FRAZA NR 61-62 / 2009 – PORTRETY

Andrzej Babuchowski
Don Kichot z Petrkova

Przez długie lata wydawało się, że nikt już nie pamięta o jego istnieniu, ale kiedy jesienią 1971 roku opuścił ziemski padół, na pogrzeb do Petrkova, maleńkiej wioski niedaleko Havlíčkowego Brodu, przybyło kilka tysięcy osób, wśród których znalazły się najwybitniejsze postaci ówczesnego „podziemia” kulturalnego Czechosłowacji z późniejszym prezydentem Václavem Havlem na czele.

– Był człowiekiem niezmiernie łagodnym i życzliwym – wspominała przed kilku laty Věra Jirousová, historyk sztuki z praskiego Muzeum Piśmiennictwa Narodowego, które po „aksamitnej rewolucji” 1989 roku pieczołowicie zajęło się twórczością Bohuslava Reynka (1892-1971), poety, malarza, grafika i tłumacza, jednego z najbardziej nietuzinkowych twórców czeskich minionego stulecia. Wielka wystawa prac „petrkovskiego samotnika”, zorganizowana z okazji setnej rocznicy jego urodzin w Galerii Stołecznego Miasta Pragi, cieszyła się ogromnym powodzeniem i była powtarzana aż w dwunastu miastach Czech i Moraw.

W listopadzie 2003 r. pani Jirousová zaprezentowała w katowickim Muzeum Archidiecezjalnym, w ramach festiwalu Ars Cameralis, zbiór 117 grafik Reynka. Jedyna jak do tej pory w Polsce wystawa prac tego artysty, zatytułowana „Pieta w łodzi”, stanowiła ciekawą próbę syntezy jego dzieła, zarówno w warstwie tematycznej, jak i formalnej. Pierwsze dokonania plastyczne Reynka wskazują, że choć urodził się on w świecie, w którym można było jeszcze mówić o istnieniu trwałych wartości, bardzo wcześnie zaczął przeczuwać nadchodzący kataklizm. Katowicką ekspozycję otwierały scenki z narodzin Bożego Dzieciątka w krajobrazie Petrkova, tworzone na początku lat trzydziestych. Odsłaniały one zarówno piękno, jak i biedę Wyżyny Czesko-morawskiej. Potem następowała seria obrazków zimowych, przedstawiających petrkovski dom, ogród i młodego pana Reynka udającego się wzorem Don Kichota na kolejną wyprawę. Dalej były motywy wiosny z Męką Pańską i świętami Wielkiej Nocy, następnie lato, z dominującym cyklem maryjnym, i wreszcie temat Ecce homo z motywami jesiennymi. W wielu tych pracach, wykonanych przeważnie techniką suchej igły lub akwaforty, mimo baśniowo-poetyckiej aury, widoczne są symbole cywilizacyjnego kryzysu współczesnej epoki. Zawsze jednak przenika je tajemnicze światło, rozjaśniające najciemniejsze nawet krajobrazy, sylwetki ludzi i zwierząt – światło eschatologicznej nadziei, której źródłem jest wierność tradycji chrześcijańskiej zakorzeniona w miłości do małej ojczyzny.

„Swoją twórczości poetycką i plastyczną Bohuslav Reynek nadał temu zapomnianemu zakątkowi Wyżyny Czesko-morawskiej bardzo osobisty, niepowtarzalny rys i uczynił z Petrkova jedno z magicznych miejsc na mapie czeskiej kultury XX wieku” – napisał we wstępie do wspomnieniowej książki o Reynku Kdo chodí tmami (Kto chodzi w ciemnościach) wybitny znawca jego dzieła, krytyk Jaroslav Med.

Urodzony 31 maja 1892 roku jako syn zarządcy ziemskiego majątku, Reynek typem urody przypominał swoich dalekich hiszpańskich przodków, którzy prawdopodobnie osiedlili się w Czechach podczas wojny siedmioletniej. Młody Bohuslav zaczął wprawdzie studia inżynierskie w pobliskiej Jihlavie, ale rychło je przerwał, ponieważ znacznie bardziej od matematyki interesowały go piękne gotyckie i barokowe zabytki miasta oraz barwy ulic. Na zachowanych fotografiach oglądamy przeważnie sędziwego już mężczyznę w grubych okularach (około 12 dioptrii), z długimi siwymi włosami, rozczesanymi „artystycznie” na boki, siedzącego przy piecu i zajętego obieraniem kartofli, głaszczącego koty lub wodzącego rylcem po metalowej tabliczce.

Prawdziwą kopalnię szczegółów i ciekawostek biograficznych stanowi cytowana książka Kto chodzi w ciemnościach, będąca wywiadem-rzeką z dwoma synami Reynka, Danielem i Jiřím. Dowiadujemy się z niej na przykład, że pierwsza wzmianka o petrkovskim „zameczku”, jak nieco żartobliwie nazywano dworek rodu Reynków, pochodzi z roku 1630, a samo nazwisko protoplasty w pierwotnej wersji brzmiało ponoć „Rengo”, co w języku hiszpańskim znaczy „kulawy” lub „zmęczony”. Dowiadujemy się też, że ulubionym „azylem” Bohuslava była ogrodowa altanka, w której nocą szeleściło, chrobotało i bzyczało wszelkie możliwe stworzenie, z myszami, kotami i komarami na czele, ale najpiękniej było za dnia w czasie deszczu, gdy gęste krople szaleńczo bębniły o dach. Przetworzony ślad owych wrażeń zmysłowych niejednokrotnie odnajdujemy w wierszach samotnika z Petrkova.

Przygoda Reynka ze sztuką zaczęła się od poezji, a konkretnie od przekładów z języka francuskiego. Decydującą rolę odegrała znajomość z Josefem Florianem, niezwykłą, dziś niektórzy powiedzieliby kultową, postacią czeskiego życia kulturalnego z początków XX wieku, wydawcą i popularyzatorem zachodnioeuropejskiej literatury katolickiej. W prywatnej oficynie Floriana we wsi Stará Oíše ukazywały się dzieła najwybitniejszych myślicieli i pisarzy ówczesnej epoki. Tam właśnie wydawał Reynek swoje przekłady takich autorów, jak Oskar W. Milosz, Charles Péguy, Paul Claudel, Francis Jammes, Max Jacob czy Tristan Corbier. W tym czasie zaczyna też pisać własne utwory. Powstają tomiki poezji: Kvitná nedile (Niedziela Palmowa, 1918), Smutek zemi (Smutek ziemi, 1918) i Žízni (Pragnienia, 1921; wiersze z lat 1912-1916), Rybí šupiny (Rybie łuski, 1922), Had na snihu (Wąż na śniegu, 1924), Rty a zuby (Wargami i zębami, 1925). W kilku książkach z lat dwudziestych widać silny wpływ niemieckiego ekspresjonizmu, zwłaszcza twórczości Georga Trakla, którego Reynek także tłumaczył. W późniejszych zbiorach – Setba samot (Posiew samotności, 1936), Pieta (1940), Podzimní motýli (Jesienne motyle, 1946), Sníh na zápraží (Śnieg na przyzbie, 1969; wiersze z lat 1945-1950), Mráz v okně (Mróz w oknie, 1969; wiersze z lat 1950-1955), czy Odlet vlaštovek (Odlot jaskółek, 1980; wiersze z lat 1969-1971) – zanikną ekspresjonistyczne środki wyrazu, pojawi się za to wielka oszczędność i prostota słowa.

