poezja. Tyle, że w zakresach znaczeniowych słowa poezja skrywa się i ta, wygoniona ze sztuki naszych czasów, kategoria estetyczna. W słowach Zadury jest taki rodzaj piękna, które objawia się w celności ujęcia słowem jakiegoś zjawiska, uczucia czy myśli, wyłania się z brzmienia słów i ich najwłaściwszej konfiguracji. Przypomina mi się błysk w jego oku i satysfakcja w głosie, z jakami opowiadał, jak udało mu się zrymować „skorpiona z rododendronem” w przekładzie wiersza Natałki Biłocerkiweć. Moi koledzy i koleżanki krytycy powiedzieli by zapewne, że „naturalność” Zadurowego wiersza jest ułudą i utopią, a jego rzecz poetycka jest przemyślana, świadomie zrobiona, wykuta latami regularnej, mozolnej pracy literackiej.

Narcyz
Zauważyłam, że Bohdan Zadura lubi swoje wizerunki, chętnie się fotografuje, tych zdjęć się nie wstydzi, lubi je oglądać i pokazywać innym. Eksponuje je z nawet z pewną ostentacją, na przykład na stronach tytułowych Dzieł zebranych. Kilka znanych mi osób (w tym poetów) było tym pomysłem edytorskim Biura Literackiego zaszokowanych. A i w jego domu eksponowane miejsce zajmuje kilka jego portretów malarskich. Zadura ma w sobie wiele z Narcyza i w dodatku tej cechy nie ukrywa. Można się zastanawiać, co kryje się za tym upodobaniem do własnych konterfektów. Nikt nie będzie kwestionował, że jest przystojny i fotogeniczny, i nawet jak się diabelsko krzywi, to też wygląda atrakcyjnie. Trudno mi przeprowadzać jakiś antropologiczny dowód, ale wydaje mi się, że w tej nazwijmy to tak – „słabości” poety – znajduje wyraz pragnienie dopełnienia. Skoro w jego pisarstwie osobowość, osobność, innorodność jednostki jest kwestionowana – język jest tam dobrem wspólnym i narzędziem porozumienia z ludźmi, zatem właściwy każdemu z nas egotyzm, pragnienie wyróżnienia się, zostawienia swej sygnatury, zobaczenia siebie jako kogoś niepowtarzalnego, jedynego w swoim rodzaju, musi się wyrazić w inny sposób. I wyraża się poprzez zamiłowanie do eksponowania własnych wizerunków. One, być może, są także sposobem „poznania samego siebie” i próbą spojrzenia na siebie oczami innych, bardziej obiektywnie. A przy tym bezosobowe oko aparatu fotograficznego wydaje się paradoksalnie bliskie boskiemu…

H
Bohdan a nie Bogdan – oba te imiona znaczą „dany przez Boga” albo „przeznaczony Bogu”. Domyślam się, jakim utrapieniem może być to kresowe, przywołujące echa dawnej wielonarodowej Rzeczpospolitej imię, skazujące na wieczne błędy w zapisach i nie zawsze w Polsce dobrze widziane podejrzenia o ukraińskie pochodzenie. Imię pisane przez „h” zostało mu nadane na cześć brata ojca, ale w jego rodzinie, jak powiedział przed kilku laty w Rzeszowie, było „coś w rodzaju sympatii” dla hetmana Chmielnickiego. Trzeba też pamiętać o jednym bodaj poetyckim antenacie o tym imieniu – przyjacielu Mickiewicza Bohdanie Zaleskim – słynnym „słowiczku”. W księgach zawierających wiedzę tajemną można znaleźć wiele informacji na temat znaczenia imion i magicznego wpływu, jaki wywierają na tych, którzy je noszą. Przykład Bohdana jest tu bardzo znaczący. Bo czy to nie owo maleńkie, ale mocno brzmiące „h” imienia, stale przypominające o Ukrainie i Wschodzie, nie wpłynęło na to, że został tłumaczem ukraińskiej poezji, jej promotorem w Polsce, współtwórcą boomu ukraińskiego, przyjacielem i mentorem tak wielu ukraińskich poetów i poetek? I te sprawy ukraińskie, kresowe, a zwłaszcza wspaniale przetłumaczone utwory Dmytra Pawłyczki, Natałki Biłocerkiweć, Wasyla Machny, Jewhena Brusłynowskiego, Ostapa Sływyńskiego, Ilji Strongowskiego, Sofii Majdańskiej i kilku jeszcze innych ukraińskich pisarzy, które ogłosiliśmy na łamach „Frazy”, też nas ze sobą mocniej związały. On jest spokrewniony z Ukrainą przez imię i więzy serdeczne, a ja przez swoje kresowe pochodzenie po mieczu i wychowanie w środowisku kresowych wysiedleńców, z kolegą Lesmanem w równoległej klasie i nauczycielką polskiego, której ojciec przed wybuchem wojny uczył w gimnazjum w Drohobyczu rysunku razem z Brunonem Schulzem i Iwanem Truszem.

Zadura prowincjonalny i światowy, albo Dr Jekyll i Mr Hyde
Od lat pracuje w Warszawie i w Lublinie, ale mieszka w Puławach i jest z tym miastem połączonym więzami rodzinnymi i przyjacielskimi. Z drugiej strony jest stale w drodze – kiedyś spotkaliśmy się Budzie, chodziłam po jego śladach w Toronto, Vancouver i Lions Bay w Kanadzie, widziałam na zdjęciu na moście w Kijowie. Czytałam, że był w Stanach. Widywaliśmy się też w Przemyślu i gościłam go dwukrotnie w Rzeszowie. Jest w nim wiele cech sprzecznych, jak owa prowincjonalna osiadłość i nieustanne wędrowanie. Tłumaczy nowojorczyka Ashbery’go i mieszkańców Kaniowa, Tarnowa oraz Iwanofrankowska. Uprawia ogród, pielęgnuje sad (potrafi nawet kosić trawę!), umie robić przetwory z owoców i warzyw, ceni i pielęgnuje więzy rodzinne i stare przyjaźnie. Częścią duszy jest zatem mocno przywiązany do tradycyjnych polskich wartości, zajęć i sposobów spędzania wolnego czasu. A jednocześnie latami pielęgnuje w sobie zbuntowanego młodego poetę, który nie chce dorosnąć i bardzo długo nie było mu po drodze z klasyczniejącymi i pokrywającymi się brązem rówieśnikami „Stanisławem, Julianem, Ryszardem, Adamem i Krzysztofem”. Wolał brylować na imprezach młodoliterackich, gdzie bawił się z „Darkiem Maćkiem Tomkiem Krzyśkiem i Martusią”. A jednak zaproszony ostatnio na jubileusz wydawnictwa A5, pojechał do snobistycznego Krakówka na wigilię poetycką w „Mandze”. Wydaje mi się, że w ostatnim okresie wypracował w sobie wreszcie zgodę na dojrzałość i w najlepszym stylu wszedł w czekającą już na niego od dawna rolę Mistrza. No i – to także znacząca w nim zmiana z ostatnich lat – latami milczący, wsłuchany, zamyślony, nieobecny – coraz więcej mówi. Z dziesiątków lat milczenia pozostało mu to, że mówi tylko to, co trzeba, zwięźle, na temat, z aforystycznym błyskiem i celnymi puentami („Bohdanie – ty przemawiasz jak Cycero” – zauważył ostatnio z uśmiechem Henryk Bereza).

