FRAZA NR 61-62 / 2009 – KRONIKA
Andrzej Busza
Mowa torontońska
(Mowa wygłoszona na uroczystości wręczenia Andrzejowi Buszy dyplomu Nagrody Fundacji Turzańskich za r. 2005, która odbyła się w audytorium Copernicus w Toronto, 19 kwietnia 2008 roku. Tytuł pochodzi od redakcji)
Szanowni Państwo!
Najpierw pragnę podziękować tym wszystkim którym zawdzięczam tę cenioną w środowiskach artystycznym i naukowym Nagrodę, a przy okazji zaproszenie mnie do Toronto i urządzenie mi tego wieczoru. W pierwszej kolejności kieruję słowa swych serdecznych podziękowań do Fundacji Turzańskich, instytucji, dzięki której Toronto jest dziś jednym z czołowych ośrodków kultury polskiej poza granicami kraju.
Dziękuję również Polskiemu Funduszowi Wydawniczemu w Kanadzie, od kilku lat memu głównemu wydawcy. Następnie, na odległość, dziękuję Stowarzyszeniu Artystyczno-Literackiemu Fraza” w Rzeszowie, częstemu koedytorowi Funduszu i wreszcie, ale równie serdecznie, kierownictwu Domu Kopernika, które ofiarowało mi gościnę kontynuując w ten sposób spotkania z pisarzami, które stały się dobrą tradycją tego życzliwego polskiej kulturze miejsca. Ale tak naprawdę to chcę podziękować nie instytucjom lecz osobom, którym leży na sercu los i sprawy tego kopciuszka dzisiejszego życia kulturalno-artystycznego: poezji. A więc, pani Nelli Turzańskiej i panu Zbigniewowi Szymborskiemu oraz pozostałym członkom jury nagrody, paniom: prof. Tamarze Trojanowskiej, Grażynie Kopeć, Ewie Szoździe oraz panom: Markowi Kusibie, Henrykowi Wójcikowi i Edwardowi Zymanowi. Dziękuję też z tego miejsca pani prof. Beacie Tarnowskiej z Uniwersytetu Warmińsko-Mazurskiego w Olsztynie oraz dr. Januszowi Pasterskiemu z Rzeszowa, bez których wnikliwych opracowań z pewnością nie zostałbym nominowany do Nagrody.
Może Państwo nawet tego w pełni nie doceniają – kieruję te słowa do członków Fundacji i Funduszu – jak wielkie mają znaczenie Wasze gesty bezinteresownej życzliwości dla poety, w istocie polskiego, w wieku już biblijnym, który przez długie lata żył zasadniczo poza polskim środowiskiem pisarskim. Słowa serdecznych i gorących podziękowań kieruję również do wybitnego poety i pisarza, nieżyjącego już Bogdana Czaykowskiego, z którym łączyła mnie pięćdziesięcioletnia przyjaźń.
Dziękuję także Annie Lubicz-Łubie, dzięki której olbrzymi kontynent kanadyjski skrócił swe odległości dzielące Vancouver i Toronto, miasto, jak widać to coraz wyraźniej, interesujących polskich poetów i wielkiej, choć nie powszechnej dla nich życzliwości. Wspominam Annę, bo to od niej zaczęły się tak owocne kontakty Bogdana z Edwardem i jego przyjaciółmi z Funduszu, a potem moja z nim i Funduszem znajomość. Wreszcie, jeśli państwo pozwolą, chciałbym jeszcze na zakończenie wymienić obecnych tu moich kibiców: moją żonę Wilę, która jest zazwyczaj moim pierwszym (a nieraz przez długi czas jedynym) czytelnikiem tekstów oraz moją córkę Ewę, która jest często ich czytelnikiem drugim. Mój trzeci kibic – a właściwie, asystent, czworonożny Kundzio pozostał w Nowym Jorku. Szepnął mi raz na ucho że wprawdzie poezję lubi, mowy prozą go nudzą.
Kiedy byłem ostatni raz w Toronto i czytałem wiersze w księgarni Artus”, pod koniec wieczoru podeszła do mnie urocza starsza pani i poprosiła mnie o podpisanie jej mego tomiku. Dopiero pisząc dedykację uświadomiłem sobie, że jest to nie kto inny tylko pani Turzańska, o której już tyle słyszałem. I ni stąd, ni zowąd przeleciała mi przez głowę myśl: jak miło by było od takiej ujmująco skromnej osoby otrzymać nagrodę, choć wtedy nagroda im. Władysława i Nelli Turzańskich była dla mnie tylko nierealną mrzonką. Ale dwa lata później marzenie to ziściło się i oto dziś wieczorem pani Turzańska wręcza mi dyplom.
Gdyby nie bezinteresowna hojność i wielkoduszność takich osób jak pani Turzańska, a konkretnie Fundacja, jaką utworzyła wraz z mężem, pozostałbym (jak wielu innych) na pół szufladkowym poetą polskim mieszkającym w Kanadzie z garstką przyjaciół-czytelników. A tak wiersze moje mają szansę dotarcia do nieco szerszego grona ludzi którzy czytają i interesują się poezją. Oczywiście, mowa tu o dziesiątkach, może setkach ludzi, ponieważ jak wyraził się lapidarnie jeszcze w połowie dziewiętnastego wieku angielski poeta i krytyk Matthew Arnold żyjemy w niepoetyckich czasach”. Od czasów Arnolda akcje poezji bardzo spadły na giełdzie literacko-kulturowej. Choć sytuacja jest wręcz paradoksalna. Piszących wiersze jest wciąż mnóstwo. (Mój wuj, który był i lekarzem i pisarzem, mawiał: Z pisaniem wierszy to tak jak z chorobami dziecinnymi takimi jak wietrzna ospa, odra, koklusz – prawie każdy musi je przejść. Na szczęście, tylko w nielicznych wypadkach staje się to chroniczne.”) A więc, jak już wspomniałem, piszących wiersze jest mnóstwo. Natomiast obawiam się, że o wiele mniej ludzi czyta dziś poezję.