Lektura dorobku poetyckiego Bohuslava Reynka pokazuje, że jego wierność tradycyjnemu katolicyzmowi w najmniejszym nawet stopniu nie oznaczała artystycznej stagnacji. Fascynującą drogę rozwoju tej poezji prześledził wnikliwie młody czeski krytyk i historyk literatury Martin Putna w szkicu Proměny neměnného (Zmieniająca się niezmienność). Uważa on, że wiersze z lat 1912-1914, czyli jeszcze przed spotkaniem z Josefem Florianem, inspirowane są głównie twórczością grupy Moderní revue, a zwłaszcza dekadenckiego poety Karola Hlaváčka. W tym czasie Reynek usiłuje pogodzić młodzieńczy zapał z melancholijnym znużeniem ducha, czego efektem bywa najczęściej sztuczność lub staroświecki sentymentalizm. Już jednak po roku 1914, kiedy to zawiązuje się znajomość z Florianem, następuje u Reynka tzw. wewnętrzna konwersja, wywołująca zasadniczą zmianę w podejściu do zadań poezji i w doborze środków artystycznych. Jego wiara zaczyna teraz przybierać kształt zbliżony do tego, jaki na przełomie XIX i XX wieku lansowali pisarze i myśliciele francuscy, zwłaszcza Leon Bloy, którego koncepcje odnowy katolicyzmu były silnie związane z objawieniami w La Salette i głoszonym wtedy orędziem. Zawiera się ono w takiej oto tezie: Nasz świat, cierpiący i opanowany przez zło, czeka nieuchronnie Boża ingerencja w postaci „wszechogarniającego pożaru”; zbliża się nowa apokalipsa, a jedyną drogę ocalenia zwiastuje Matka Boża, płacząca i współczująca. Właśnie owe dwa bloyowsko-florianowskie motywy, „płacząca Maryja” i „nadchodzący ogień”, uzupełnione o motyw „czekania” przeważają w tej fazie twórczości Reynka, który wzorów formalnych dla swego wiersza szuka w poezji Charlesa Péguy i Paula Claudela. Poczucie misji i potrzeba głoszenia nowego orędzia całemu światu najpełniej realizują się w długich, retorycznych wersetach utrzymanych na ogół w podniosłym tonie. Reynek zachowuje jednak w wielu utworach artystyczną niezależność m.in. dzięki mocnemu zakotwiczeniu w rodzimej czeskiej tradycji.

W kolejnych etapach poezja ta staje się coraz bardziej autentycznym świadectwem dramatu twórcy, w którym nadzieja przeplata się z przypływami lęku, słabości i duchowego wypalenia. Znów ważne źródło inspiracji stanowią dla Reynka dokonywane przez niego przekłady z poezji europejskiej.

„>>Franciszkańskie<< dzieło Francisa Jammesa (…) – zauważa Martin Putna – prowadzi go (Reynka) do pozornie banalnego, ale w danym momencie odkrywczego i dla jego twórczości absolutnie fundamentalnego rozpoznania: Że religijny wymiar świata można przeżywać i wyrażać nie tylko za pośrednictwem sakralnych zwrotów i zdań, lecz także (co najmniej!) równie skutecznie przez uważne dostrzeganie profanum, czyli drobnych, codziennych rzeczy i zjawisk: są to bowiem niepozorni wprawdzie, ale właśnie w tym celu podarowani nam ludziom świadkowie i uczestnicy niewidzialnych misteriów.” Zapewne niemałą rolę odegrała tu także lektura, pisanego w duchu franciszkańskim, tomiku Jakuba Demla Mojí přátelé (Moi przyjaciele,1913), jednego z bezspornych arcydzieł dwudziestowiecznej literatury czeskiej. Jednakże do późniejszych, lapidarnych utworów o kozach, wołach, jaskółkach, czy muchach Reynkowi jest jeszcze wtedy dość daleko.

Przez kilka następnych lat jego poezja ulega wpływom niemieckiego ekspresjonisty Georga Trakla. Opcję tę reprezentują głównie dwa zbiory pisane prozą poetycką: Rybí šupiny (Rybie łuski, 1922) i Had na sněhu (Wąż na śniegu, 1924). Pojawia się fascynacja posępnym nastrojem, drastycznym detalem, brzydotą, starością, chorobą, rozkładem, śmiercią. Nie oznacza to jednak w przypadku Reynka jakiegoś odejścia od religijnego światopoglądu, od chrześcijaństwa. Są to raczej próby zmierzenia się z bólem tego świata, ze wszechobecnym cierpieniem. Znajdziemy tu także Notatkę o potopie, Sen o Golgocie, Pietę czy Sąd Ostateczny. „Ich poetyckie opracowanie jest już jednak inne – pisze Putna – pełne zamierzonych, niezwykłych, niekiedy wręcz szokujących, koniunkcji między pobożnością a okrucieństwem.” Włączenie się Reynka w nurt ekspresjonizmu nie było wyrazem zachwiania się jego wiary religijnej, lecz odzwierciedlało stan smutku i rozczarowania, jakiemu podlegała wówczas kultura europejska. Ekspresjonizm gruntownie przeorał wyobraźnię Reynka i jego optykę poetycką. Świat po I wojnie stał się na pewien czas w jego utworach przedsionkiem piekła, ponieważ grzech, zdaniem poety, zniszczył przeczucie raju w duszy człowieka.

Już jednak tomik z roku 1925, zatytułowany Rty a zuby (Wargami i zębami), zapowiada ważny przełom. Nie znika jeszcze lęk przed złem tego świata, ale nie jest on już przeżywany jako nieznośna udręka, lecz raczej jako lęk oswojony. Martin Putna zwraca uwagę, że Reynek reaktywuje tutaj swój dawny „ignacjański” sposób kontemplacji motywów i scen biblijnych, ale łączy go ze spojrzeniem, w którym objawia się „wielkość” rzeczy małych:

„Mamy tu po raz pierwszy do czynienia z usystematyzowanym wiejskim mikroświatem, którego każda cząstka – zwierzę, drzewo, pora roku lub dnia – wskazuje na obecność Bożego ładu, a zarazem na kruchość świata doczesnego. (…) Reynkowski ekspresjonizm przywołuje >>atmosferę wiejskiego gospodarstwa<<, gdzie można odkryć szczegóły równie szokujące, drastyczne i piękne, choć przez nikogo przedtem niezauważane, jak te, które ekspresjoniści odnajdują w nowoczesnej metropolii. To wszakże, co przy zachowaniu niektórych traklowskich założeń całkowicie się zmieniło, to wiersz. Ową zasadniczą zmianę wiersza możemy określić jako przejście >>od szerokości ku zwężeniu<< i >>od bogactwa ku ubóstwu<<.”