Magdalena Rabizo-Birek.

Bohdan Zadura

DYSGRAFIA
ludzie ludzią zgotowali ten los

STARSI JUŻ POSZLI MŁODSI JESZCZE NIE

za pięć lat
jeśli dobrze pójdzie
będzie w wieku swojego ojca

żarty się skończyły

PORZUCONA

wywyższył ją
i opuścił
stopami dotknęła ziemi

117

staruszek przede mną
czyta jakieś kolorowe
prawicowe czasopismo

Bóg dał nam seks

zapewne
o głośnej od paru miesięcy
książce kapucyna

przenoszę wzrok na kobietę
obok której siedzę

myślę
Bóg dał Bóg wziął

ILUMINACJA

wyjmując ze skrzynki
kolejną kartkę z życzeniami
uświadomił sobie
że to przecież
nie jego urodziny
a Jezusa

AMERYKAŃSKA KUZYNECZKA

Gdybyś pisał
na chwałę Boga
a nie swoją

miałbyś też
sukces finansowy

mówi
nie przeczytawszy
żadnego
mojego wiersza

TRYBY JĘZYKA

gdybyśmy byli dziewiętnastowieczni
już by nas nie było

Bohdan Zadura

Przybywa słońca.
Z Józefem Baranem rozmawiają Jadwiga Malina i Eryk Ostrowsk
i

Eryk Ostrowski, Jozef Baran, fot. M. Stefanczyk
Eryk Ostrowski, Jozef Baran, fot. M. Stefanczyk

Eryk Ostrowski: Młodość w poezji, młodość poety – czym właściwie są?
Józef Baran: Młodość jako kategoria biologiczna czy duchowa? Bo to są dwie różne sprawy… Na przykład poeta wydając każdy kolejny tom, odradza się duchowo, jeżeli oczywiście zbiór jest nową wersją jego ekspresji i refleksji…

EO: Wydajesz się przynależeć do pisarzy, których nie da się przypisać do jednego pokolenia. W twojej twórczości nie odzwierciedliły się problemy i przemiany pokoleniowe, które są znakiem rozpoznawczym rówieśnej ci Nowej Fali.
– Tak. Nigdy nie mieściłem się w grupach czy pokoleniach, zawsze odstawałem… Nowa Fala była dla mnie za bardzo upolityczniona, dlatego w latach 70. polemizowałem na łamach najważniejszych pism kulturalnych z programem grupy „Teraz”, stworzonym przez kolegów po piórze z tego samego pokolenia, proponując zamiast formuły „tu i teraz” – formułę „momentu wiecznego”; z niektórymi znalazłem zresztą po latach wspólny język. Nie należałem też do Tylicza, co próbuje mi się wmawiać. Owszem, przyjaźniłem się z poetami z tej grupy: Adamem Ziemianinem czy Andrzejem Warzechą, przybyłymi jak i ja do Krakowa z głębokiej prowincji, a więc uwrażliwionymi na krajobraz i przyrodę. Wierzę, że pisanie to indywidualny wysiłek człowieka ślęczącego nad kartką papieru…

EO: Raczej należysz – programowo – do tych twórców, którzy pragną ocalić w sobie dziecko, każdym nowym wierszem rozpoznające i nazywające świat – niejako odrzucające wyuczone lekcje. W recenzji nazwałem cię Piotrusiem Panem, który, jak pamiętamy, „widział w swoim życiu bardzo wiele tragedii, ale je wszystkie pozapominał”.
– O, bardzo mi się to podoba!

EO: W historii literatury mamy wielu podobnych pisarzy, ale rzadko trafia się poeta, dla którego nie doświadczenie, ale pierwsze wrażenie jest decydujące. W Wielkiej Brytanii takim poetą był John Betjeman, w poezji amerykańskiej chyba najbardziej William Carlos Williams, u nas – może Miron Białoszewski? Udało im się w wierszach przedłużyć moment inicjacji, który dla poezji stanowi skarb. Ty od lat – znów jakby na przekór doświadczeniom – oddajesz hołd budzącej się młodości. Młodość jest twoim sojusznikiem
– w literaturze, więc chyba i w życiu. W Rondzie piszesz: „starość nie istnieje / wyczerpują się tylko / stare nadzieje”.

– Na pewno mój organizm mógłby się pochwalić zdolnością do szybkiej regeneracji i wielką żywotnością, odziedziczoną pewnie po mamie, która ma 96 lat. U Ernsta Jüngera, pisarza, który dożył stu lat, znalazłem w dziennikach refleksję o starości i młodości jakby wyjętą mi z ust. Stwierdza: „Stosunek młodości do starości ma charakter nie czasowo-linearny, lecz jakościowo-periodyczny. Ja w swoim życiu kilkakrotnie już byłem starszy, niż jestem dzisiaj, zwłaszcza koło trzydziestki. Rzuca mi się w oczy to również na moich zdjęciach. Są okresy, kiedy jesteśmy ‘wykończeni’, po nich może nastąpić czas rozluźnienia […]. Często nową młodość przynosi też Eros. Nowy rozwój może też być zapoczątkowany bólem, chorobą, stratami”.
Pisałem w podobnym duchu w dzienniku Przystanek Marzenie, choć nie znałem wtedy jeszcze Jüngera: „Człowiek wielokrotnie w życiu się starzeje. A potem młodnieje, starzeje – młodnieje… I to falowanie, ta sinusoida bywają uzależnione od tego, czy jest ożywiony twórczo, czy uprawia recydywę życia: gnuśnieje, psuje się, zwija do wewnątrz, powtarzając jak automat czynności”.