Sytuacja poezji, w ogóle sztuki, uległa radykalnej zmianie z chwilą, kiedy technologia zaczęła odgrywać coraz większą rolę prawie we wszystkich dziedzinach życia, łącznie ze sferą tworzenia świata fikcji oraz dostarczania przeżyć estetycznych. Kluczową rolę języka mówionego – tego najbardziej subtelnego systemu przekazu myśli, uczuć, wyobrażeń – przejął technologicznie wyprodukowany obraz. Proces produkcji tych obrazów jest skomplikowany, wymagający pracy zespołowej, a przez to niezwykle kosztowny. I tak w grę wchodzi komercjum i potrzeba zwracania się do szerszych mas odbiorców, czyli konieczność zmniejszenia subtelności przekazu i uproszczenia jego zawartości treściowej.
Jest więc oczywiste że w takich okolicznościach poezja staje się formą marginesową, a w każdym razie, jak wyraził to Hamlet, kawiorem dla ogółu”. Dla ambitnego poety tworzącego w rodzimym społeczeństwie, któremu się marzy szeroki posłuch i rozgłos jest to sytuacja iście frustrująca, czyniąc go podatnym na mody, kusząc go kompromisem. Jeśli ma odpowiednie kontakty poeta taki wydaje w trzech tomach wiersze zebrane (naszpikowane aktualnościami), które błyszczą jak supernowa przez jeden krótki sezonik recenzyjno-kawiarniany, a potem dołączają w mrocznym magazynie do zakurzonej piramidy dzieł zebranych, na przykład Lenina.
Moja sytuacja zawsze była i wciąż jest zupełnie inna. Od początku tworzyłem zasadniczo w próżni, a przynajmniej w bardzo rozrzedzonym powietrzu środowiskowym. Jedynie przez stosunkowo krótki okres pod koniec lat pięćdziesiątych i na początku sześćdziesiątych, kiedy byłem związany z londyńską grupą Kontynentów”, miałem w jakimś sensie twórcze środowisko, ale poza tym gros życia spędziłem na uboczu z dala od literackich kawiarni, wieczorów autorskich, redakcji, koterii, domów wydawniczych, agentów, wkładek do tygodników, zamówień, recenzji. Co więcej, mogło by się wydawać, że jak gdyby celowo unikam potencjalnego czytelnika.
Zacząłem pisać wiersze po polsku w angielskim internacie (mimo że pisanie po polsku nie przychodziło mi wtedy łatwo). Przez siedem lat, kiedy dojrzewałem jako poeta, miałem polskie środowisko oraz dostęp do czytelnika polskiego. Ale potem znowu znalazłem się na uboczu, nad dalekim Pacyfikiem. Drukowałem mało; kontakty z polskim światem literackim miałem tylko sporadyczne. Poza tym były to lata ważkich wydarzeń politycznych – Solidarności, stanu wojennego, represji, usankcjonowanych morderstw, upadku PRL. A jak wiadomo inter arma silent musae, czyli: w czasie wojny milczą muzy”.
Równocześnie sam przechodziłem kryzys poetycki. Od wielu lat wykładałem literaturę angielską, coraz głębiej ją poznawałem, coraz bardziej wchodziłem w język, poznawałem jego możliwości poetyckie, tajniki, chwyty, dźwiękową fakturę. A w pewnym momencie uświadomiłem sobie że moja znajomość polszczyzny w porównaniu z językiem angielskim jest uboższa. Uwydatnił mi tę świadomość bliski kontakt z poetą, który miał fenomenalną znajomość i wyczucie języka polskiego, a przede wszystkim o wiele bogatszy ode mnie leksykon i ciekawszą składnię. Zacząłem więc pisać po angielsku.
Ponowne odkrycie własnego głosu w nowym języku zajęło mnie dobrych kilka lat. Paradoksalnie, kiedy możliwości druku w Polsce znacznie wzrosły, odciąłem się od polskiego czytelnika barierą językową. Drukowanie po angielsku w Kanadzie nie pociągało mnie ze względu na zupełnie mi obcy klimat i charakter współczesnej literatury kanadyjskiej. Znana poetka kanadyjska omawiając w audycji radiowej moją i Bogdana Czaykowskiego twórczość (w angielskich przekładach) stwierdziła że do Kanady jeszcze nie dotarliśmy: Busza and Czaykowski haven’t arrived yet in Canada”. Bogdan Czaykowski, który pośrednio przyczynił się do tego, że przerzuciłem się na angielski, także umożliwił mi ponowne zaistnienie jako poeta w języku polskim (po bez mała dwudziestu latach nieobecności) dzięki jego znakomitym przekładom.
Bogdana poznałem jesienią 1957 roku w Londynie, kiedy jako student anglistyki na University College po krótkim stażu w Życiu Akademickim” zostałem przyjęty do redakcji Merkuriusza Polskiego”, który z czasem przekształcił się w Kontynenty”. Bogdan był już wtedy nie tylko jednym z filarów pisma, ale i autorem świeżo wydanego tomiku wierszy, pisywał także recenzje w paryskiej Kulturze” i londyńskich Wiadomościach”. Ja dopiero stawiałem pierwsze kroki, drukując recenzje z filmów, sprawozdania z polskiego życia studenckiego w Londynie, a po kryjomu pisząc wiersze. Któregoś wieczora, gdy żegnaliśmy się w kawiarni Hades” na South Kensington, wręczyłem mu nieśmiało kilka swoich wierszy przepisanych wiecznym piórem (pierwszy rzut piszę zwykle ołówkiem) na liniowanym papierze. Po dwóch dniach otrzymałem je z powrotem pocztą, z obszernymi komentarzami i uwagami napisanymi czerwonym atramentem na marginesach i w tekście. (Bogdan był wówczas nauczycielem w angielskiej szkole podstawowej.) Po roku przyczynił się w sposób istotny do mego debiutu poetyckiego, a dziesięć lat później pomógł mi przygotować pierwszy tomik Znaki wodne.