W połowie lat dwudziestych Bohuslav Reynek przeżywa najważniejszą przygodę swego życia. Poszukując nowych autorów do tłumaczenia, natrafia na tomik młodej francuskiej poetki Suzanne Renaud i postanawia przełożyć jej wiersze na czeski. Po kilku latach spotyka się z nią osobiście w Grenoble. 13 marca 1926 roku biorą ślub w tamtejszym kościele, a przez następne dziesięć lat razem ze swymi synami mieszkają na przemian: latem – w Petrkovie, zimą – w Grenoble. We Francji Reynek zaprzyjaźnił się też z wieloma znanymi pisarzami, m.in. Georges`em Bernanosem, Maxem Jacobem, czy Jeanem Giono.
„Mama zawsze pod koniec lata nalegała, żeby już jechać do Francji – wspominają synowie Reynka – podczas gdy tata próbował odkładać ten wyjazd. Na wiosnę było odwrotnie (…) Mama narzekała, że kiedy w połowie kwietnia przyjeżdża do Petrkova, w ogrodzie jest tylko pięć, sześć narcyzów, a w Grenoble kwitną wtedy glicynie. (…) Petrkov to była wolność, przyroda, zwierzęta, koledzy, mnóstwo miejsca, nie jakieś tam zamknięte mieszkanie. W Grenoble mama często miewała wizyty, które bawiły nas dopóty, dopóki nie zjedliśmy ciastek. Francuzi są jednak bardzo rozmowni i odwiedziny nieraz się przeciągały.” Trzeba przyznać, że przy wszystkich niedogodnościach, związanych z ustawicznym przemieszczaniem się tej czesko-francuskiej rodziny, pożycie państwa Reynków było wyjątkowo zgodne. Ciekawe, że w galeriach Grenoble Reynek bez najmniejszych problemów sprzedawał swoje prace graficzne, a w Czechach zawsze miał z tym kłopoty. Po wojnie pani Suzanne Renaud nigdy już nie wróciła do swego rodzinnego Grenoble. Żyjąc przez ponad dwadzieścia lat „za żelazną kurtyną”, z godnością przyjęła swój los. Zmarła w roku 1964 i pochowana została w miejscowości Svatý Kříž niedaleko Petrkova. Siedem lat później na tym samym cmentarzu spoczął jej mąż. Bohuslav Rynek zmarł 28 września 1971 roku.

Wróćmy jednak do poezji. Po prawie 10 latach milczenia, w roku 1936 rozpoczyna się kolejna faza tej twórczości zbiorem poezji Setba samot (Posiew samotności). Zaczyna dominować prostota słowa i obrazowania. Najdojrzalsza filozoficznie i artystycznie wydaje się faza trzecia. Cechą takich tomików, jak Podzimní motýli (Jesienne motyle 1946), Sníh na zápraží (Śnieg na przyzbie,1969) Odlet vlaštovek (Odlot jaskółek, 1980) jest niemal gnomiczna zwięzłość wyrazu, którego materialność poeta próbuje oddać poprzez „niematerialność” melodii słowa i zdania. Na pewien czas znika lęk przed rozpadem i zgnilizną świata, a na to miejsce pojawia się kosmologiczna wizja natury jako nadprzyrodzonego ładu, który samym swoim istnieniem świadczy przeciwko nicości. Z poety postrzegającego świat jako diabelską pułapkę Reynek przeistacza się w twórcę opiewającego głęboki sens całego stworzenia, nie wyłączając najmniejszego zwierzęcia czy rośliny, które są świadkami naszego upadku, ale i naszej wielkości. Jednak w dwóch ostatnich zbiorach Mráz v okně (Mróz w oknie, 1969; wiersze z lat 1950-1955) i Odlet vlaštovek (Odlot jaskółek, 1980; wiersze z lat 1969-1971) niepokój egzystencjalny powraca, w wierszach narasta dramatyczne napięcie. „Świat w oczach Reynka oszalał – zauważa Jaroslav Med – stał się >>jednym wielkim polem krwi<< (nieprzypadkowo jeden ze swoich programowych utworów autor nazwał Hakeldama).” Co gorsza, drogę do Betlejem zatarasowała ludzka pycha i złość. Jak zatem mamy tę drogę odnaleźć? Jedynie w najcichszych głębinach naszego wnętrza – zdaje się mówić poeta – tam, gdzie ukryta została „samotność samotności” i gdzie „czeka się już tylko na anioły”.

Poezja Reynka stanowi naturalne dopełnienie jego twórczości plastycznej, ale obie te dziedziny zawsze były wobec siebie autonomiczne. Nie można twierdzić, że grafiki Reynka są jakąś „ilustracją” jego wierszy, że pełnią wobec nich jedynie funkcję służebną, choć bardzo często tematyka podejmowana „tu i tam” jest podobna.

” – Po II wojnie światowej Reynek mógł prezentować swoje grafiki tylko w krótkim okresie politycznej „odwilży” końca lat sześćdziesiątych, ponieważ komuniści nie akceptowali jego chrześcijańskiej wizji świata – mówiła wspomniana na wstępie Věra Jirousová. – Myślę, że w tamtym czasie Reynka odnaleźli głównie ludzie młodzi, poszukujący w jego dziele duchowego wymiaru rzeczywistości, którego tak bardzo brakowało wtedy całej czeskiej kulturze. Niektórzy uważali, że Reynek nie był intelektualistą, tylko przedstawicielem jakiejś nowej odmiany prymitywizmu. Ale jest wręcz odwrotnie. Horyzont prowincji czy małej ubogiej wioski w wydaniu tego twórcy prawie zawsze okazuje się horyzontem wieczności. Odwiedzałam Petrkov w czasach studenckich. Komuniści odebrali Reynkowi ziemię, która do niego należała, a jego dom znajdował się kompletnej w ruinie. Pamiętam, że sufit w korytarzu podparty był miotłą. Pan Bohuslav wymykał się często do ogrodu, siadał w altanie i tam tworzył”.