J. Malina, J. Baran, fot. M. Stefanczyk
J. Malina, J. Baran, fot. M. Stefanczyk

Jadwiga Malina: Zauważyłam czytając ostatni tomik Rondo, że z biegiem lat ton twoich wierszy łagodnieje, ale nie jest to łagodność nasuwająca skojarzenia konformistyczne. Powiedziałabym raczej, że wkrada się do nich humor, żart i ironia. Nawet kiedy piszesz o śmierci, chorobie, utracie, zachowujesz dystans godny pozazdroszczenia. Czy rzeczywiście coraz częściej się uśmiechasz?
– Humor, żart, ironia z „biegiem lat”? Trudno mi się z tym do końca zgodzić, bo przecież podobne cechy znalazł już w pierwszym tomiku Nasze najszczersze rozmowy wytrawny krytyk Zbigniew Bieńkowski. Pisał o występującym w nim „humorze wzruszania”. Chyba od początku starałem się jakoś pożenić w wierszach liryzm z humorem. Choć w momentach, gdy się po raz pierwszy zestarzałem, a więc w wieku Chrystusowym, czy potem mając lat czterdzieści parę moje wiersze bywały zacienione zbyt „łatwym pesymizmem”. Te egzystencjalistyczne tony to chyba gorsze okresy w czterdziestoletniej twórczości, gdy oddalałem się od natury i przyrody, traciłem autoironiczny dystans do siebie, wpadałem w jakieś koleiny pesymizmu, w którym na szczęście się nie pogrążałem na stałe. Bardziej lubię Barana pogodnego. No cóż, poezja bywa dla mnie kołem ratunkowym, szalupą, gdy wypadam za burtę. W przeciwnym razie bym nie pisał…

EO: Masz za sobą doświadczenie ciężkiej choroby, życia na krawędzi. Zapis tego doświadczenia znalazł się m.in. w tomie Taniec z ziemią i dziennikach. Podobne przejście różnie wpływa na twórczość. Ale lektura Ronda pokazuje, że dla ciebie to rozdział już programowo zamknięty. Postawiłeś tu kropkę; odtąd będzie jasno. W recenzji z tomu napisałem, że czytając Rondo można odnieść wrażenie, że w tej poezji przybywa słońca…
– Rzeczywiście w 2002 przeżyłem (dosłownie) operację okrężnicy, potem chemioterapię, czyli należę do szczęśliwców, którym udało się pokonać raka. Możliwe, że to traumatyczne przeżycie zapoczątkowało nowy etap w moim pisaniu, ale o tym potrafi powiedzieć ktoś śledzący ją z boku. Miałem satysfakcję, że zajrzałem śmierci w oczy i… cofnęła wzrok, a potem to opisałem. Tak powstał cykl Najdłuższa podróż życia. Pamiętam, że Jerzy Pietrkiewicz, poeta i prozaik polski przemieszkujący od lat w Anglii i Hiszpanii, napisał mi wtedy na kartce pocztowej: „Przetrwałem sam sporo operacji, więc pocieszę Pana, że właśnie po operacji ciało mobilizuje zasoby energii i na swój sposób ożywia wyobraźnię. Niech Święty Antoni z mojego miejsca w Andaluzji weźmie Józefa w opiekę”. I stało się – Święty Antoni wziął mnie w opiekę… W tomie Taniec z ziemią są jeszcze echa tamtej choroby, ale w ostatnim zbiorze Rondo ten rozdział – jak powiedziałeś został zamknięty. Człowiek przyzwyczaja się szybko do dobrego, ale również szybko zapomina o tym, co złe…

EO: Często w swoim pisaniu podkreślasz małość i marność ludzkiej egzystencji na tle bezmiaru kosmosu. Ale jest w tym spostrzeżeniu wiele troski, nie odwodzisz czytelnika od afirmacji świata i istnienia, mówisz mu – spójrz w górę, rozejrzyj się…
– W szpitalu widywałem ludzi mających przed sobą rok, dwa i umiejących się cieszyć. To była nie tylko upokarzająca lekcja cierpienia…
Niedawno czytałem kontrowersyjną książkę o moim ulubieńcu w polskiej literaturze Ryszardzie Kapuścińskim, napisaną przez Artura Domosławskiego. Stwierdzał w niej, że wielki reporter mimo niespożytej witalności i wrodzonej, wydawałoby się, pogody ducha był podszyty, gdzieś w głębi duszy świadomością tragizmu istnienia. A może jeszcze inaczej – że tę świadomość, którą był podszyty, pokrywał optymizmem, aktywnością, uśmiechem, bo mężczyźnie nie przystoi skarżyć się. Płaczliwość to babska cecha. Sądzę, że jestem do niego podobny. Dlatego humanizm Kapuścińskiego był mi tak cholernie bliski. Moje wiersze jemu też zresztą były bliskie, czemu dawał parokrotnie wyraz na piśmie.

JM: Steve Yarbrough we wstępie do twojego polsko-amerykańskiego wyboru wierszy Tylko aż pisze: „Jeśli pojawia się coś chłopskiego w jego poezji, to jest to uwrażliwienie na ziemski konkret i naturę oraz uparta, wręcz wyzywająca, niezależność od literackich mód”. Interesuje mnie powód tego, a nie innego wyboru, jeśli nie jest uwarunkowany czymś, co w dużej mierze nie zależy od nas.
– Kierowała mną zapewne wrodzona przekora… „Lubię fałszować w chórze”, jak napisałem w Pacierzu Szwejka. Ale i pewnie jakiś rodzaj elementarnej uczciwości wobec prawdy wewnętrznej.