Na jesieni 1962 roku Bogdan dostał posadę wykładowcy na Wydziale Slawistyki Uniwersytetu Brytyjskiej Kolumbii w Vancouver. Trzy lata później, dzięki jego staraniom, i ja znalazłem się na tym uniwersytecie. Wynajmowaliśmy mieszkania przez ścianę, nieraz spędzaliśmy wieczory razem z naszymi żonami, jeździliśmy rodzinnie do Okanagan, Cariboo, na vancouverską wyspę. Kiedy odwiedził nas Miłosz z żoną Janką, nazwał nasze dwie rodziny małą kolonią huterycką.
Najpierw starym, jeszcze londyńskim zwyczajem pokazywałem Bogdanowi swoje wiersze, on zaś dawał mi do przeglądu swoje teksty pisane po angielsku. No i nadeszła chwila, kiedy zaczęliśmy razem tłumaczyć polskie teksty, zwłaszcza współczesną poezję. W tym przedsięwzięciu pod wieloma względami uzupełnialiśmy się. Bogdan miał lepszą ode mnie znajomość języka oraz literatury i kultury polskiej, ja natomiast – opanowanie i wyczucie języka angielskiego. On kładł nacisk na składnię i rytmikę wiersza, ja zwracałem większą uwagę na semantykę.
Przez długi czas siebie na wzajem w zasadzie nie tłumaczyliśmy. Ale na kilka lat przed śmiercią, gdy ja już od dawna pisałem prawie wyłącznie po angielsku, Bogdan zaczął systematycznie tłumaczyć na polski moje teksty. Wtedy, zdopingowany brakiem udanych przekładów jego poezji, zacząłem przekładać jego teksty na angielski. Niestety nastąpiło to stosunkowo późno, właściwie w ostatnim okresie. Część moich przekładów
Bogdan zdążył jeszcze przejrzeć a nawet wprowadzić pewne poprawki, inne zaś powstały całkiem niedawno, gdy już nie żył.
W ubiegłym roku, w okresie, gdy Bogdan leżał nieprzytomny na szesnastym piętrze Vancouver General Hospital, pod szerokim sierpniowym niebem a za oknami rozlegała się wspaniała panorama przybrzeżnych gór, których grozę i piękno nieraz opisywał, wpadłem na pomysł skomponowania tomu wierszy składającego się z polskich tekstów Bogdana z moimi przekładami na angielski oraz tuzina moich angielskich tekstów z polskimi wersjami Bogdana. Byłaby to swoisty wyraz i pamiątka naszej półwiecznej przyjaźni i współpracy, a dla mnie sposób kontynuowania naszego poetyckiego dialogu poza jego fizyczną śmierć. Ale o samej książce, która pojawi się dziś, niestety, tylko wirtualnie, porozmawiamy w dalszej części wieczoru.
Tymczasem chciałbym raz jeszcze podziękować za Nagrodę i zaproszenie mnie do poetyckiego miasta Toronto i oddać głos Edwardowi.
Andrzej Busza
Bożena Karwowska
Przede wszystkim poezja. Wspomnienie o Bogdanie Czaykowskim
20 listopada wieczorem w sali konferencyjnej Biblioteki Uniwersytetu Warszawskiego odbyło się spotkanie, upamiętniające Bogdana Czaykowskiego w I rocznicę jego śmierci. Wiedząc już o swojej chorobie poeta postanowił w styczniu 2007 r. przekazać swoje cenne archiwum, którego znaczą część stanowi korespondencja z wieloma znanymi pisarzami, redaktorami, badaczami, Bibliotece Uniwersytetu Warszawskiego. Stało się tak po części z inspiracji Bożeny Karwowskiej, profesor slawistyki Uniwersytetu Brytyjskiej Kolumbii, jego wieloletniej współpracowniczki i przyjaciółki, która zorganizowała (m.in. przy pomocy konsulatu polskiego w Vancouver) skomplikowane przedsięwzięcie przewiezienia archiwum z Kanady do Warszawy. Na spotkaniu w BUW prof. Karwowska przedstawiła szkic wspomnieniowy o poecie, którego tekst publikujemy poniżej. Ilustrowała go prezentacja multimedialna, ukazująca fotografie poety w otoczeniu rodziny, vankuwerskich przyjaciół i uniwersyteckich kolegów.
(Magdalena Rabizo-Birek)
Nie jestem znawczynią twórczości Bogdana Czaykowskiego i nie w tej roli występuję tu dzisiaj. Chcę podzielić się z Państwem kilkoma refleksjami na temat mojego byłego nauczyciela i przyjaciela, przedstawić jego sylwetkę przede wszystkim jako człowieka, choć w jego przypadku oznacza to powrót do życiorysu uwikłanego w historię, opowieść o wygnaniu, o życiu akademickim Vancouver oraz kulturalnym życiu osiadłej tam polskiej diaspory. Będzie to bardziej opowieść niż esej krytyczny, nie aspiruję tu do jakiejkolwiek naukowej wiedzy i analizy, nigdy nie studiowałam biografii Bogdana Czaykowskiego, niezwykle istotnej dla rozumienia jego twórczości. Byłam natomiast bardziej lub mniej wdzięczną słuchaczką jego opowieści, i to zarówno tych wiedzionych w przestrzeni publicznej, na różnego rodzaju spotkaniach grup polonijnych w Vancouver, jak i prywatnych, w uniwersyteckich biurach, klubie profesorskim, domu i ogrodzie przy 34. ulicy i Dunbar, (który został rozebrany na kilka miesięcy przed jego śmiercią), a później w mieszkaniu w kompleksie Pacyfica przy ulicy Cambie.