Andrzej Babuchowski

Przy pisaniu powyższego szkicu korzystałem m.in. z następujących źródeł: Bohuslav Rynek, Básnícké dílo I-II, Edice Rozmluvy, England 1985 (dwutomowe wydanie emigracyjne wierszy zebranych z obszernym posłowiem Josefa Hradca – przyp. A.B.); Jaroslav Med, Bohuslav Reynekbásník samoty a kontemplace; w: Spisovatelé ve stínu, Portal, Praha 2004, s. 238; Martin C. Putna, Proměny neměnného; w: Bohuslav Reynek, Pieta w loďce. Grafické a básnícké dílo, Památník národního písemnictví, Praha 2002, s. 176; Daniel Reynek, Jiří Reynek, Aleš Palán, Kdo chodí tmami, Torst, Praha 2004, s. 314; Zdeněk Rotrekl, Skrytá tvář české literatury, Blok, Brno 1991, s. 244.

Renata Jabłońska
Przed Odlotem

„Kto mnie przywiózł na lotnisko?” Ogromna hala, ludzie kotłują się, biegną w różne strony, pchając przed sobą załadowane walizkami i torbami wózki. Stoję w długiej kolejce do okienka, w którym widać twarz wąsatego mężczyzny z groźną miną. „Ktoś bierze mnie pod rękę mówiąc: „Po co się pchać… Podejdziemy, jak już nie będzie tłoku.” Nie wiem, kto to. Prowadzi mnie do bocznej, mniejszej sali. Na fotelach pod ścianami siedzą sztywno elegancko ubrani panowie. My siadamy na schodach wyłożonych miękkim chodnikiem w kolorze malinowym. Czuję obok siebie kogoś, kto jest mi bardzo bliski. Ale to chyba ktoś z przeszłości. Boję się na niego spojrzeć. Naokoło siadają młodzi, rozbawieni ludzie, chyba jakaś zorganizowana wycieczka. I wtedy, w gwarze rozmów i śmiechu, odważam się odwrócić nieco głowę. Siedzący przy mnie mężczyzna jest w moim wieku. Jego twarz jest mi znana, ale nie pamiętam jego imienia. Kładzie dłoń na moim ramieniu. Zalewa mnie fala ciepła, dobrze znana i związana właśnie z nim. Patrzymy na siebie. On uśmiecha się i mówi: „Zawsze nam było dobrze razem, prawda?” Kiwam głową. Przytulam się do niego i wiem, że nigdy nie było mi lepiej. A jednocześnie zaczynam podejrzewać, że wcale go nie znam, że to ktoś przeze mnie samą wymyślony, nieprawdziwy. „Idiotka ze mnie! Przecież w takim wypadku wszyscy ci siedzący naokoło ludzie też powinni być wymyśleni…” Jeden z eleganckich sztywniaków wstał właśnie i skierował się ku drzwiom toalety. „No proszę, takich rzeczy nie wymyśla się przecież”, wzdycham z ulgą. Kładę głowę na ramieniu mego towarzysza i zamykam oczy. Zapadam w rodzaj jakiegoś letargu. Nie śpię, ale jestem na innej płaszczyźnie i to, co naokoło oddala się, pozbawione realności. Jest tylko on i ja i nasza bliskość. Nie wiem, jak długo tak siedzimy. Jakieś głosy z daleka, z megafonów, coś tam ogłaszają. On wymawia czule moje imię, pyta czy mi wygodnie. A ja nadal nie mogę sobie przypomnieć jego imienia i jest mi wstyd. Widzę jednak łąkę, gdzieś daleko, i rozłożony koc, na którym leżymy, patrząc na płynące po niebie puchate szaro-błękitnawe chmury. „Czy uczucie szczęścia też jest wspomnieniem? Takie namacalne, że chyba i teraz je odczuwam.” Patrzę na jego twarz. Piwne oczy, z jaśniejszymi iskierkami powodują, że chce mi się płakać. Wyćwiczona narzuconym sobie od dawna zakazem, powstrzymuję łzy. Głaszczę jego dłoń na moim ramieniu i pytam: „Czy lecimy tym samym samolotem?” Spogląda na mnie, zdziwiony. „A mogłoby być inaczej?”

Podchodzi do nas umundurowana kobieta.
Nie spóźnicie się na samolot siedząc sobie tutaj?

Zrywamy się i biegniemy do okienka. Szukam w torebce biletu i paszportu i nagle uprzytamniam sobie, że niczego w związku z wyjazdem nie załatwiałam, że nie wiem czy mój paszport jest ważny, i nie wiem, dokąd się wybieram… Patrzę bezradnie na mego przyjaciela, a on coś mówi do wąsatego urzędnika i pokazuje mu jakieś papiery.
Umundurowana kobieta kiwa głową i szybkim krokiem prowadzi nas ku wyjściu na płytę lotniska. Na pasie startowym stoi ogromny srebrny odrzutowiec. Czuję nagle strach. Ale mój towarzysz ciągnie mnie za rękę i biegniemy w kierunku wielkiego ptaka. Lecz nie zbliżamy się do niego wcale… Brak mi tchu. Tracę prawie przytomność. Nogi uginają się pode mną. Ale on mnie ciągnie i ciągnie – dalej, dalej…

Spadam w dół. Zatrzymuję się w dość dużej sali z kamienną podłogą i ścianami pomalowanymi na niebiesko. Nie widzę nigdzie okien ani drzwi. Spod moich stóp wysuwa się coś na kształt dużej metalowej tacy, którą niewidoczne liny ciągną wzwyż, aż znika. Sufitu nie ma. Daleko w górze widzę biało-szare chmury na tle jasnego nieba. „Co ja tu robię?” Rozglądam się po pustym pomieszczeniu. Szukam czegoś, sama nie wiem czego. Może jakiegoś znaku… Po pewnym czasie – godzina, dwie, nie potrafię określić – czuję zmęczenie i bolą mnie nogi. Siadam na podłodze. Kamienie są zimne. Patrzę w górę, na niebo. Ściemnia się, nie widzę już chmur. Ogarnia mnie strach. „Będę tutaj w nocy, sama?” Gdy robi się zupełnie ciemno, wstaję i opieram się plecami o ścianę. Zaczynam drżeć z zimna.

Niebieskie ściany rozświetla różowy blask. Ociepla się. Rozglądam się, ale nic się poza tym nie dzieje. Jestem bardzo zmęczona i powoli osuwam się na podłogę. Kamienie są teraz ciepłe. Siedzę już dość długo i czuję, że oczy mi się kleją. Zapadam w sen.

Hamak kołysze się ociężale. Leżę sobie, ospała i ciężka. Łagodne słońce oświetla plażę z wyjątkowo żółtym piaskiem i intensywnie turkusowym morzem. Palmy, między którymi bujam się w hamaku, mają ostro-zielone, lśniące wachlarze liści.

