FRAZA NR 58 / 2007 – PORTRETY

Jane Urquhart
TERRE SAUVAGE CZYLI KRÓLEWSKI KOSZMAR

Królowie miewają złe sny. Niektórym śni się rewolucyjny motłoch, wtargnięcie do prywatnych komnat… pochodnie, noże.
Mój król śni o Terre Sauvage

Królewski ogrodnik robi pauzę. Rozwija mapę Nowej Francji. Cienka kreska ołówka zdradza plan ogrodu. Król jest uradowany. Uchyla kapelusza. Mamrocze kilka zaleceń.

Cudownym trafem, przypływają statki pełne robotników. Czeka ich zadanie wycięcia w pień pierwotnej gigantycznej puszczy. Pada pierwsza warstwa, poszycie i gąszcz. Ku przerażeniu króla w kilka sekund pojawia się nowa. Bardziej gęsta niż pierwsza. Przez jej bujność nie przebije się żadna siekiera.

Nastaje zima wstrzymując prace na dziesięć miesięcy.

Następnego lata Le Notre radzi podwoić liczbę robotników i sprowadzić z Francji wyszkolonych katów, żeby ścinali drzewa. Król jest uradowany. Uchyla kapelusza i jeszcze raz przygląda się planowi. Jego sprzeciw budzą kształty dekoracyjnych wód. Nie wyglądają na więcej niż łańcuch wielkich jezior, uchodzących do kanału. Wąskie i nieregularne. Bezsensowne.

Le Notre wyjaśnia że nadadzą się na lodowiska do harców zimowych.

Oprawcy wreszcie powalili drzewa. Przystępują do wytyczania allées i parterres na odsłoniętej ziemi. Zaczynają kopać i trafiają na litą skałę dziesięć cali w głąb.

Wszystko nagle zdaje się zmieniać. Król zostaje sam w gęstym lesie; wyczucie odległości, i zmysł orientacji całkiem go zawodzą. Światło z trudem przenika przez drzewa.

Gdzieś, chyba po lewej słychać głośny łoskotliwy hałas Jak wiatr. Król brnie przez ciernie i łopiany tam, skąd rozlega się grzmot. Na gałęziach zostają strzępki królewskiego brokatu.

Napotyka wodospad. Jest oszołomiony. Brak tu symetrii, ale nigdy nie widział większej machiny wodnej. Zastanawia się, w jaki sposób Le Notre mógł zaprojektować coś tak potężnego. Uchyla intelektualnego kapelusza i już widzi, jak wielkie wrażenie uczyni na innych monarchach. Postanawia nagrodzić Le Notre’a księstwem.

I nagle stopa osuwa mu się na mokrych skałach. Z berłem, szatą, opończą wpada w spienioną kipiel, leci w dół. Czuje, że stał się samym centrum fontanny. Z krzykiem.

W kolejnym tygodniu wykreśla ze słownika słowo „chwała”

przełożyła Dorota Filipczak

Dorota Filipczak
MAGICZNA PÓŁNOC KANADY W PISARSTWIE JANE URQUHART

Jane Urquhart to wielokrotna laureatka prestiżowych nagród literackich w Kanadzie i zagranicą. Choć jej twórczość podbiła niejeden rynek wydawniczy w Europie, w Polsce zna ją wąskie grono specjalistów z zakresu literatur anglojęzycznych. Doceniono ją już kilkanaście lat temu, czego wyrazem była praca doktorska obroniona na Uniwersytecie Mikołaja Kopernika w Toruniu oraz opublikowana tamże książka pt. In the Whirlpool of the Past: Memory, Intertextuality and History in the Fiction of Jane Urquhart (2003) autorstwa Anny Branach-Kallas. Badaczka ta jako pierwsza wprowadziła kanadyjską pisarkę do krytyki polskojęzycznej.

We wrześniu 2007 roku Jane Urquhart odwiedziła Łódź, by uczestniczyć w organizowanej przez Uniwersytet Łódzki konferencji pt.”Krajobrazy przetworzone”i udzieliła mi obszernego wywiadu, do którego odniosę się poniżej. Co stanowi o sile jej pisarstwa i dlaczego warto się nad nim pochylić?

Bohaterowie twórczości Jane Urquhart doświadczają własnego potencjału dzięki obcowaniu z krajobrazem, funkcjonującym często jak partner czy partnerka w związku emocjonalnym. W pierwszej powieści tej autorki pt. The Whirlpool akcja rozgrywa się w kanadyjskim otoczeniu wodospadu Niagara Falls. Trudno o bardziej charakterystyczny znak związany z Ameryką Północną na poziomie turystycznym. Jane Urquhart demontuje pocztówkowy stereotyp. W jej tekście osadzonym w realiach Kanady z 1889 roku Niagara staje się obrazem pierwotnego nieujarzmionego żywiołu, który wpływa na życie bohaterów i bohaterek, powodując wewnętrzną przemianę, jak ma to miejsce w przypadku Fledy, żony miejscowego historyka o imieniu David. Fleda poświęca cały wolny czas na obcowanie z wodospadem, co pozwala jej dotrzeć do własnych pragnień, podobnie jak wodospad, nieograniczonych konwencją. Zgodnie z duchem epoki Fledzie przypisana została typowo wiktoriańska rola”angel in the house”, czyli anioła, który swą obecnością uświęca i utrzymuje w harmonii dom dzielnego mężczyzny powracającego tam po trudach, jakich zaznał w zewnętrznej rzeczywistości.