Bogdan Czaykowski należał do pokolenia, które zostało wydziedziczone z rodzimej kultury, zanim zdołało zapuścić korzenie. Jego dzieciństwo, opisane częściowo w niewydanych jak dotąd wspomnieniach Ocalone przez bociany, to pojedyncze obrazy: wspomnienia z domu na Wołyniu, a później z tułaczki po ZSRR i Indiach. Młodość to Londyn i Dublin, później Vancouver, gdzie spędził większość życia. W swojej nocie biograficznej tak napisał o sobie:
Bogdan Czaykowski, ur. 10 lutego, 1932 r. w Równem, na Wołyniu. Wczesne dzieciństwo spędził na Wołyniu, głównie na osadzie Krechowieckiej, oraz w Brześciu nad Bugiem, gdzie zaczął uczęszczać do szkoły powszechnej. W kwietniu 1940 roku wywieziony wraz z rodzicami i młodszym bratem do Związku Sowieckiego, do obozu pracy niedaleko miasta Wyczegda, w Wołogodzkiej obłasti, gdzie uczęszczał do szkoły rosyjskiej. Ojciec, aresztowany przez NKWD w wigilię Bożego Narodzenia w 1940 roku i skazany na wiele lat więzienia, zaginął. Po amnestii obywateli polskich w lecie 1942 r. opuścił wraz z matką i bratem obóz i przebywał w kołchozie koło Samarkandy, w Kermine w polskim sierocińcu, oraz w Aszchabadzie. Brat zmarł z niedożywienia w Kermine. Z Aszchabadu późnym latem 1942 roku przewieziony do Meszhedu w Persji, a w grudniu 1942 r. do sierocińca polskiego koło Jamnagar, na półwyspie Kathiawar w Indiach. Przebywał tam z matką, która pracowała jako siostra szpitalna, do 1946 roku, a następnie znalazł się w obozie polskim w Valivade, koło Kolhapur, gdzie przeniesiony został sierociniec z Jamnagaru. W Indiach ukończył szkołę powszechną oraz cztery klasy gimnazjum. Był wodzem zuchów.
W marcu 1948 roku przybył wraz z matką do Anglii, gdzie w latach 1948-51 uczęszczał do polskiego gimnazjum im. Kopernika w Bottisham, koło Cambridge. Po uzyskaniu matury polskiej i angielskiej w 1951 roku zamieszkał w Croydon, niedaleko Londynu, gdzie pracował w fabryce czekolady.
Uzyskawszy stypendium Committee for the Education of Poles in Great Britain, w październiku 1951 roku rozpoczął studia historii europejskiej i historii Irlandii na University College w Dublinie, uzyskując stopień Bachelor of Arts w 1954 roku.
Nie mogąc kontynuować studiów z braku funduszy, przeniósł się w 1954 roku do Londynu. Pracował jako pomywacz w restauracji Dakowskiego, jako kuchcik w restauracji Trocadero na Piccadilly, oraz jako rachmistrz w Lexington Garages na Soho. W 1955 roku uzyskał stypendium Wolnej Europy na studia literatury polskiej w School of Slavonic and East European Studies Uniwersytetu Londyńskiego; kontynuował również studia historii na King’s College. Brał udział trzykrotnie w kursach letnich Uniwersytetu Wolnej Europy w Strasbourgu. Po uzyskaniu po dwóch latach stopnia B.A. kontynuował studia na Uniwersytecie Londyńskim i w 1959 roku uzyskał stopień Master of Arts na podstawie pracy „The Theories of Poetic Movements in Poland as Reflected in Manifestoes, 1887-1930” (265 pp.). W grudniu tego roku ożenił się z Jadwigą Januszajtis. Studia doktoranckie z nowożytnej historii Polski rozpoczął na Uniwersytecie Londyńskim w 1959 roku, i do 1962 roku zebrał obszerne materiały do pracy doktorskiej o polskim Sejmie Ustawodawczym, 1919-22. W latach 1959-62 zarabiał na utrzymanie rodziny (córka, 1960; syn, 1962) jako nauczyciel historii i religii w angielskiej szkole średniej w Londynie.
W 1962 roku przeniósł się wraz z rodziną do Kanady, gdzie otrzymał pracę wykładowcy języka i literatury polskiej na Uniwersytecie Kolumbii Brytyjskiej w Vancouver. W trakcie swojej pracy akademickiej (1962-1997) wykładał kursy języka i literatury polskiej, historii Polski i Europy środkowowschodniej, kultury słowiańskiej oraz literatur wschodnioeuropejskich w przekładach. Od 1971 roku do 1988 roku był kierownikiem departamentu slawistyki na Uniwersytecie Kolumbii Brytyjskiej. W latach 1995-97 był kierownikiem Programu Studiów Europejskich. W roku 1982 uzyskał tytuł profesora zwyczajnego. W 1996 roku otrzymał Killam Prize for Excellence in Teaching udzielaną za wysoki poziom pracy dydaktycznej. Od 1997 roku Professor Emeritus Uniwersytetu Kolumbii Brytyjskiej. Prezes Oddziału Vancouver Polskiego Instytutu Naukowego w Kanadzie (1995). (Tekst podaję za wersją zachowaną w plikach komputerowych Bogdana Czaykowskiego).