EO: Chciałbym na chwilę zatrzymać się przy nadziei. Wprawdzie literatura, a poezja tym bardziej, to nie caritas, do którego udają się czytelnicy w poszukiwaniu otuchy, jednak twoje książki są nie tylko czytane, ale i potrzebne ludziom, chyba dlatego, że dają nadzieję.
– Pisałem już gdzieś, że gdy czytam u poety, że „wszystko to marność, bo wszyscy i tak rozsypiemy się w proch”, to nudzą mnie takie konstatacje, choć może trochę mniej niż pleniące się dziś wiersze o pisaniu wierszy, które powstają, gdy poeta nie ma o czym pisać… Dlaczego mimo wszystko chcę dawać nadzieję? Po pierwsze dlatego, że – jak napisałem w wierszu Hymn niepoprawnych optymistów – skoro „zdarzył się nam / niczym ślepej kurze ziarno / pełny los na loterii materii / nieprawdopodobny cud pod słońcem narodzenia / to dlaczego nie mamy marzyć / że się zdarzy / dalszy ciąg wydarzeń / włącznie z cudem wiecznego istnienia”.
Po wtóre – każdy wiersz ma być dla autora i czytelnika niespodzianką, zaskakiwać ot takim choćby stwierdzeniem, że jesteśmy nieśmiertelni, mimo iż zdrowy rozsądek wskazywałby, że nie. Wiersz musi mienić się rożnymi nastrojami, tańczyć w takt różnej muzyki i nie nudzić monotonią przesłania i formy. Czy warto pisać wiersze, które nie ocalają nadziei, choćby na chwilę?
Dziś modny jest w sztuce, w literaturze pesymizm, a to już wystarczający powód dla indywidualnego, przekornego duszka, żeby się opierał tyranii Ducha Czasu. Zawsze drażnił mnie ten Duch usiłujący traktować mnie jako marionetkę.
…I wreszcie – chyba najważniejsze. Przecież płynie w moich żyłach krew przodków chłopskich z Borzęcina, którzy przez całe stulecia żyli w beznadziejnych warunkach, więc nie mogli sobie pozwolić na łatwy pesymizm, bo musieliby odebrać sobie życie. Ten łatwy, banalny pesymizm w dzisiejszej tzw. Wysokiej Sztuce jest równie wkurzający jak głupiutki, infantylny optymizm w podkasanej rozrywce serwowanej masom.

EO: Omawiając najnowszy tom Rondo nazwałem cię poetą miłości. Jakby trochę na przekór etykietce etosu chłopskiego, która przylgnęła do twoich wierszy, a pod którą nie sposób podciągnąć ostatnich książek. Zresztą byłeś i nadal pozostajesz – takie mam wrażenie – poetą czytanym głównie, jak się zdaje, przez młodych. Napisałeś kiedyś o sobie: „a najbardziej jestem poetą ludzi nieśmiałych / tych z osikowym liściem uśmiechu / przylepionym do warg / i drżącym za każdym silniejszym / podmuchem słów”. Dlaczego młodzi ludzie odnajdują się w wierszach Józefa Barana? Czy nie jest tak, że przyłapując uczucia na gorącym uczynku nazywasz je i ośmielasz do ich wypowiedzenia? Twoje wiersze spełniają się w tej roli, w jakiej od dziesiątków lat sprawdza się liryka Jasnorzewskiej, Poświatowskiej i Stachury…
– Bardzo ci dziękuję za tak zaszczytne porównanie… Jeszcze kilkanaście lat temu, gdy występowałem na koncertach z kultowym zespołem Stare Dobre Małżeństwo, wiedziałem, że piosenki z moimi tekstami i wierszami nagrane na ich płytach trafiają do młodych.
Dziś tego estradowego kontaktu nie mam. Ale skoro twierdzisz, że dalej pozostałem ich poetą, to gotów jestem uwierzyć…
JM: W wierszu Wspomnienie piszesz:

… leżę w świńskim korycie
czytając małych włóczęgów …
moje marzenia
są wielkie jestem więc najbogatszym
człowiekiem na świecie
jakie to wszystko było
małe
co później zdobyłem

Pisząc takie wiersze ocalamy puls marzeń, który dawno ustał…
– Rok temu, gdy pisałem wspomnienie o Stachurze, zacytowałem takie piękne zdania: „Każdy w sobie nosi te miliardy gwiazd gasnących powoli, jedna po drugiej, zjadanych przez troski, choroby, nieszczęścia, kataklizmy, ale dużo ich – owych gwiazd i jeszcze nowe się rodzą i może to jest właśnie TO, co trzyma nas. Może to jest ten cud, za sprawą którego udaje nam się jednak wyleźć z mroków jamy na powierzchnię – i żyje się dalej: i świeci się dalej!”.
Podpisuje się pod tym obiema rękami. Mój podpis jest teraz może nawet wiarygodniejszy od Stachury, który popełnił samobójstwo, czyli jednak skapitulował – co prawda z winy choroby – przekraczając rubikon czterdziestki. Ja staram się żyć tak jak on pisał i jeszcze „świecić wierszami” już „po kopie”. Choć jest powiedzenie „po kopie – po chłopie!”… „Po kopie” odbyłem podróże do Singapuru, Maroka, Brazylii, a podróże odmładzają.

JM: Czytając wiersze, także prozę Barana nie można nie odnieść wrażenia, że człowiek zajmuje w tej twórczości miejsce szczególne, powiedziałabym nawet najważniejsze. W mozaice postaci znaleźć można zarówno osoby najbliższe – rodziców , dziadków, wnuki – jak i te spotkane w barze, nocnym lokalu na przystanku czy singapurskim hotelu (wywiady z ostatniego tomu Rondo). Co uwodzi cię w ludziach, jakie cechy powinien posiadać ktoś, kto miałby szansę stać się bohaterem twojego wiersza?
– Jestem człowiekiem, więc piszę przede wszystkim o ludziach. Ale nie tylko, bo antropocentryzm w poezji, ta cecha typowo europejska, też mnie wkurza. „Człowiek jest miarą wszystkiego!”. „Człowiek to brzmi dumnie”. Czy to nie przesada!? Poeci Indii, Chin, Wietnamu, poeci Aborygeni, Indianie, poeci plemion afrykańskich sytuują człowieka na tle przyrody, kosmosu, Wieczności. I ja w niektórych wierszach dopisuję człowieka, do Wielkiego tła Przyrody, Kosmosu, krajobrazu… Piszę też o ptaszku, o bałwanie, drzewach, niebie, gwiazdach, Ziemi i ziemi…
A co zrobić, żeby się znaleźć w moich wierszach? Na pewno moją wyobraźnię mają szansę uwieść wyraźne typy charakterologiczne: Marysia z bufetu, prostytutka, zakonnica zobaczona na ulicy, konduktorka przysypiająca w pociągu. Nigdy jednak nie wiem – czy jeszcze w ogóle napiszę następny wiersz, o kim i o czym? To tajemnica, tak jak tajemnicą jest talent i co składa się na talent. O pierwszej wnuczce, Ninie, napisałem kilka wierszy, ale już o następnych wnukach: Jaśku i Kubusiu – prawie nic. Nie jestem w stanie sobie niczego narzucić. Wiersz jest funkcją wewnętrznej wolności i formą miłości, a nie zewnętrznych nakazów; przychodzi czas, daje o sobie znać, rośnie, przebija się na powierzchnię, rodzi i tyle o nim umiem powiedzieć.