Widzę swoje pięknie opalone ramiona. „Gdzie jestem? To wszystko wygląda jak sztuczne…” Usiłuję wydostać się z hamaka. Nie udaje mi się uwolnić stopy, która utknęła w oku siatki. Szarpię się, hamak się wywraca. Spadam, przytomnie wyciągając ręce, na których się opieram. Boleśnie ocieram kolano, zanim udaje mi się usiąść i wyplątać z siatki stopę drugiej nogi. Rozglądam się. „Co ja tu robię?” Widzę w pobliżu szyld hotelu. Podchodzę, otwieram oszklone drzwi prowadzące do pustego, eleganckiego lobby. Widzę drzwi czterech wind. Wybieram pierwszą z lewej. Bez wahania naciskam na guzik z numerem sześć. Spoglądam w lustro (ściany windy są lustrzane) i widzę, jak pięknie jestem opalona i jaki noszę elegancki kostium kąpielowy. „Czy to rzeczywiście ja? Nigdy tak nie wyglądałam…”
Winda unosi się w górę. Migają numery pięter. Już jestem na czwartym, piątym, zaraz wysiądę. Lecz numer sześć miga i znika, a winda unosi się dalej. Naciskam na „stop”, ale to nie pomaga. Już widzę nad drzwiami numer 45! Kręci mi się w głowie.

Siedzę wygodnie w fotelu przy oknie samolotu – tak jak lubię – sunącego wśród kłębów puszystych, coraz bardziej szarzejących chmur. Patrzę na nie, aż zapada ciemność. Czuję obecność kogoś bliskiego. Boję się spojrzeć w bok.
Moją opartą o poręcz fotela rękę nakrywa ciepła, mocna dłoń.

Cienie

Zaczęło się od kilkunastu zbliżających się do mego samochodu cieni. Smukłe, wiotkie, sunęły dość szybko naprzód, oglądając się za siebie. Czułam, że się czegoś panicznie boją.
W moim chłodzonym wozie okna były zamknięte.
Były już tak blisko, że mogłam je policzyć – 17 cieni różnej wysokości i objętości. Mogłam rozróżnić te w spodniach i te w spódnicach.
Ogarnął mnie strach. Stuliłam się odruchowo i wcisnęłam głowę w ramiona oparte na kierownicy. Minęły samochód.
Rozejrzałam się. Było pusto naokoło. Ani innych samochodów, ani przechodniów. Dzień szarawy, parny, jak przed deszczem.

Nagle zobaczyłam zbliżającą się w moją stronę ciemną, pulsującą szarość o nieokreślonym kształcie.

Po paru chwilach zaczęłam dostrzegać, że to tłum szybko się posuwających naprzód cieni. Było ich bardzo dużo. Bałam się. A Adam nie nadchodził. Gdy były już tylko kilka metrów przed moim samochodem, skuliłam się pod kierownicą wyłączając uprzednio motor, żeby samochód wydał się pusty.

Po paru chwilach odczułam kołysanie i usłyszałam walenie w szyby okien. Skuliłam się jeszcze bardziej. Myślałam, że mi się kręci w głowie, ale gdy zerknęłam kątem oka w stronę okna, zorientowałam się, że samochód obraca się wokół własnej osi. Zrobił kilka szybkich obrotów i zatrzymał się – frontem w odwrotnym niż uprzednio stałam, kierunku. Ustało też kołysanie, walenie w okna.

Po paru chwilach ostrożnie uniosłam trochę głowę i spojrzałam przed siebie. Cienie, ustawione w tyralierę, znajdowały się o kilkanaście metrów przed samochodem. Nieruchome. Blade promienie słońca przebiły się zza chmur i wtedy coś zaczęło wśród tej masy cieni błyszczeć. Wytężyłam wzrok i zobaczyłam, że każdy z cieni trzyma w ręku pistolet! Prawdziwy, choć staromodny, podobny do parabellum. Metal polśniewał, lecz cienie były nadal szare, matowe.

„Na co czekają? Z kim chcą walczyć? Może z tymi przedtem uciekającymi cieniami?” myślałam. Nic się nie działo. Adam nie nadchodził. Nagle się o niego zlękłam. Mogą go przecież zaatakować!

Nie wiedziałam, co robić. Włączyć motor, żeby szybko podebrać Adama i uciekać, czy siedzieć cicho i czekać. Ale na co?

Jeden z cieni, bardzo wysoki, uniósł rękę i wydał widoczne rozkaz, bo wszystkie zrobiły pół obrotu i tyralierą ruszyły przed siebie. Szara masa szybko znikała mi z oczu.
Odetchnęłam. Adama ciągle nie było widać. Byłam już zmęczona czekaniem i napięciem w związku z cieniami. Chciałam rozprostować kości, ale obawiałam się wyjść z samochodu.

Przysnęłam widocznie na chwilę. Obudziło mnie pukanie w okno samochodu. To był cień. Tylko jeden, innych nie było. Nie miał broni. Był wysoki, trochę pochylony. Szary owal twarzy z bladym zarysem oczu i ust, które poruszały się bezgłośnie za zamkniętym oknem. Nagle błagalnie wciągnął ręce. Nie wytrzymałam, opuściłam trochę szybę. Dosłyszałam głuchy szept: „Oni mnie znów zabiją…”

Zdecydowałam się nagle. Zamknęłam okno, wysiadłam. Cofnął się trochę do tyłu. Otworzyłam bagażnik i pokazałam mu, żeby się w nim ułożył.
Wyszeptał „Dziękuję” i wlazł do środka.

„Mogę zamknąć?” spytałam niepewnie. Kiwnął głową.
Szybko weszłam z powrotem do samochodu. W samą porę!
Zza rogu zaczęły się zbliżać cienie, te z pistoletami. Szły w stronę mego samochodu. Skuliłam się, jak przedtem, wyłączyłam motor.

Gdy były w odległości może 10 merów, wysoki cień uniósł rękę i zatrzymały się. Po chwili pomachał ręką i z 10 cieni ruszyło naprzód.

Skuliłam się jeszcze bardziej. Po chwili poczułam kołysanie, potem zaczęło się walenie w okna i w dach wozu.

Po paru chwilach wszystko ucichło. Wyjrzałam najostrożniej jak mogłam. Na znak wysokiego cienie wróciły do szeregów. Znów uniósł rękę, wszystkie pistolety wycelowały w mój samochód!

„Więc zginę, zabiją mnie cienie!”, pomyślałam.

Kule zadudniły na masce samochodu… Żadna nie jej przebiła. „Tymczasem, przy pierwszym ostrzale, ale co będzie dalej?”, zdenerwowana do granic wytrzymałości, zupełnie nie wiedziałam co robić.
A one, na znak dany przez wysokiego, złożyły się po raz wtóry.
Zasłoniłam głowę rękami.
Lecz nic nie było słychać. Spojrzałam w okno.
Stali z wycelowanymi pistoletami i patrzyli w bok, nie na samochód.