Prywatne opowieści Bogdana Czaykowskiego to przede wszystkim wspomnienia z objazdu majątku w Równem, który otrzymał ojciec jako członek pułku ułanów krechowieckich, wspomnienia niechęci, jaką obdarzały go córki ukraińskiego zarządcy. Opowiadał o tym często, zwłaszcza wtedy, gdy już jako kierownik wydzialu slawistyki na UBC prowadził rozmowy z instruktorką języka ukraińskiego i opłacającymi jej etat członkami ukraińskiej społeczności. Bawiła go chyba trochę sytuacja, w której po tylu latach koło jakby się zamknęło, trzeba było znowu pracować razem, niezależnie od historycznych niechęci narodowych. A tych mogło być przecież wiele w jego życiu, wiele też stawało się takim zamkniętym kołem. Sowietom (zawsze zwracał mi uwagę, że nie Związek Radziecki, ale Sowiecki, nie Rosjanie ale Sowieci) nie zapomniał śmierci ojca. Tego, jak wieziono go przez wieś już jako więźnia bez najmniejszego szacunku, jak widział go po raz ostatni na spotkaniu z matką w jakiejś wielkiej sali, z wielkim zegarem, też ogromnego, z ogoloną głową. I nie zapomniał też śmierci brata, który był zbyt mały, żeby mógł zadbać o siebie, żeby ocaleć. A mimo to odnosił się do Rosjan, z którymi pracował, z szacunkiem, nie przenosił na swoich uniwersyteckich kolegów antypatii czy animozji politycznych.
Przyjaźnił się w Vancouver z Anglikami, którzy przecież w czasach jego londyńskiej i dublińskiej młodości patrzyli na Polaków jak na niechcianych emigrantów, wołali za nimi: Poles go home! Był patronem wielu polonijnych organizacji i grup, choć należał do formacji intelektualnej i politycznej wyrastającej poza grupy emigracyjne, wspominał hostele jako miejsca ograniczające możliwości rozwoju intelektualnego i integracji Polaków. Znał je dobrze z okresu, kiedy w jednym z hosteli mieszkała jego matka. Podarował mi powieść Janiny Kowalskiej Pogranicze, żebym wiedziała, jak to było… Współpracował blisko z towarzystwem imienia Janusza Korczaka i polsko-żydowskimi organizacjami w Vancouver. Polacy pochodzenia żydowskiego byli jego najbliższymi przyjaciółmi, choć przez jedną z koleżanek z pracy został oskarżony o antysemityzm. Przykładów podobnych można by mnożyć wiele. W swojej umiejętności złożenia obrazu syntetycznego i uogólniającego, a zarazem spojrzenia na każdego człowieka jako na odrębną jednostkę, był osobowością zupełnie wyjątkową. A przy tym stał się swego rodzaju instytucją kulturalno-naukową, operującą w polskiej diasporze w Vancouver i wychodzącą poza jej grance. Wiązało się to z jego myśleniem o emigracji i emigracyjności, a także o kulturze i literaturze i ich roli w życiu ludzi. Zacznijmy jednak od początku.
Choć, jak pisał, najchętniej urodziłby się po prostu w trawie, Polskość była dla Bogdana Czaykowskiego nie tylko skazaniem, ale też wyborem. I to wyborem w dużej części bardzo świadomym. Studia historyczne i polonistyczne wiązały go nie tylko językowo i kulturowo, ale także zawodowo z Polską. Wiązał się też z polskością jako student biorący czynny udział w życiu polonijnym i opierający swoje związki przyjacielskie na środowisku polskim. Wybór kończenia szkoły średniej w języku polskim wspominał przez całe swoje życie, podkreślając często, że jego wieloletni przyjaciel, również mieszkający w Vancouver, Andrzej Busza, który maturę zdał w szkole anglojęzycznej, latami redagował jego anglojęzyczne teksty. Jego angielszczyzna do końca życia miała akcent, łatwo rozpoznawalny jako polski. A przecież tak na prawdę w Polsce był tylko przez parę tygodni w związku ze zjazdem slawistow w 1973 roku. Nawiązał wtedy wiele przyjaźni, które znalazły ciąg dalszy w jego korespondencji. W środowisku polonijnym poznał swoją żonę, z którą nie tylko przeżył całe życie, ale także bardzo rzadko się rozstawał. Tam też stał się jednym z tak zwanych „londyńskich młodych” – grupy przyjaciół, z którymi, pomimo różnych nieporozumień, był blisko aż do końca życia.
Stanowili oni grupę w historii literatury unikalną. Emigracja i powstałe z niej grupy czy też diaspory, nie mają drugiego pokolenia. Dzieci emigrantów mówią o polskości nie jako o tożsamości, ale jako o pochodzeniu, widzą ją w kategoriach narodowych korzeni. Współczesne procesy migracyjne pozwoliły na wprowadzenie terminu tak zwanej „generacji półtora”, do której należą młodzi ludzie, którzy zdążyli przed wyjazdem zapuścić korzenie kulturowe w kraju rodzinnym, ale na tyle wcześnie przyjechali do kraju osiedlenia, alby wejść w jego grupy rówieśnicze i budować w nich swoje formujące społecznie przyjaźnie (por. Ruben D.Rumbaut i Ruben G. Rumbaut Self and Circumstance: Journeys and Visions of Exile, w: The Dispossessed. An Anatomy of Exile. Red. Peter I. Rose. Amherst and Boston 2005, s. 331- 357). Grupa młodych poetów skupiona wokół „Merkuriusza” i „Kontynentów” składała się z tych, którzy kultury polskiej uczyli się na wygnaniu, niejako w podróży, która nie była ich wyborem. I którzy usiłowali stworzyć „drugie pokolenie” emigracyjne. Oparte było ono na – jakże typowym w rozwoju międzygeneracyjnym – konflikcie ze „starymi”, czyli polityczną emigracją londyńską. Dopiero po latach rozmów zorientowałam się, jak karkołomne było to zamierzenie. Wychowani z dala od rozwijającej się kultury codzienności PRLu, pozostali uformowani przez przedwojenne modele, nawet jeśli było to formowanie poprzez odrzucenie.