EO: Poezja ma być „prywatną biblią stworzenia świata” – tak sformułowałeś credo poetyckie. Zahaczę więc o wersy z jednego z najnowszych utworów Podejrzewam się o podwójność życia: „rzeczywistość na jawie to tylko podszewka prawdziwszego istnienia”. To prawdziwsze istnienie, z którego wypływa twórczość, to…
– Życie wewnętrzne, duchowe, bywa często inne od realnego. Czyny, fakty z życia, nasze relacje z ludźmi i światy wewnętrzne ujawniane w rozmowach z innymi, to tylko czubek góry lodowej tego, co w nas naprawdę siedzi, co nam się śni, a co bywa niewyrażalne, dlatego wyrażamy to właśnie przez poezję, która jest rodzajem snu ma jawie.

EO: Często mówiąc o swoich wierszach podkreślasz dystans i opanowanie. Ale równocześnie przyznałeś niedawno: „Sam opowiadam się po stronie intuicji i podświadomości, jako ważnych instrumentów artystycznego poznania”. I patrząc na twoje książki najważniejsze wydaje się właśnie to przeżywanie świata całym sobą, łapanie uczucia na gorącym uczynku. Twoja poezja zaprzecza, że jest to przywilej piszących kobiet.
– Tak. Przy pisaniu miej ogień w sercu i lód w tyłku. Dystans potrzebny jest do kontrolowania formy. Jednak istotnie wierzę bardziej w uczucie, w intuicję, w tajemne siły podświadomości, jako sprawczynie talentu.
Podświadomość wydaje mi się w procesie tworzenia daleko ważniejsza od świadomości. Znałem głupich i bardzo utalentowanych poetów, i uczonych, choć mało utalentowanych wierszopisów. Istnieje nie tylko ludowa grafomania, lecz także uczona grafomania, pochodzenia akademickiego i z tą – największe kłopoty. Tą się dzisiaj nawet nagradza najwyższymi laurami!

JM: Odnoszę wrażenie, że to, co inni tak konsekwentnie odrzucają, ty bez sięgania do szarlatańskich sztuczek zamieniasz w złoto. Czy wybór pewnych wartości nie skazuje cię jednak na ogródek księdza Twardowskiego, przez wielu krytyków uważany jedynie za przedsionek „ogrodu sztuk”?
– Może dlatego, że piszę wiersze zrozumiałe i czytelne, dziś – w czasach, gdy szerzy się kult nieczytelności, wierszy hermetycznych, a nawet niestrawnych – bywają one określane mianem staroświeckich. Wybitny krytyk Jamie Siles recenzując w 2008 r. w wysokonakładowym piśmie „ABC” w Madrycie tom moich wierszy wydanych po hiszpańsku, napisał: „Poezja najprostsza może być poezją o najbardziej złożonych sprawach, co oczywiście nie znaczy, że prostota zawsze towarzyszy wysokiej jakości, a o skomplikowanych sprawach można mówić tylko najprościej”. Zaś amerykański pisarz i krytyk Steve Yarbrough zauważa, że uderzyła go w moich wierszach „niemodna przystępność”. Wynika z tego pośrednio, że pisać przystępnie i jasno nie jest dziś „trendy” i dla krytyki to powód do zdziwienia…
Na szczęście nie przejmuję się modami i dzisiejsza drabinka wartości, a raczej anty-wartości w poezji polskiej – nie musi być moją. Tym bardziej, że postępująca barbaryzacja to zjawisko powszechne, ba, chwalone przez opiniotwórcze osoby. Przykład? Nagroda Nike dla Eugeniusza Tkaczyszyna-Dyckiego, który może jest poetą autentycznym, ale pisze wiersze „brzydkie” i nudne.

JM: Piękno to dziś również niemodna kategoria estetyczna…
– Zgadza się! Tylko dlaczego autorzy propagujący nowy turpizm nie szukają sobie partnerek, które są garbate, zezowate, kulawe, brzydkie, a poszukują u płci przeciwnej tradycyjnego ideału piękna? Występuje tu jakaś niekonsekwencja… Przedkładanie brzydoty w formie i treściach nad pięknem, oryginalności na siłę nad prawdziwą oryginalnością, słowotoku nad celnością sformułowań – wydaje mi się po prostu tandetną łatwizną..
W świecie garbatych prosty może się wydać dziwolągiem. Do tego odwrócenia skali wartości (im gorzej – tym lepiej) przyczyniają się niektórzy krytycy, chwaląc na potęgę wszystko, co poronione, ale młode, tak czyni na przykład skądinąd niegłupi Maliszewski, „dobry wuj Karol młodych nieudaczników”, jak napisali o nim Jan Siwmir i Tomasz Sobieraj w swoich dwugłosach krytycznych dokonujących rewizji współczesnego Parnasu…
Wraz ze śmiercią Jerzego Kwiatkowskiego, Kazimierza Wyki, Artura Sandauera, Jana Błońskiego zanikła w Polsce wielka krytyka i, co tu owijać wełnę w bawełnę, nastąpiło obniżenie poziomu drukowanych wierszy, kumoterskich recenzji, esejów. Drukuje się je często po to, żeby zapełniać płachty papieru i żeby paru redaktorów otrzymało następne dotacje z ministerstwa na kolejne numery pisma. Takich pism jest masa. Proszę zobaczyć jak są dziś w większości redagowane…