Z gmachu muzeum, w którym pracował, wychodził Adam. Schodził ze schodów prowadzących do wejścia. A w uniesionej ręce trzymał… błyszczącą szpadę! Zadrżałam z przejęcia. Widocznie widział z okna, co się dzieje, widział groźne cienie. I wziął z gabloty ten wspaniały eksponat – 15-towieczną szpadę… „Kochany, ale co to będzie – szpada przeciw broni palnej?”

A cienie stały jak zamarłe, z pistoletami w wyciągniętych rękach.
Po chwili wysoki zaczął gestykulować gwałtownie i podrzucił swój pistolet do góry. Parabellum zamigotało i … rozpłynęło się w powietrzu! Wszystkie cienie zrobiły to samo. Pistolety wirowały, rozsiewały blade błyski, i znikały.

Adam zszedł już ze schodów, zbliżał się do samochodu. Stanął przed nim. Bałam się o niego. Lecz cienie, na komendę wysokiego, zaczęły klękać…
Adam uniósł szpadę nad głową, potem powoli ją opuścił na wysokość tułowia, i wykonał nią ruch jakby dotykał czyjegoś ramienia.
Nie poruszyły się. Adam wsiadł do samochodu. Ruszyłam rewersem, potem pognałam boczną ulicą na prawo.

Nikt za nami nie gonił. Zatrzymałam się przed naszym domem. I nagle przypomniał mi się cień w bagażniku. Powiedziałam o nim Adamowi. Wysiedliśmy. Uniósł klapę. Cień poruszył zarysem ust jakby mówiąc „dziękuję”, wylazł, rozprostował się i ruszył przed siebie.
Już podchodziliśmy do drzwi domu, gdy odwróciłam się żeby zobaczyć czy go jeszcze widać. Dojrzałam go u wylotu ulicy. Wyciągną przed siebie ręce. Naprzeciw niego szło, też z wyciągniętymi rękami, 17 cieni. Nieuzbrojonych.

z Renatą Jabłońską rozmawia Beata Tarnowska (fragment)
Myśleć po polsku, myśleć po hebrajsku

Beata Tarnowska: Jesteś rodowitą łodzianką, wyrosłaś w polskiej kulturze, studiowałaś polonistykę w Łodzi i piszesz po polsku, od pięćdziesięciu lat mieszkając w Tel Awiwie… Polski jest Twoim językiem ojczystym…
Renata Jabłońska: Tak, rodzice mówili w domu po polsku. Czytali polskie książki i prasę. Oboje znali też dobrze niemiecki i gdy chcieli, żebym czegoś nie zrozumiała, przechodzili na ten język. Tata, który był bardzo zdolny do języków, znał ponadto rosyjski, bo jak zaczynał szkołę, nauczano jeszcze rosyjskiego. Natomiast mama z rosyjskim sobie nie radziła (śmiech), Rosjanie (na Syberii) ciągle się z niej śmieli. Ojciec znał też jidysz (dziadkowie Jabłońscy mówili po polsku, ale w domu, z rodziną, w jidisz). Z kolei mama, jak próbowała powiedzieć coś po żydowsku, ludzie pękali ze śmiechu – zupełnie nie miała do tego talentu. Jej tata, mój dziadek Dawid Klepkarczyk, słabo znał polski i rozmawiał z babcią w jidysz. Mama, jej siostra i brat rozmawiali ze sobą, i z babcią, po polsku. Z dziadkiem zresztą też, śmiejąc się z jego, często zabawnych, błędów językowych.

– Czy Twój ojciec próbował nauczyć Cię jidysz?
– Nie, rodzice nigdy ze mną nie rozmawiali w innym języku niż polski, więc nie znałam (i nie znam nadal, oprócz kilku słów), języka jidysz.

– Czy chcieli, żebyś wyrosła wyłącznie w polskiej kulturze?
– To było zupełnie naturalne, automatyczne, że mówili ze mną po polsku. Żyliśmy (od pokoleń) w Polsce, rodzice uczyli się w polskich szkołach. Często chodzili do teatrów, a gdy na przykład przyjeżdżały do Łodzi kabarety, lubili je oglądać. Nawet po wojnie mama pamiętała kabaretowe szlagiery. Tata lubił śpiewać arie operowe, zwłaszcza pieśń Jontka z Halki. Był przed wojną cenionym projektantem mody, w pracy mówił po polsku albo po niemiecku…

Moi rodzice nigdy nie usiłowali ukrywać swojego pochodzenia. Mama czasem mi pokazywała, jak babcia zapalała sobotnie świece, i była tymi wspomnieniami bardzo wzruszona. Sama już tego nie praktykowała.

– Jakie były losy Twojej rodziny podczas wojny?
– Gdy wybuchła wojna, ojciec zgłosił się do swej jednostki, gdyż radio nawoływało rezerwistów, aby szli bronić Warszawy. Ale zanim doszli, Warszawa padła. Zaczęto się więc wycofywać, i tak cofając się, ojciec zawędrował aż do Łucka. Wtedy Łuck zajęli Sowieci i ojciec tam utknął. Nie miał z nami, oczywiście, żadnego kontaktu. Któregoś dnia, gdy stał w długiej kolejce po chleb, a była już zima, jakaś kobieta upadła na jezdni. Ojciec pomógł jej wstać. Okazało się, że to była Niemka, która wracała z Rosji do Niemiec. Powiedziała, że jej pierwszym przystankiem będzie Litzmanstadt, czyli Łódź. Zapytała ojca, jak może się mu odwdzięczyć. Wtedy tata poprosił ją o pójście w Łodzi pod wskazany adres, do sklepu dziadków Klepkarczyków, i przekazanie wiadomości o miejscu jego pobytu. Gdy mama otrzymała tę wiadomość, powiedziała: „Ja takiej wojny z małym dzieckiem nie przeżyję, chcę przedostać się do męża”. Mama od wczesnych lat 30. czytywała prasę niemiecką i wiedziała, co grozi ze strony Niemców… Naszą drogę do Brześcia, przejście granicy, wszystkie te perypetie opisałam w opowiadaniu Trupia czaszka i czerwona gwiazda, zamieszczonym w zbiorze Niknące twarze. W Łucku znalazłyśmy ojca, a potem wywieziono nas na Syberię, w serce tajgi, za Nowosybirsk. Byliśmy tam (jako tzw. spec-presiedleńcy, bez możliwości opuszczenia tego miejsca) aż do powstania w 1943 roku Związku Patriotów Polskich. Następnie przewieziono nas do sowchozu, w Stawropolskim Kraju. Gdy wojna się skończyła, zaczęliśmy starać się o powrót do Polski. Wypuścili nas dopiero w marcu 1946 roku. Pamiętam, że kiedy wracaliśmy, na granicy z Polską wszyscy wstali i zaśpiewali Rotę, a mojej mamie łzy popłynęły z oczu…

Repatriantów na ogół usiłowano popchnąć na Ziemie Odzyskane, ale na szczęście dla nas pociąg przejeżdżał przez Łódź i zatrzymał się na Dworcu Kaliskim. Moi rodzice oświadczyli, że wysiadamy, bo jesteśmy łodzianie. Byłam wtedy 10-letnią dziewczynką…

– B. T.: Rosyjski był zatem Twoim drugim – w kolejności poznawania – językiem…
– Tak, nauczyłam się dosyć biegle rosyjskiego – dzieci szybko się uczą. Nawet teraz, w Tel Awiwie, potrafię niekiedy oszukać rosyjskich olim, że jestem z Rosji (śmiech). Bardzo mnie potem, w gimnazjum, zainteresowała rosyjska poezja, zwłaszcza z okresu romantyzmu.

