FRAZA NR 58 / 2007 – WYPRAWA NA POŁUDNIE
Braha Rosenfeld
ALEŻ JA WIDZĘ
Czy nie widzisz
jak na zabrudzonym niebie
rozlewa się purpura tworząc łańcuch gór
jęczące wody rzeźbią
koryta rzek
a poszarzały horyzont spędza
stada obłoków liżących
trawę tęsknot
które wkradają się w nas, złączonych
z sobą ramię przy ramieniu
udo przy udzie
i oddalają nas
od siebie
NA DRODZE DO FLAGSTAFF
ze skał zwieszone hamaki chmur
rozwijają deszczowe zasłony
próbując ujarzmić
szalejące wichry
i ponure duchy
uwięzione
wśród łańcuchów gór które
wzniecają w nas
strach przed kamieniami
bezmierny smutek indiański
rozprzestrzenia się na pustynnej dolinie
gotując się
do nocnego spoczynku
dzikie mustangi galopują
w naszych ciałach uśpionych
a języki wody
gładzą czule skalisty masyw
Gór Judzkich z naszego
snu
* * *
Buduję świątynię z eteru
buduję pałac z powietrza
tu wiatr pobudza ludzi do rozmów
wody rozpryskują się w błyski spojrzeń
północ i południe uwiązane są jak barany
wschód krzyżuje się z zachodem
ogień jedna się z wodą
ogień przez wiatr się poczyna
ich tańce rozpraszają żal
żal który już innym szkli się sensem
ciemność jaśnieje
gleba w słodkim śnie
strach ma niebieskie oczy
i niewidome usta
głębokie się jawią komnaty
meble przeźroczyste
dotykalnym dźwiękiem
wyostrzone zmysły
to moje okulary płaczą
a nie atrament mych oczu
poprzez stronice biegną korytarze
litery dostały gorączki
westchnienia są ich przykryciem
słowa bezczelne są i gruboskórne
umieją słuchać
i wiedzą jak wyzbyć się
męki
gdy śpię jestem na jawie
karmię się oddechem
z kichnięciem wzlatuję
wątłe moje szczęście wieszam
na kolorowych drzewach
w barwach mego życia
przełożyli Braha Rosenfeld i Leszek Elektorowicz
ZARNE KORMORANY
Nie domyśliłam się głębin jeziora
i ty nie zauważyłeś jak zniknął tam kamień,
chyba czarne kormorany?
Kameleony słów ciskane
jak kuszące iskry,
grzeszą i prawdzie i kłamstwu.
Nie domyśliłam się głębin jeziora
rozwartego między nami.
Zaglądamy w nie jak w lustro –
cienie czarnych kormoranów
deformują nasze twarze
przełożyła z hebrajskiego autorka
DOJRZEWANIE
Swoje gorzkie sieroctwo
matka mi przekazała jak kamień
kamień wetknięty
w kieszonkę mojej dziecięcej sukienki
I byłam małą kangurzycą
która biega, podskakuje
z kangurzątkiem, nie swoim;
w kieszeń mego ciała
ciemnym ściegiem
jej opowieści wszytym
na zawsze
przełożyli Braha Rosenfeld i Leszek Elektorowicz
Anna Nasiłowska
HISTORIE MIŁOSNE
DRZWI
To się z początku objawia niewinnie. Nieprzyjściem na spotkanie. Przyjaciele czekają. Umawiał się przecież, potwierdzał jeszcze rano. Dzwonić? Dzwonią. Nie odbiera? Trudno.
Kiedy nazajutrz nie zjawia się w pracy, przypominają sobie kobietę, o której mówił: Czysty Żywioł. Kim jest Czysty Żywioł? Ktoś ją zna? Nie, ale podobno ma na imię Raisa. Nie, Roxana. Ktoś ją widział? W przelocie. Szczupła, mały biust. Jak wszystkie jego kobiety. Ta jest ciemnowłosa? Chyba tak, ale czasami na rudo. Na pewno ma doktorat. I to z filozofii! Z kilku śladowych informacji daje się wreszcie ustalić, kto to. A nawet zdobyć jej numer.
– Co? Dla mnie on mógłby nie istnieć! – odpowiada żywiołowo. Na pewno potrząsa rudymi włosami. Gwałtowna jak płomień. I zapada cisza. Przykra. Potem zaczyna tłumaczyć:
– Jak to? Nie wiedzą? Nie mówił? Rozstali się przecież, w gniewie. Kilka miesięcy temu. Może trochę więcej. Właściwie – niedługo minie rok. Tak, już rok! To długo! Od tego czasu nie rozmawiali. Klucze do jego mieszkania? Nie, nigdy ich nie miała. I nawet nie chciałaby mieć. Nigdy!