JM: Wyłączamy z tego, rzecz jasna, „Frazę”…
– Wyłączamy z tego oczywiście „Frazę”, bo by nas zbojkotowała (śmiech)…Wracając do głównego tematu… Redaktorem w działach poezji bywają dziś często miernoty? Za moich czasów – tu przyznaję, że przemawia przeze mnie zrzędliwy starzec – w „Życiu Literackim” wiersze wybierał Śliwiak, w „Kulturze” – Grochowiak, w „Tygodniku Kulturalnym” – Tadeusz Nowak. Nawet w piśmie dominikanów „W Drodze” – nie byle kto, bo Anna Kamieńska. Pamiętam, że jedną z pierwszych odpowiedzi z redakcji otrzymałem od Stanisława Barańczaka z poznańskiego „Nurtu”. W latach 70. nagrody im. Śpiewaka wręczali mi Kamieńska, Herbert. Bieńkowski. Pierwszy tomik recenzowała w WL Ewa Lipska. Młody poeta chodził jak paw, gdy dostąpił zaszczytu druku w „Poezji”, redagowanej przez Mieczysława Jastruna, Herberta, Grochowiaka, Buczkównę… czy w „Twórczości”, gdzie naczelnym był sam Jarosław Iwaszkiewicz. Gdzie te czasy, łza się w oku kręci… […]

Józef Baran
DZIESIĘĆ MIGAWEK Z POCZĄTKU WIEKU*

1. PORTRET RODZINNY Z PSEM

Przede mną w tramwaju rozmawiają, a właściwie przekrzykują się z zawziętym wyrazem twarzy: starszy pan o mocno znerwicowanym wyrazie twarzy i starsza pani o wyglądzie zasuszonej choleryczki. Nie zważają na otoczenie. On trzyma na ramieniu i głaszcze psa rasy nieokreślonej. Pies się oblizuje i uśmiecha do wszystkich; wygląda na najbardziej szczęśliwego w tym trójkącie małżeńskim. Przez chwilę mam nawet nieodparte wrażenie, że to piesek na ramieniu pana jest jego wybranką życia.
Co pan warknie, to pani odwarknie. Co pani odwarknie, to pan warknie. Pies nie warczy, pies młynkuje ogonem.
I tak w kółko…
Tramwaj zarzuca na zakrętach…
Widać gołym okiem, że nienawidzą się z całych sił i z całego serca. Skazani na pożycie na wieki wieków amen – rekompensują sobie wieloletnią niewolę wzajemnym obrzucaniem się pretensjami do siebie, losu i świata.
I z tymi wzajemnymi pretensjami malującymi się na umęczonych twarzach, jadą w odwiedziny do córki i wnuków, przykuci do siebie jak galernicy łańcuchem kilkudziesięciu lat wiernego pożycia małżeńskiego. Pies jest z nich najbardziej wolny i chyba najbardziej kochany. Trudno się dziwić. Nie wiedząc co czynić z uczuciami, które – nieużywane – bezpowrotnie w nich kwaśnieją, prześcigają się w ich okazywaniu i świadczeniu pieszczotliwych usług właśnie jemu… czworonożnemu przyjacielowi, który oblizuje się i uśmiecha do pasażerów tramwaju.

2. ZNIECZULICA

A teraz o złych psach.…
Moja znajoma z podkrakowskiej miejscowości powiedzmy Psin Dolny opowiada jak została zaatakowana przez psa, którego właścicielem jest pijak-sąsiad.
Wielki czarny brytan przewrócił ją od tyłu i tylko refleks pozwolił jej wyjść z zajścia cało, choć z pokąsaną ręką.
Pijany sąsiad, który – jak się okazało z psem sobie już dawno nie radzi, skrył się w szopie.
Okazało się też, że zajście obserwowała przez okno kobieta z dzieckiem na ręku. Mało tego! Świadkami były również trzy mieszkające w sąsiedztwie kobiety, które wiedząc o psie rozbójniku – nie ostrzegły przechodzącej, lecz z ciekawością czekały na dalszy rozwój wypadków: czy pies poturbuje ją, czy da jej spokój, na tej zasadzie, na której grało się kiedyś w szkole w okręty i wołało: „trafiony, zatopiony!”.
Dodatkowym smaczkiem był fakt, że czarny pies już parę razy zaatakował osoby przechodzące drogą i kilkakrotnie kobiety miały przyjemność to oglądać jak film kryminalny, by potem mieć o czym gadać.
Znajomej, która zastanawia się, czy pójść na policję i zgłosić wypadek, a więc postąpić niezgodnie z polskim rozumieniem solidarności sąsiedzkiej, czy też przymknąć na wypadek oko i nie wchodzić w konflikt ze zdegenerowanym sąsiadem – śnił się potem nie tylko łeb brytana i jego kły, lecz trzy psie-kobiece łby z wystrzeżonymi kłami, obserwujące przydrożną scenę prawie z wywieszonymi językami.

3. TEORIA TACZEK

Piotrek Wojnarowski, który zmajstrował mi piękną stronę internetową, podzielił się ciekawym spostrzeżeniem na temat cywilizacji. Zawarł je w tzw. w teorii taczek.
Otóż pierwszy człowiek nosił ciężary na plecach aż do momentu, gdy odkrył taczki, ale czy to znaczy, że odtąd mniej dźwigał, mniej pracował, mniej się trudził i miał więcej czasu? Nie. Woził podwójne ciężary, tylko dostosowane do taczek, ba, zaczął mieć coraz więcej roboty.
Podobnie z cywilizacją.
Tysiące, miliony wynalazków, udoskonaleń technicznych powinny nam zaoszczędzić czasu. Czy zaoszczędzają? Mamy go coraz mniej, kręcimy się wokół własnych celów i interesów coraz szybciej, rozumiemy się coraz mniej, mimo że komunikacja telefoniczna, komórkowa, internetowa, samochodowa, samolotowa…Biegamy coraz szybciej, zwijamy się jak w ukropie wokół interesów, wcale nie spotykamy się ze sobą częściej, bo nam na to po prostu brakuje czasu…
Gdzie wobec tego zaginęła nadwyżka czasu, która powinna się pojawić w związku z mniejszym wydatkowaniem ludzkiej energii?
Wyparowała w „czarnej dziurze”, przemieniła się w wirtualne zyski na kontach multimilionerów-bossów firm, którzy nas najzwyczajniej w świecie okradają; diabli ją wzięli? Wygląda na to, że „cywilizacyjna taczka elektroniczna” wprawiła nas w jeszcze większe obroty i wcale, jako ludzi, nie uszczęśliwiła. „Szybciej, płyciej, wydajniej” – zdaje się być dewizą życia człowieka współczesnego.
Piotrek Wojnarowski jest szefem krakowskiej agencji reklamowej „Promotor”, młodym prężnym człowiekiem w tzw. wieku produkcyjnym, pracującym w firmie od rana do wieczora, a więc żyjącym duszą i ciałem w wieku XXI. Ma więc prawo mówić o nim tak jak mówi, bo wie jak wyglądają współczesne realia, a w każdym razie wie o nich lepiej ode mnie, poety żyjącego trochę poza czasem i przestrzenią, jedną nogą w dwudziestym, drugą jeszcze – w dwudziestym pierwszym stuleciu…