– Do Izraela przybyłaś z rodzicami w 1957 roku…
– Przyjechałam niechętnie, bo w ogóle nie myślałam o wyjeździe. A kiedy już zaczęłam myśleć, chciałam przynajmniej zrobić magisterium. Wybrałam nawet temat: „Tuwim jako tłumacz liryki Puszkina”. W Polsce miałam wielu przyjaciół i czułam się u siebie. Nigdy nie ukrywałam, że jestem Żydówką. Z drugiej strony, uważałam, że jestem także Polką w sensie przynależności państwowej, kulturowej, itp. Ale moi rodzice postanowili wyjechać – ojciec był bardzo chory, biedna mama płakała, że beze mnie nie wyjedzie… skapitulowałam. Jak się wyjeżdża niechętnie, to wszystko wygląda jeszcze gorzej niż jest naprawdę… Wiedziałam, że Izrael to kraj młody i jeszcze nie bardzo rozwinięty. Najbardziej jednak zaskoczyło mnie to, że ludzie byli jacyś toporni, że sklepy, mieszkania wyglądały biednie, zupełnie jak w PRL-u… że panowała taka „państwowotwórcza” atmosfera – na przykład ludzie bili brawo, gdy na kronice filmowej pokazywano Ben-Guriona. Wszyscy byli tacy dumni, że powstało żydowskie państwo. Rozumiałam to, jednak po doświadczeniach PRL-u wywoływało to u mnie jakiś sprzeciw…

Z czasem zrozumiałam, że ci chaluce, którzy przyjechali tutaj przed wojną, oraz ocaleńcy z obozów, którzy dotarli do Palestyny po wojnie, bardzo ciężko pracowali i nie mieli na nic innego ani czasu, ani głowy, ani pieniędzy… A na sprowadzanie mebli na przykład z zagranicy mogli sobie pozwolić tylko nieliczni bogacze, więc ludzie kupowali, co było. W rezultacie, mieszkania wyglądały niemal identycznie: wszędzie stały podobne stoły, krzesła, lampy… W PRL-u też było trudno, jednak ten, kto chciał, mógł powiesić sobie łowicki kilim, urządzić mieszkanie w stylu ludowym albo kupić meble w Desie, mógł być indywidualistą… Tutaj niektórzy też się starali, kupowali arabskie dzbany, maty, kilimy, ale ogólnie wyglądało wszystko zbyt jednolicie. Mentalnie też, bo istniało takie kolektywne myślenie na różne tematy – na sprawy państwowe, na Zagładę, na kulturę…

Jak wspomniałam, przyjechałam niechętnie i wszystko mnie tutaj raziło. Raziło mnie słońce oślepiające, przyprawiające o bóle głowy, raził mnie brud, jakaś taka niechlujność, i te stragany, wrzaski, krzyki – Orient kompletny! To wszystko było dla mnie tak straszliwie obce… Może gdybym przyjechała jako turystka, nie przejmowałabym się niczym i traktowała to jako egzotykę. Jednak skoro miałam tu zamieszkać – bardzo to mnie przerażało.

Z drugiej strony – opowiem ci jedną śmieszną historię. Pewnego razu pojechałam odwiedzić na wsi moją kuzynkę, która przyjechała do Izraela po wojnie, w 1948 czy 1950 roku. Poszłyśmy na spacer i nagle przeleciał nad nami samolot. Ona mówi: „Popatrz, Mosze lata!”. A ja pytam: „A kto to jest ten Mosze?”. Ona patrzy na mnie zdziwiona: „No jak to, nie rozumiesz? Żyd-pilot!”.

– Czy nie odczuwałaś zmysłowego piękna Orientu?
– Owszem. Intensywność klimatu, zwłaszcza palące słońce – w lipcu i w sierpniu niebo jest bez przerwy błękitne – sprawia, że ludzie są tutaj bardziej otwarci, spontaniczni. Moje wrażenia zapachowo-wizualne były jednak, jak już wspomniałam, różnego typu. Na przykład w południowym Tel Awiwie, na placu przy centralnej stacji autobusowej, dostawałam w owych latach zawrotów głowy i mdłości, tak działały na mnie zapachy falafla, przypalonego oleju, wrzaski sprzedawców owoców, ciuchów i Bóg wie czego jeszcze… I te stare, duszne, rozgrzne autobusy, i spoceni, zziajani ludzie, pchający się do środka… Każdy cię dotknie, każdy cię popchnie, nikt nie mówi przepraszam – byłam przerażona i zagubiona w tym lepkim tłumie. Wrażenia okolic południowego Tel Awiwu to była egzotyka, ale dość niemiła. Gdy jechało się na północ miasta, gdzie nowe ulice, przestronniej i czyściej, można się było łudzić, że to nie Azja. Wyjazdy, na przykład do Cfatu czy Nazaretu, drogi pośród pardesów i wzgórz, albo na południe – Jerozolima, Morze Martwe, pustynia – to już było zachłyśnięcie się wspaniałym widokiem, jakby żywym obrazem wziętym z van Gogha: rozedrgane w słońcu pola… Nigdy też nie zapomnę drogi do wsi, w której mieszkała moja kuzynka. Po jednej stronie była plantacja etrogów (ten owoc wygląda trochę jak cytryna i jest jednym z trzech owoców „kultowych” w czasie święta Sukkot). Kiedy etrog zakwita, jego zapach jest upajający, rajski po prostu.