Trudno, nie ma na co czekać. Jadą.
Drzwi są zamknięte, w środku – cisza. Sprowadzony specjalista ma trochę kłopotów, by otworzyć zamek.
Tak, to to, o czym nie mówili do tej pory. Otwarte usta. Sina poświata telewizora, który ogląda się sam. Nie wiadomo od kiedy. Otwarta dłoń, z której wypadł pilot.
Ratować? Nie ma już kogo.
JOANNA SZALONA
Moja ośmioletnia córka Joanna ma bogate życie. Jej obszerna biografia prawdopodobnie nigdy nie powstanie. A szkoda. Czasami sama zabiera się za pisanie pamiętników. Poświęca je głównie przygodom kotów. Jej pióro nie jest jeszcze wystarczająco giętkie. Tymczasem życie uczuciowe kwitnie. Więc teraz zaledwie szkic trzeciego tomu. Żeby nie wszystko pożarł potwór zapomnienia.
Najpierw w przedszkolu był A. Miłość przez nią nie odwzajemniona. Bił ją bardzo, choć to nie pomagało na brak wzajemności. Po wielu nieskutecznych interwencjach – ale czy jest lekarstwo na miłość nieszczęśliwą? – musiałam wypisać ją z przedszkola.
Bolały ją siniaki, bolało poniżenie. Spędzałyśmy ze sobą bardzo wiele czasu. To zdarzyło się pod koniec października.
W innym przedszkolu, od września następnego roku, pojawił się Ł. Wzajemna fascynacja. Przykuł jej uwagę na krótko.
– Niestety, okazał się kompletnym idiotą – stwierdziła któregoś dnia po powrocie do domu. Nie chciała powiedzieć, co się właściwie stało. Pytana przybierała wyraz twarzy kobiety, która wie swoje. Na przykład, że męskie przyjaźnie mogą zagrażać miłości. I że tego się nie wybacza. To nie był jeszcze koniec, ale schyłek. Nie było odwrotu.
Wtedy pojawił się Drugi Ł. Niezwykle ciekawa osobowość. Uroda. Ruchliwy, niezależny. Nie adorował jej. A jednak przyciągał. Jedyny minus – lekka wada wymowy. Zapewne to minie. Wszystko rozwijało się pomyślnie, ale w szkole poszedł do innej klasy.
W jej klasie – Z.
Pewnego dnia, wracając ze szkoły, powiedziała:
– Wiem już, za kogo wyjdę za mąż.
Mówił jej, że jest całkowicie zdecydowany. Owszem, muszą trochę poczekać. Nie są pełnoletni.
– To wielka niesprawiedliwość, że nikt nie traktuje serio uczuć dzieci. – stwierdził Z.
Staraliśmy się więc być delikatni i sprawiedliwi.
Poznaliśmy jego rodziców. Byli do nas podobni. Potem odkryliśmy dalsze podobieństwa. Oboje – trzecie dzieci w rodzinach z najstarszą siostrą już dorosłą. Podobne kłopoty, nawet choroby.
Oni nie musieli odkrywać podobieństw – czuli je. Powiedział jej , że od pierwszego momentu, odkąd ją zobaczył, zaczęła mu się podobać. I że będzie ją kochał zawsze, nawet gdyby ona przestała i o nim zapomniała. On – zawsze, do końca życia.
W domu, zamiast rysować słodkie widoczki, siedząc przy biurku wycinała dla niego różowe serduszka. Musiałam powstrzymać ją przed zabraniem ich do szkoły. To mogłoby go pogrążyć w oczach kolegów.
Wszystko wyglądało zbyt idealnie, zapowiadało jakiś straszny dramat.
Pewnego dnia, oglądając film w telewizji, zareagowała na całującą się namiętnie parę:
– A między nami niczego takiego nie było. To niepotrzebne.
– Naprawdę tak uważasz?
Naprawdę tak sądziła. Seks, głupota dorosłych. Te wszystkie gesty, cały teatr. Śmieszne i mocno żenujące. Dla prawdziwej miłości – rzecz zbędna.
Widziałam ich, jak wracali ze szkolnej wycieczki. On niósł jej różową torebkę, przewieszoną przez ramię. Śmiano się z nich w klasie. Mimo to chodzili w parze. Nieustannie mieli sobie bardzo wiele do powiedzenia. Opowiadali sobie jakieś historie, nie bardzo nawet wiadomo o czym. Gdy słuchałam ich rozmów, wyłaniał się chaos. Zdarzeń i zdań. Wypowiadanych szybko, które drugie łapało w locie. Nieuchwytny temat. Tylko dla dwojga zrozumiały, istotny, nie do wyczerpania.