4. ZASŁYSZANE W TRAMWAJU

Słyszę na tylnym siedzeniu za mną głos i to dość mocny, więc z początku myślę, że to maniaczka – wariatka mówiąca sama do siebie:
– Nie było to jak w tamtych studenckich czasach, gdy mama czekała z obiadem, niebo było błękitne i pachniało beztroską nadzieją. Boże! Jechało się wieczorem do klubu, wracało o północy, człowiek był taki szczęśliwy…Nie to co teraz, gdy muszę się usmarować tymi rożnymi brudnymi sprawami. Muszę. I nie ma na to rady… Wiesz?, większość ludzi, jakieś 90 procent, chciałaby być czymś na wzór chipów, sterowanych albo przez Kościół albo przez Państwo, albo przez Partię czy Firmę… Nie chcą sami myśleć, nie umieją sami myśleć, na cholerę im wolność!? Najlepiej się czują jak mówią cudzymi zdaniami… A zobacz na Zosię. Ona żyje tak jak chce, choć mogła być bogatą utytułowaną panią doktor w instytucie. Ale nie poleciała na to. Komu chce, to pomaga, tyle ma, ile jej potrzeba. Nie gromadzi niepotrzebnych gratów. Żyje zgodnie z własnym planem i programem. Nie czeka, żeby jej go ktoś inny napisał: szpital, instytucja, firma… I to nazywa się – według mnie – prawdziwe życie…
Specjalnie wysiadłem, żeby zobaczyć tę kobietę, bo mówiła jak z książki I to mojej. Cholernie mi z tym z gadaniem trafiała do gustu.
Starsza, trochę przygarbiona pani o okrągłej twarzy. Niezbyt urodziwa. Wysoka. Obok jej mąż w okularach.
Przejeżdżali przez Kraków.
Podreptali z plecaczkami w stronę dworca…

5. U ORTOPEDY

U ortopedy – dwie damy w średnim wieku, zadbane i wyfioczone na błysk siedzą w poczekalni przez dużym lustrem i dzielą się dramatami na swoją miarę:
– No i jak ci się udało je odkleić?
– Co?
– No rzęsy…
– Użyłam tipsa.
– I co?
– I jedna rzęsa mi wyleciała.
– A mnie, wyobraź sobie, dwie…
– A niech to…
Potem chwalą się, ile kosztowało jedną i drugą zagęszczanie rzęs:
– Mnie 2 i pół…
– A mnie 3 i pół …
Ich dialog na trzy rzęsy cały czas mniej więcej na tym samym poziomie abstrakcji…
Abstrakcji? Tak, abstrakcji, bo obok pań siedzą i przysłuchują się dialogowi autentycznie cierpiący staruszkowie, którzy z trudem tu przykuśtykali i prawdopodobnie kompletnie nie kumają nic z dialogu dam ze sztucznymi rzęsami, które spadły do poczekalni prosto z księżyca

6. UCZTA W PODZIEMIACH DWORCA

To nie wykwintne przyjęcie w hotelu Bristol, Mariott czy Pałac Dożów, gdzie panowie w smokingach, panie w wieczorowych kreacjach, kawiory, łososie, przepiórcze jaja, najdroższe gatunki trunków, pieczone prosiaki i drób wszelaki od którego uginają się stoły… i w ogóle nie brakuje ptasiego mleczka i czego sobie tylko dusza, a raczej ciało – zamarzy…
Nie. Po stokroć nie.
To betonowe podziemia dworca. W przejściu do krakowskiej Galerii sześciu bezdomnych meneli przyciśniętych przez życie do ściany, z grubą babą pośrodku, która kroi bochenki chleba na cieniutkie kromki, smaruje je masłem, okrasza plasterkiem kiełbasy, serka topionego, ogórka kiszonego ze słoika, smaruje musztardą, po czym sprawiedliwie dzieli smakołyki pomiędzy członkami komunii, klęczącymi na rozścielonym kocyku ze szklankami, do których jeden z nich, może szef, wlewa zdobyczne piwa…
Spóźnione śniadanie albo lunch, bo zegar wskazuje dwunastą, schludni klienci wchodzą i wychodzą przez oszklone drzwi do galerii i z galerii, mijając grupkę meneli-oberwańców, na twarzach których maluje się rozkosz podniebienia i wielką przyjemność jaką im sprawia jedzenie.
Można stanąć i cieszyć oczy (stoję i cieszę oczy) widząc pokancerowanych przez życie ludzi, w tej jednej chwili na pewno w siódmym niebie, gdy zaspokajają elementarną potrzebę, która dla nich – jak dla nas – nie jest rutyną, lecz wspaniałą ceremonią przewodu pokarmowego i grających marsza kiszek.
Stoję, patrzę i też mi błogo na duszy…
Tak, jestem stuprocentowo pewien, przyglądając się, jak poruszają pracowicie i nabożnie żuchwami, chrzęszczą, chrupią, przeżuwają kęs po kęsie przepijając piwem, że ich skala przyjemności, jaką w tym momencie odczuwają, jest nie mniejsza, ba, jest nawet większa od skali doznań estetyczno-smakowych wykwintnego, bogatego towarzystwa biorącego udział w kolacji w pięciogwiazdkowym hotelu..
Dlaczego?
Bo ich pragnienie i ich głód są o wiele większe i mocniejsze od pragnień i głodów możnych tego świata, a więc sytych. A ponieważ odległość od pragnienia do zaspakajania pragnień tak duża – tym większa radość spełnienia…
Jak to kiedyś powiedział Miron Białoszewski? „Człowiek w kosmosie czy na kanapie w Wołominie ma tę samą skalę wyobraźni i uczuć”, a ja dodałbym i podobną skalę doznań hedonistycznych.