Wiesz, ja już jestem tutejsza, ale kwitnące hibiskusy, bugenwille, poncjany, efitny, dżakarandy – wciąż wydają mi się egzotyczne, po tylu latach… Gdy przyjechałam do Polski przedostatnim razem, moi przyjaciele przynieśli mi dwa bukiety bzu, jeden biały, drugi liliowy. Bardzo się wtedy wzruszyłam, ale bez to bez, wiadomo, swojski… Nie można żyć bezkarnie w jakimś kraju, cieszyć się jego przyrodą, nasiąkać jego kulturą, mieć tam przyjaciół, uczyć się, studiować, i naraz, mając 21 lat, wyjechać na stałe nie tylko do innego państwa, ale z Europy do Azji…

– Czy mieszkańcy Izraela też wydawali Ci się egzotyczni?
– Niektórzy – tak. Na przykład ci przybyli z Jemenu – o ciemnej skórze, wymawiający spółgłoski „chet” oraz „ajin” bardzo gardłowo, jak za czasów biblijnych. My tak nie akcentujemy tych głosek, nie umiemy.

– Przyjechałaś, nie znając języka hebrajskiego…
– W pierwszych dniach pobytu w Izraelu, ja i moja mama nie znałyśmy ani słowa po hebrajsku. Tak jak zawsze, rozmawiałyśmy ze sobą po polsku – w domu, lecz i na ulicy, w autobusie. I raz, jak na nas nakrzyczeli: „Dlaczego rozmawiacie po polsku?!” A kiedyś ktoś nas zaczepił na ulicy i pyta: „Masza?” Moja mama mówi: „Ja nie jestem Masza”. A to było: „Ma ha-szaa?”, czyli „Która godzina?”, ale myśmy słyszały: „Masza”. To było bardzo śmieszne. W końcu jednak nauczyłam się tego języka. Pracowałam bardzo ciężko w dzień, wieczorem szłam na ulpan. Miałam tam bardzo dobrą nauczycielkę. Lecz gdy zaczęto mnie namawiać, żebym zmieniła imię na Rinat albo Rina albo Rachela (nazwisko zresztą też – na Tapuchi) odpowiedziałam: „Na miłość boską, zawsze byłam Renatą i nie potrafię być kimś innym!”.

– Czy jako osoba z Polski, mająca ambicje pisarskie, doświadczałaś oparcia ze strony pisarzy tworzących po polsku w Izraelu?
– Nie, brakowało mi środowiska; nie znałam nikogo, z kim mogłabym wymieniać uwagi, dzielić się wątpliwościami…

– Ale przecież od lat 50. do końca XX wieku tworzyło po polsku w Izraelu około pięćdziesięciu twórców…
– Możliwe, ale w latach 50. nikogo takiego nie znałam. Owszem, poznałam wielu ludzi pochodzenia polskiego – byli to głównie lekarze, inżynierowie, muzycy, lecz niestety nie było wśród nich pisarzy.

– Czyli środowisko literackie nie było zorganizowane?
– Nie. Część piszących przyjechała tutaj w latach 1948-1950, ale nie zorganizowali się w żaden związek.

– Czy w piśmie „Nowiny”-„Kurier” nie zamieszczano żadnego dodatku literackiego?
– Drukowano tam straszliwe powieści w odcinkach, czasem jakieś opowiadania albo wspomnienia – nie twierdzę, że wszystko nie było warte druku – ale generalnie „Nowiny”-„Kurier” nie były najlepszą gazetą. Na szczęście, przez długie lata istniała na Allenby księgarnia Neusteina. Kiedy po 1968 roku zerwane zostały kontakty dyplomatyczne z Polską, Neustein sprowadzał polską literaturę z Zachodu. Można było kupić w tej księgarni i paryską „Kulturę”, i londyńskie „Wiadomości”…

– Jak zaczęło się tworzyć środowisko literackie?
– Żeby stworzyć to środowisko, założyliśmy Sekcję Polską przy Stowarzyszeniu Związków Pisarzy w Izraelu. Stało się to dopiero w latach 80., gdy zaczęłam pracować w „Nowinach” (publikowałam tam głównie felietony, miałam też stałą rubrykę miejską). W redakcji pracował już Eli Barbur, który jest człowiekiem piszącym, a do Izraela przyjechał w 1973 roku. Wcześniej, w latach 70., poznałam tutaj państwa Toneckich – pisarkę Anielę Jasińską i Michała Toneckiego, który był świetnym dramaturgiem. Po raz pierwszy ktoś mnie uczciwie krytykował, dawał dobre rady! Dzięki Anieli Jasińskiej poznałam profesora Gabriela Mokeda, który zaczął publikować w przekładach moje i Elego teksty w piśmie „Achshav”, oraz zamówił u mnie przekłady opowiadań pisarzy hebrajskich.
W latach 80. przetłumaczono mi na hebrajski kilka opowiadań, które opublikowały „Maariw”, „Moznaim”, „Dawar”, „Raw-Kol”, „Ariel”… Później odważyłam się złożyć zbiorek pod ogólnym tytułem Kikar Ha’melech Albert [Plac króla Alberta], który posłałam do Hakibutz Hameuhad. Opublikowano go w 1993 roku.

– Czyli Twój właściwy debiut był w języku hebrajskim…
– Tak, ale – jak mówiłam – to były tłumaczenia, a nie teksty napisane oryginalnie po hebrajsku. Polskie oryginały ukazywały się w czasopismach – po raz pierwszy wydrukowano mi opowiadanie w piśmie „Literatura”, które ukazywało się w Hollywood, następnie w dwujęzycznym „Language Bridges” w Teksasie, drukującym polskie teksty i jednocześnie ich przekłady na angielski. Dostałam w tym piśmie nagrodę za najlepsze opowiadanie. Także „B-1” (w Niemczech) opublikowało dwa opowiadania. Dopiero później wydałam trzy tomiki wierszy hebrajskich – dwa tomiki dla dzieci oraz Ir zara [Obce miasto], w 1999 roku.

– Byłaś już wtedy po debiucie na polskim rynku literackim – w 1995 roku wydałaś tom opowiadań Sen na cztery ręce. Później pisałaś wiersze i publikowałaś już tylko po polsku. Dlaczego?
– Nie odważyłam się od razu pisać wierszy po polsku. Wydawało mi się, że hebrajski bardziej się do tego nadaje. A potem nagle poczułam, że nie, wcale nie chcę pisać po hebrajsku, tylko po polsku…

Wiesz, ja mam rozdwojenie jaźni: o rzeczach materialnych, przyziemnych, jak sprawy mieszkaniowe, płatności, różne naprawy, kupowanie ciuchów, myślę po hebrajsku, natomiast o wszystkim, co jest związane ze sferą uczuć – jakbym miała przełącznik w mózgu – automatycznie myślę po polsku (nawet moje koty wiedzą, co znaczy: „chodź”, „zejdź”, „posuń się”). Dlatego moje wiersze hebrajskie są znacznie mniej liryczne, bardziej oparte na obserwacji. Piszę w nich o swoich odczuciach i spostrzeżeniach odnośnie życia w Izraelu – one reprezentują tę część mnie, która potrafi myśleć po hebrajsku. Żadnego z nich nie przetłumaczyłam na polski. […]

Tel Awiw, czerwiec 2008