Na docinki reagowali spokojnie, zdziwieniem:
– Ciekawe dlaczego? Przecież to głupie.
Pewnego dnia dziewczyny powiedziały jej:
– On cię już nie kocha. Teraz będzie chodził z Julią. Zobacz, stoją razem, rozmawiają. Teraz ona jest jego dziewczyną.
Najbliższa koleżanka. Z tej samej ławki. Tego dnia, kiedy przyszłam po nią, wyczułam powagę chwili.
– On mnie porzucił. – powiedziała.
I szłyśmy milcząc, a ja myślałam, jak dam sobie radę z jej rozpaczą. Jak ukoję łzy. Słodki kompot, ciasteczka – to przecież żałośnie mało wobec miłosnego zawodu. I niewiele da się załatwić słowami. Są rzeczy, na które nie ma lekarstwa. Porzucenie musi boleć. I na nic wszystkie moje doświadczenia. Przeżyłam to kilka razy, ale nigdy tak nagle. Tak, nigdy! A zawsze bolało. To było jak choroba. Ciężka. Chowałam się pod koc, aby ją przeczekać. I łzy, zawsze dużo łez. Z czasem rozpacz przechodziła w łagodny smutek. Który ciągle czuję. Lekka mgiełka, nawet w chwilach szczęśliwych. To już nie ustąpi, tak ma być, trudno. Chroniczny stan tęsknoty. Z tym się żyje nieco melancholijnie, ale może pięknie.
– Babcia miała rację – powiedziała nagle w połowie drogi. Trzymałam ją za rękę, nie mogąc wydusić słowa.
– No tak, babcia mnie ostrzegała. Że chłopcy w tym wieku są niestali. Nie ma co na nich liczyć. I to się tak skończy. Znajdzie sobie inną. Albo pójdzie do kolegów i jeszcze będzie się ze mnie wyśmiewał. Babcia miała rację.
– Córeczko, nie mów tego, proszę! – powiedziałam cicho.
W domu nalałam kompotu. Piła uważnie ze szklanki, wyjadała truskawki.
Ja miałam w środku pokruszone szkło. Cały dawny smutek do mnie wrócił. Ostro. Ona była spokojna.
– Czy mogę wyjść na podwórko? – zapytała po chwili.
– Na podwórko?
Wyjrzałam przez okno. Wzdłuż huśtawek przechadzał się Drugi Ł. Po chwili zobaczyłam jak razem biegną, coś krzycząc.
A więc to tak.
To tak.
– Więc Ł.? – zapytałam, gdy wróciła.
– Wcale nie.
A jednak. Za dużo przeżyłam, żeby nie widzieć. Tego błysku. I wyrachowania.
Tymczasem Z. wrócił do domu, mówiąc:
– Ona mnie rzuciła. Ale ją odzyskam. Będę miał teraz dwie.
– Dwóch nie można!
– Dlaczego?
Był naprawdę zdziwiony.
– Dlaczego? Wyjaśnijcie mi: dlaczego? To jakaś okrutna niesprawiedliwość, głupota dorosłych! Mógłbym kochać obie, nie tak samo.
Wszystkie wyjaśnienia były złe. Nie, bo nie. Jest zakaz.
Nie miał zamiaru porzucić Joanny. To wszystko było podstępną i nędzną intrygą kilku koleżanek. Wydało się po kilku dniach. Także dziewczęce przyjaźnie mogą być groźne dla miłości.
Stopniowo się rozjaśniło. Teraz znów się bawią. Ale coś zostało popsute i nie ma już powrotu.
– Z. jest drażliwy. A może nerwowy? – mówi czasem Joanna.
To nie jest proste. Jego dzikie pomysły, wybuchy. Trzeba to znosić, łagodnie tonować.
Tymczasem pojawił się K. Zauważyła, że zwraca na nią uwagę. Rozmawia też z B., nawet często. O poważnych sprawach. Powiedziała kiedyś do B., że w połowie wypełnia ją pesymizm. W ćwiartce – nerwowość. W drugiej ćwiartce – miłość. Do bliskich. U mnie proporcje były zwykle inne. Może dlatego bardziej cierpiałam.
– K.? B.? A Z. Co z nim? Czy to przeszło? – pytam, patrząc z góry, jak spogląda w lustro i przygładza jasne włosy przed wyjściem z domu. Na nosie – znowu przybyło piegów.
– Jedno ci powiem. To nie była miłość prawdziwa. To tylko złudzenie. – stwierdza kobieta ośmioletnia, po przejściach.
– Wcale nie – odpowiadam. – Nie masz racji!