Stąd pewnie zachwyt Bogdana Czaykowskiego poezją Gałczyńskiego, który zaczął się gdzieś jeszcze w sierocińcu w Valivade, zainteresowania poezja Awangardy, myślenie kategoriami grup i manifestów poetyckich. I nawet jeśli możemy powiedzieć, że eksperyment „drugiego pokolenia” powiódł się w jakimś tam sensie, to jest to raczej dobrze znana sytuacja, kiedy operacja się udała, ale pacjent zmarł. Chodzi mi bowiem nie tylko o utworzenie grupy poetyckiej, ale zainteresowanie nią krytyków i publiczności, a tej niestety stworzyć nie mogli. Byli oni bowiem za tak zwaną żelazną kurtyną, która okazała się nie do przebicia. Zostali więc, na długie lata, sami dla siebie krytykami i publicznością. Badacze, którzy interesują się twórczością Bogdana Czaykowskiego, Andrzeja Buszy, Adama Czerniawskiego, Jana Darowskiego, Floriana Śmieji czy Danuty Ewy Bieńkowskiej (by wymienić tylko kilka nazwisk) znajdą w archiwum złożonym w Bibliotece Uniwersytetu Warszawskiego (Gabinet Rękopisów) wiele materiałów, dzięki którym tę historię unikalnej grupy i samotności jej członków można będzie opowiedzieć uczciwie.
Zawieszenie w historii to także niezwykła wręcz potrzeba odnalezienia swojego miejsca, miejsca przy drugim człowieku. Stworzenia domu, który staje się kotwicą. Potwierdzenie „osiadłego” trybu życia. Na pytanie o to, kiedy wyjechali z Polski, państwo Czaykowscy zawsze odpowiadali jednym głosem: „Myśmy nie wyjechali, naz wywieźli”. Przyjazd do Vancouver był dla Bogdana Czaykowskiego w jakimś sensie konsekwencją założenia rodziny. Marzył bowiem jako młody człowiek nie tylko o posiadaniu żółtego krawata – może dlatego ten kolor pozostał jego ulubionym kolorem już na zawsze – ale także o dołączeniu do grona paryskiej „Kultury”. Niestety, nie było to możliwe do pogodzenia z rodziną, gdyż dom w Maison Lafitte nie był miejscem dla rodzin i dzieci. Chęć utrzymania wolności politycznej uniemożliwiła mu pracę w Radiu Wolna Europa, stąd poszukiwania pracy nauczycielskiej, którą zresztą czas jakiś wykonywał w Wielkiej Brytanii. Myślenie o Ameryce Północnej pojawiło się w związku z kontaktami z Czesławem Miłoszem, który zresztą starał się pomóc Bogdanowi w znalezieniu miejsca (jako rusycysta?) na Nowym Kontynencie. Opowiada o tym niezwykle ciekawa korespondencja pomiędzy obydwoma poetami, również złożona w archiwum. Pokazuje ona niezwykły obraz warunków pracy poetów akademików w Ameryce w tamtych latach, ale też wiele mówi o zamierzeniach twórczych obu pisarzy. Dzieje przyjaźni z Czesławem Miłoszem, z którym w kontakcie pozostał do końca życia, opowiedział na łamach „Tekstów Drugich” (1997, nr 1-2, s. 269-288) w artykule O Guciu Zaczarowanym czyli o asymetrii w przyjaźni.
Na propozycję kontraktu w Vancouver przystał natychmiast, nawet pomimo związanej z wyjazdem rozłąki z żoną i dziećmi. Często w opowieściach powracał do swojego przyjazdu, do tego jak bardzo tęsknił do rodziny i jak sie martwił o żonę i dzieci. Kiedy uświadomiłam sobie, że ich rozłąka trwała nie dłużej niż trzy miesiące, co w porównaniu z wieloletnim czekaniem na połączenie rodzin emigracji okołosolidarnościowej wydawało mi się czasem bardzo krótkim powiedział, że to były inne czasy, okres powojenny, ciągła obawa o zgubienie się z najbliższymi gdzieś w wielkim świecie… Vancouver zresztą nie od razu było gościnne, na miejscu okazało się, że posada polonisty jest już zajęta, skończyło się więc na uczeniu rosyjskiego i zabieganiu o stały etat uniwersytecki. Oznaczało lata zawieszenia, które na szczęście zakończyły się pomyślnie. Do Bogdana Czaykowskiego dołączył z czasem jego młodszy londyński kolega, Andrzej Busza, który aż do emerytury pracował na wydziale anglistyki UBC. Bogdan Czaykowski często wracał do opowieści, jak rekrutujący ich starszy kolega dumny był ze sprowadzenia z Anglii młodych naukowców, którzy zgodzili się pracować za wynagrodzenie nieomal przysłowiowe. I jak oni ze swej strony dumni byli z posiadanych brytyjskich magisteriów, które uważali za więcej warte niż północnoamerykańskie doktoraty, co w połączeniu z późniejszymi losami sprawiło, że magisterium zostało ich najwyższym stopniem naukowym, utrudniającym obu w końcowych latach poruszanie się w strukturach uniwersyteckich.
Uniwersytet to zresztą osobna karta działalności Bogdana Czaykowskiego. Pozycja profesora i dyrektora wydziału slawistycznego sprawiła, że praca administracyjna nie pozwalała mu na poświecenie czasu pisaniu. Przynajmniej nie tyle, ile by chciał. Ale też pozwalała na dodanie wartości środowiskom Polonii i Polakom w czasach, kiedy dowcipy o Polakach były na porządku dziennym. Tak więc starał się być czynny w różnych grupach kulturalno- artystycznych, ze śmiechem wspominał często głośne czytania wierszy na spotkaniach w Stowarzyszeniu Kombatantów Polskich, uczestniczenie w zebraniach, rozmowy z Polakami odwiedzającymi Vancouver i tam osiedlającymi się. W latach 80. spotykał się z każym przybywającym do Vancouver nowym imigrantem z Polski, każdemu starał się pomóc i do dziś wiele z nas tę pomoc odczuwa. Był otwarty na wszelkiego rodzaju inicjatywy, dodające prestiżu polonijnej diasporze vancouverskiej, nawet jeśli kończyły się tylko zmarnowanym czasem. Opiekował się Polakami, którzy starali się coś w nowym kraju ze swoim życiem zrobić, ale najbliżsi byli mu ci, którzy starali się na emigracji pisać.