7. NIE WIEDZĄ, ŻE ŻYJĄ

„Ilu ludzi wokół nas żyje, nawet nie czując, że żyje!?” (podsłuchane w przychodni onkologicznej, gdzie dwie kobiety, które przeszły chorobę nowotworową czekają na badanie kontrolne).

8. WSPOLNOTA GLOBALNA

Kiedy jestem w Borzęcinie i słyszę rozmowy kobiet w kuchni o życiu intymnym gwiazdek serialowych, ostatnio np. o aktorze Cezarym Pazurze, który ożenił się po raz trzeci z młodszą o 27 lat „Edytką” myślę sobie, że dziś dawne plotki sąsiedzkie przeobraziły się w plotki telewizorowe.
Nie budzi oburzenia, że Marianna od młyna puściła się ze Staskiem, że Adela spowiada się co niedziela, a diabła ma pod spódnicą… Nie zagląda się sąsiadom do garnków, nie ma zgorszenia z powodu przyniesionych chyba przez bociany z ciepłych krajów dzieci nieślubnych o czarnej lub brązowej skórze… Słowem słabną więzy lokalne, co nie znaczy, że ludkowie mali nie karmią się zastępczo plotkami z brukowej, kolorowej prasy, doniesieniami z życia z „wyższych gwiezdnych sfer” serwowanymi na stronach internetowych czy przez telewizję.
„Downi” – wspomina mama – „ludzie sie schodzili przed chałupami, śpiywali, opowiadali, interesowali się sobą; człowiek gdzie wysad, to słysoł na każdym kroku śmiych, wrzawe, rozmowy. A teroz…cicho, głucho, ludzie pozamykani w domach jak w bunkrach i kłozdy cosik tam łogłądo, słucho, rachuje, kozdy myśli ino o sobie”.
Wspólnota i plemienna wspólnota przeobraziła się oto niespodziewanie na naszych oczach we wspólnotę wirtualno-globalną. W takiej wiosce wirtualno-globalnej zwanej światem, do której należy również Borzęcin i gdzie ogląda się te same tasiemce serialowe, zgaduj-zgadule, tańce na lodzie, plotki o życiu pop-gwiazdek zastąpiły autentyczne życie plotkarskie, które choć brzmi to parodystycznie, jednakowoż, co by o nim nie myśleć, wynikało z autentycznego przejęcia się losem najbliższego bliźniego.

9. PROSZĘ POZDROWIĆ STEFANA!

Komórki coraz mocniej wciskają się w naszą codzienność…
Siedzimy z Piotrem Hoppe w krakowskiej restauracji w Pałacu pod Baranami.
Piotr jest introwertykiem skupionym na sobie, lubi ciszę, nie cierpi hałasu. Wydaje się, że znaleźliśmy oto komfortowe miejsce, w sam raz dla niego, bo w stylowych wnętrzach przy stołach tylko paru klientów, nikt więc nie będzie nam przeszkadzał w pałaszowaniu norweskiego łososia i rozmowie.
Od czego są jednak komórki. Pani przy oknie roznamiętnia się w zaocznym dialogu z kimś kogo nazywa raz „Stefanem”, raz „kochanym Prezesem”. Jej nader głośna konwersacja trwająca już kilka minut wytrąca mojego współtowarzysza z równowagi. Kiedy zjawia się kelnerka Piotr prosi ją grzecznie, by podeszła do niej i poprosiła, by pozdrowiła od nas Stefana.
Ta rzeczywiście to czyni, nie rozumiejąc że chodzi o uciszenie pani.
W parę minut później głośna pani, która skończyła właśnie obiad i rozmowę przez komórkę, podchodzi do nas cała rozpromieniona z zapytaniem.
– Ach, to panowie też są znajomymi Stefana?
– Oczywiście – odpowiada opryskliwie Piotr.
– Tego samego co ja?
– No tego, z którym pani przed chwilę rozmawiała… Prezesa.…
– Kto by pomyślał?! Co za zbieg okoliczności! A od kogo mam go pozdrowić szanowni panowie?
– Od nas – odpowiadamy we dwóch.
Pani przez chwilę taksuje nas spojrzeniem, jakby chciała usłyszeć nazwiska, ale nie widząc zachęty do dalszych zwierzeń, kłania się i dochodzi dalej nic nie rozumiejąc, skoro powtarza, że Stefan baaardzo się ucieszy.

10. ZŁUDA REALIZMU

Poeta przez tzw. realistów, tzn. ludzi konkretnych, praktycznych, patrzących na życie trzeźwo – odtąd-dotąd, bywa traktowany jako fantasta, nieprzytomny marzyciel z głową w obłokach itd.
Jednak, gdyby się temu zagadnieniu przyjrzeć bliżej, mogłoby się okazać, że ów marzyciel operujący metaforą jako narzędziem myślenia…jest większym realistą od ludzi potocznie i obligatoryjnie uważanych za realistów. Bo jakimż realistą jest ktoś kto widzi pod lupą jakiś wycineczek i na tej podstawie buduje swoja wizję życia!? Kto nie podnosi głowy ku gwiazdom, Kosmosowi, nie odczuwa lęku, zachwytu, zagubienia, znikomości, nie sytuuje siebie na tle Czegoś Większego, ot choćby „obłoków”, czyli nie stara się zobaczyć istnienia we właściwych proporcjach, lecz z pysznym poczuciem wyższości realisty życiowego pielęgnuje swoja krótkowzroczną Przyziemność? Tymczasem już za chwilę okaże się, że to co wydaje mu się realnością jest tylko fantomem, złudą, którą sobie stworzył przez chwilę, bo po chwili ta realność pryśnie jak bańka mydlana na wietrze. Wystarczy, że zmienią się uwarunkowania, system polityczny, że zostanie zwolniony z etatu, że się zestarzeje, że mu zdmuchną sprzed nosa to jego odtąd-dotąd i musi chcąc nie chcąc stanąć oko w oko z Kosmosem, ze starością, z poczuciem przemijalności, tymczasowości, ba, wręcz metaforyczności wszystkiego, a więc z tym, co w wieku produkcyjnym bagatelizował, traktował, jako przywidzenie, fantom, urojenie chorej poetyckiej wyobraźni.

Józef Baran