Niepokoi mnie ta zdolność zaprzeczania. Ten szczególny talent mojej córki. Niepokoi mnie, bo to znam. Oznaka zdrowia. Poradzi sobie. A jednak wolałabym wierzyć, że istnieją także uczucia bezwzględne.
Pewnego dnia – poranna kłótnia z siostrą. Krzyczały na siebie: „Pierdolnięta!” i „Ty cholerny bękarcie!”. A ja stałam bezradna. Nie byłam w stanie bronić jednej przed drugą. Jakby walczyły ze sobą dwie moje ręce, prawa z lewą.
J. krzyknęła do mnie, zawiedziona, że jej nie stanęłam po jej stronie:
– Wiedziałam! Zawsze to podejrzewałam!
– Co?
– Że moje życie kompletnie nie ma sensu!
Potem znowu przed lustrem czesała złote włosy. Widziałam, że patrzy na swoje odbicie i jest zadowolona. Już po chwili pobiegła wesoło na spotkanie swoich miłości. Wszystkich naraz. Joanna szalona.
To w skrócie także i moja biografia, choć nie zgadzają się fakty i imiona. Ale one przecież nie mają znaczenia.
***
Tyle miałam ci do powiedzenia, ale gdy się widzimy – milknę i nie wiem, od czego zacząć.
Patrzymy na siebie zdziwieni: więc to ty? Naprawdę? Za tobą tęskniłam?
Potem staramy się sprawdzić to namacalnie. Znajomy brzuch, to miejsce na ramieniu, gdzie dobrze pasuje moja głowa. To naprawdę ty? Wyniki są niepewne, choć obiecujące. Wsiadamy więc na latawiec i lecimy, lecimy… Bardzo długo.
Ciekawe. Niezależnie od czasu i drogi, zawsze udaje nam się wylądować w tym samym miejscu. I wtedy naprawdę ogarnia mnie zdumienie. Ten chłopak, który mnie zabrał tak daleko – to ty?
PAŹ
Karla, poetka. Italiana.
Za nią drepce mąż.
Taki łysy. Wygląd urzędnika.
A przecież – paź królowej. Tylko nie rozkłada skrzydeł.
Bezdzietne małżeństwo, jakby za bardzo ze sobą zrośnięte.
To nie jest tajemnica, przyznają się wszystkim:
Ona czasami rodzi złote jaja.
…eeerotykiii…
Spisuje jego niewypowiedziane słowa.
A on patrzy na nią i patrzy.
Coraz bardziej niemy.
Gdy ona deklamuje swoje wiersze.
Głośno, dobitnie.
Przy wszystkich.
***
Imponujący mężczyzna bez ubrania robi się trochę mniejszy. Kobieta, która budzi podziw, robi się zwyczajna. Gdzieś leży jej torebka, buty na obcasach, rajstopy w modny wzorek. Koronkowy stanik już nie modeluje piersi, które się wylały i są białe.
Trzeba to przytulić, szybko, nim nastąpi katastrofa! Nie patrzeć! I już nie wiadomo kim są, ani czy są piękni. Nie ma komu imponować, nie ma kogo zadziwiać. Forma znika, zostaje bliskość. Wymieszana. Za mały dystans, by wygląd ocalał. Rozebrani z wyglądu pływają po sentymentalnym jeziorze osobliwości.
– Oddaję się tobie cały. – stwierdza jego ciało w ciszy. Dobitnie.
– Jestem ci posłuszna i chcę odgadnąć pragnienia. – mówią jej gesty.
Niewielkie. Bo cóż robić? Kto ma prowadzić? Właśnie wypłynęła bezbronność i bezradność. I niewypowiedziane pragnienia mają większą wartość niż najcichsze szepty. Trzeba je odgadnąć.
Czego pragniesz? Ciebie. Symetrycznie. Bezbrzeżnie. Chcę właśnie tej chwili. Najbliższej bliskości.
I co z tym zrobić dalej? Z taką falą łagodności? Nie zatrzymywać się, płynąć. Tylko wszystkie myśli zostały zalane. Przez czułość i łagodność. Pragnienia? Jakie? Coś może być jeszcze? Coś więcej?
Ona zamyka oczy. Zdobywa się na jeden drobny gest. Głaszcze jego brzuch. Wreszcie on wybiera któryś z banalnych scenariuszy. Tak, chciałby, żeby ona łkała z rozkoszy. Ale ona już odpłynęła i to niemożliwe.
Nie trzeba nic mówić. Uczucia są czytelne i przepływają swobodnie.
To, co się dzieje, tak właściwie nie ma znaczenia. Nic się nie dzieje. To jest przerwa w życiu. Piękna.
Tyle bezradności.
Żeby uprawiać dobry seks, trzeba by się jej pozbyć.
Ale to nie jest konieczne.
Anna Nasiłowska