Wyjazd z Londynu nie był dla Bogdana Czaykowskiego końcem jego polskości i – jak napisał w swoim ostatnim tekście dla „Frazy” – „Liście znad Pacyfiku” (9) (2007, nr 2) – oglądając z samolotu po raz pierwszy wybrzeże Pacyfiku myślał o stworzeniu w Vancouver polskiego ośrodka, a właściwie ośrodka polskości. Nie mylmy jej z Polską diasporą, nie chodziło mu bowiem o związki z emigracją, ale o polskość, jakkolwiek by jej nie definiował, bo przez lata definicja ta ulegała zmianom. Początkowo budował ją na bliskich kontaktach z Andrzejem Buszą oraz profesorem politologii Władysławem J. Stankiewiczem. Z czasem częstym gościem w Vancouver stał się Adam Czerniawski, w latach 70. kilkakrotnie przyjeżdzali pp. Miloszowie. Wizyty oznaczały wieczorne czytanie wierszy i dyskusje, które przeciągały się niejednokrotnie długo w noc, a echo których odnaleźć można w poezji wszystkich biorących w nich udział. Czasem śmiał się, że nasz przyjazd do Vancouver (odnosił to do mnie i mojego męża, bo poza przyjaźnią naukową przyjaźniliśmy się również jakby rodzinnie) zmienił jego polszczyznę, zarówno słownictwo, jak i intonację. Stąd, kiedy niedawno jedna ze znajomych Bogdana Czaykowskiego zauważyła, że mamy coś podobnego w głosie i sposobie mówienia, wiedziałam świetnie, o czym mówiła. Ale to nie tylko język stał się dla Bogdana czymś żywszym.
Przyjazd nowego emigracyjnego pokolenia oznaczał już nie tylko sporadyczne kontakty i ogromną korespondencję (najważniejsza część której znajduje się w złożonym przez niego w BUW archiwum), ale też kontakty z żywymi ludźmi, wymianę intelektualną z poetami młodszego pokolenia. Najbliższy był mu niejako przez niego wychowany Roman Sabo, który po uzyskaniu doktoratu na Uniwersytecie w Toronto wrócił do Vancouver i choć na co dzień pracuje jako adminstrator w służbie zdrowia, znajduje też czas na pisanie, którym dzielił się zawsze ze swoim mistrzem. Pod jego skrzydłami wyrosła też Vancouverska poetka Grażyna Zambrzycka, która drukowała wiersze w „Zeszytach Literackich”, „Borussii”, „Frazie”. Był też częstym gościem i współpracownikiem grupy „Pod Pegazem”, która skupia mieszkających w Vancouver twórców i wydaje rocznik zatytułowany „Strumień”. Szczególnie radośnie patronował wszelkim próbom stworzenia teatru polskiego, które zaowocowały stworzeniem Teatru Popularnego pod dyrekcja Jerzego Kopczewskiego. Kontakt z teatrem przypominał mu występy w amatorskich polskich przedstawieniach w Londynie. Jego patronat wychodził poza Vancouver, w którym wychował również kanadyjskiego poetę i tłumacza polskiej poezji Iana Higginsa, prywatnie zięcia i ojca ukochanych wnuków Stefana i Mikosia (Nikolasa). Jego wychowanką jest także Diana Kuprel, znakomita tłumaczka na język angielski Medalionów Zofii Naukowskiej. Wspierał zarówno intelektualnie jak i materialnie Polski Fundusz Wydawniczy w Toronto, a także związanych z nim poetów Edwarda Zymana i Marka Kusibę. Nawiązał bliskie kontakty z Rzeszowską „Frazą”, do której często pisywał. Marzyło mu się stworzenie w Vancouver ośrodka, do którego mogliby przyjeżdżać polscy naukowcy, zwłaszcza ci zainteresowani dziejami londyńskich młodych, poczynił nawet w tym kierunku pewne kroki.
Zdecydował jednak, muszę przyznać uczciwie, że częściowo również za moją namową, że jego korespondencja, i całość tego, co nazywał swoim archiwum, powinny znaleźć się w Polsce, w ośrodku, który zapewni im bezpieczny dom i udostępni wszystkim zainteresowanym. Decyzja ta zbiegła się z informacją o śmiertelnej chorobie, a okres szykowania archiwum do przewozu do Polski z naświetleniami i chemioterapią ustawioną nie na wyleczenie, ale na ulżenie w procesie umierania. Pomimo nieporozumień przyjacielskich związanych z tą decyzją, Bogdan Czaykowski odchodził w poczuciu, że zarówno jego poezja, której obszerny wybór ukazał się tuż przed jego śmiercią, jak i jego myśli zawarte w listach, a także niepublikowane jak dotąd teksty, niedokończone fragmenty, nie znikną, ale staną się dostępne dla każdego, kto zechce się nimi zajmować. Ogromnie ważnym oparciem był dla niego w tym okresie Konsulat Polski w Vancouver. Przy tej okazji serdecznie dziękuję konsulom Krzysztofowi Czapli i Maciejowi Krychowi za wszystko, co w imieniu swoim i Polski zrobili dla profesora Czaykowskiego, a zarazem dla kultury polskiej. Bogdan cieszył się, że zaistnieje w pomieszczeniach Uniwersytetu Warszawskiego, a podpisanie umowy o wymianie naukowej UW z UBC, które ma nastąpić w najbliższym czasie, znacznie ułatwia zapraszanie polskich badaczy do Vancouver i pokazanie im miejsc polskości, które współtworzył przez ponad 40 lat pobytu w tym mieście.
Pozostało mi jeszcze zwrócenie przyjacielskiego długu i przywołanie ostatnich chyba słów Bogdana Czaykowskiego na temat jego twórczości. Schorowany i bardzo chyba samotny niezwykle ucieszył się z wydania jego wierszy, najpierw w bibliofilskim wydaniu na 75-lecie urodzin ukazał się jego poemat Ziemioskłon (Toronto 2007), a potem – dosłownie na kilka tygodni przed śmiercią, wybór wierszy dokonany przez dr Bożenę Szałastę-Rogowską Jakieś ogromne szczęście w wydawnictwie Znak (Kraków 2007). Bardzo czekał na recenzje i żeby pomóc mu w tym czekaniu poprosiłam, aby powiedział o tym, jak widzi swoją poezję. Oto fragment naszej niedokończonej rozmowy:
Bogdan: Mam jakieś takie wrażenie, że mało kto dzisiaj w poezji polskiej tak pisze jak ja. Że w moim języku jest energia, której brak większości wierszy krajowych, może z wyjątkiem najmłodszych poetów, takich jak Różycki czy Wencel. Jest w tej mojej polszczyźnie duża elastyczność i różnorodność. Parę osób pisało do mnie z Polski, że moje słowa tańczą, i rzeczywiscie rytm odgrywa u mnie bardzo ważną rolę.
Ja: Nadal dzielisz literaturę na krajową i emigracyjną?
B.: Nie chcę dzielić, po prostu zastąp „krajową” „współczesną poezją polską”, i to wszystko.
– Narzekasz, że ciągle wraca się do Buntu wierszem i twojej biografii, czy to nie ze względu na podział na kraj i emigrację?
B.: Tak myślę. Ja wiem, że tematyka przebywania poza Polską jest u mnie bardzo silna i chyba nienajgorzej wyrażona (np. Bunt wierszem). Ale z drugiej strony nie jest to już od pewnego czasu jeden z głównych motywów moich wierszy gdyż tak, jak gdzieś napisałem, zamiast kategorii „miejsca” kluczową rolę przejęła kategoria „czasu”.
– Jak to rozumiesz?
B.: Bowiem widzę jednostkę łatwo zmieniającą miejsca i postoje, ale będącą zakotwiczoną, dużo mocniej zakotwiczoną w swoim czasie, który w końcu, nie jest tylko czasem teraźniejszym – idzie bowiem glęboko w przeszłość, tak jak w moim wierszu Czas i miejsce, o którym ciekawie pisała pani Maria Rudiuk z Cape Breton. Ona to właściwie wydobyła najlepiej. Zreszta nie tylko ona.
– Jaki jest twój czas?
B: Ha, pytasz jaki jest moj czas? Szalenie zróżnicowany, niejednolity. Jest to częściowo czas dzieciństwa a częściowo czas dorastania, czas przebywania w bardzo różnych kontekstach, no i oczywiście w jakimś bardzo istotnym sensie jest to zarówno czas historyczny (sięga bowiem bardzo dalekiej przeszłości), jak i metafizyczny. Bo kwestia czasu to jedna z najtrudniejszych kwestii czlowieka. Mój czas, jak to wystepuje w niektórych wierszach, był nie tylko rozłamany, ale i pocięty. Tu fragment, tam fragment, tu jakiś związek z miejscem, a tu po prostu płynność…
– Ale czy widzisz ciąglość i w czym?
B.: No właśnie, czy jest w tym moim czasie jakaś ciągłość? Tak, jest. A jest to ciąglość, którą ja sam muszę nadać czy też skonstruować. Proszę, porównaj moje życie z jego różnymi przerwami do życia osiadłego francuskiego burżuja czy Anglika.Przecież ich życie ma i ciągłość, i solidność, a moje?
– Porównaj je raczej z Polakami twojej generacji…
B.: A jeżeli chodzi o Polaków mojej generacji, to życie nawet osób, które straciły dom, rodziców i były rzucane z miejsca na miejsce, jest nieraz bardziej stabilne niż moje.
– Ale było też jakoś łatwiejsze, przynajmniej w późniejszym okresie…
B.: Tak, można by powiedzieć, że z biegiem czasu w porównaniu z Polakami mojej generacji moje życie stało się łatwiejsze i znalazło nie tylko swoją ciągłość, ale i swój konkretnie przeze mnie uświadomiony cel. A paradoksalnie można by powiedzieć, że nie była tym celem ani kariera uniwersytecka, ani stworzenie domu, a przede wszystkim poezja.
Oddajmy więc jej głos (w tym momencie swego wystąpienia autorka przedstawiła krótkie amatorskie nagranie filmowe, na którym bardzo już chory Bogdan Czaykowski, cichym głosem czytał dwa swoje ulubione wiersze: Modlitwę i Wiatr z innej strony:
Bogdan Czaykowski
Wiatr z innej strony
Wiatr z innej strony i od razu słońce.
Słońce, i zaraz wiatr z przeciwnej strony.
Odwrócił liście kolorem czerwonym
I zmieszał fale, których szczyty trwały
Dłużej niż zwykle, nim runęły w przepaść.
Śmierć z jednej strony i od razu słońce.
I poruszenie wewnątrz jak w powietrzu.
Odwracam życie kolorem czerwonym
W tańcu jaskółek, zjawionych tak nagle.
Wiatr z innej strony, i zaraz jaskółki.
Jaskółki, i od razu wiatr z przeciwnej strony.
Chmary mszyc zwianych w przestworza spod liści.
Bo wiatr i naraz piorun z innej strony,\.
I szczyt obłoku krócej trwa niż zwykle
Przeciwnym wiatrem cicho uderzony.
Wiatr z innej strony, i od razu słońce.
Słońce, i naraz wiatr z przeciwnej strony.
Bożena Karwowska