Wspomniany David ma oczywiście swego Goliata. Dla Kanadyjczyków jest nim potężny sąsiad za południową granicą. David w powieści Urquhart upatruje swą misję w krzewieniu kanadyjskiego poczucia odrębności poprzez wygłaszanie odczytów na temat wojny angielsko-amerykańskiej z 1812 roku. Działania wojenne szczególnie dotknęły wówczas obszar Wielkich Jezior, o który toczył się spór. Cel badań Davida stanowi”zapomniana historia i pogrzebane naboje”. David jest miłośnikiem historycznej postaci, Laury Secord, która w wydarzeniach wspomnianej wojny odegrała, według niego, bardzo istotną rolę. David ożenił się z Fledą, bo przypominała mu Laurę Secord. Tym samym uczynił ze swej żony fantazmat związany z kanadyjską sprawą narodową, nie widząc prawdziwej kobiety, tylko ucieleśnienie swojej projekcji. Fleda swą kanadyjską kondycję pojęła zupełnie inaczej. Utożsamiając się z żywiołem wodospadu odrzuciła ograniczenia i, nie pozwoliwszy zamknąć się w domu, który David budował dla niej w pobliżu Niagary, odeszła. Urquhart nawiązała tu do typowego fenomenu w literaturze kanadyjskiej, czyli odejścia w krajobraz, który zaciera ślady zniknięcia i zachowuje jego tajemnicę. Imię Fleda nawiązuje zresztą do słowa „flee” (uciec) i jego formy przeszłej „fled”. W przeciwieństwie do swego biblijnego poprzednika David kanadyjski nie potrafił zaprząc kobiecości do rydwanu swoich roszczeń.

Jest w tej historii jeszcze jeden mężczyzna zamknięty w świecie własnych projekcji. Patrick, pięknoduch i poeta, zafascynowany twórczością Roberta Browninga na pewien czas wchodzi w życie dwójki pozostałych bohaterów, ponieważ zakochuje się we Fledzie i pod pretekstem przyjaźni z Davidem stara się do niej zbliżyć. On również ma dla obiektu swoich marzeń konkretną rolę. W jego projekcji Fleda jest częścią, a czasem wręcz źródłem otaczającej go przyrody, na którą składa się pierwotny las i oczywiście wodospad. Patrick ulega stereotypowemu skojarzeniu kobiety z naturą. Gdy Fleda obcina włosy w lesie, Patrick zbiera je po kryjomu tak jakby zbierał liście albo kasztany. Fleda orientuje się w jego uczuciach i próbuje je nazwać w rozmowie, którą prowadzą w lesie po zapadnięciu zmroku. Wtedy Patrick wycofuje się, ponieważ nie jest zdolny do prawdziwego kontaktu. Jak sugeruje książka, pomylił kobietę z krajobrazem.

Obserwowanie Fledy z ukrycia było dla niego jedynie pretekstem do komunii z czymś „większym”. Owa komunia w istocie następuje, gdy Patrick decyduje się na przepłynięcie rzeki obok Niagara Falls. David ostrzega go, że nikt nigdy nie będzie w stanie tego zrobić. Był zresztą naocznym świadkiem śmierci pewnego śmiałka, który usiłował pokonać wodospad w urządzeniu własnego pomysłu. Wówczas igrzysko dla żądnych sensacji widzów okazało się krwawe w dosłownym sensie. Ciałem „bohatera” zajęła się firma organizująca pogrzeby wszystkich innych ofiar Niagara Falls. Podobnie zakończyła się rzecz w przypadku Patricka, który w odmiennej, bo intymnej relacji z wodospadem zanurzył się w nim w komunii, zakończonej śmiercią. On również spoczął na marach w zakładzie pogrzebowym, wzbudzając szczery żal jego właścicielki, Maud Grady, bo nigdy nie widziała tak pięknego ciała.

Maud należy do kwartetu najważniejszych postaci w powieści. The Whirlpool otwiera się opisem stroju żałobnego, który w czasach wiktoriańskich musiały nosić dobrze sytuowane wdowy. Sztywny farbowany materiał zostawiał na ciele ślady porównane do śladów przemocy fizycznej, ale Maud nosi ten strój przez dwa lata, bo uważa, że powinna dawać dobry przykład. Uwewnętrznia wizerunek żałobnicy i na resztę życia pozostaje związana ze śmiercią. Przejmuje zakład pogrzebowy po mężu, który zmarł na skutek epidemii. Przyjdzie co prawda moment, gdy zachwyci się ciałem mężczyzny, ale będzie to martwe ciało, wyłowione z rzeki w pobliżu Niagara Falls.

Oprawę kanadyjskiej narracji w The Whirlpool stanowi opis ostatniego dnia życia Roberta Browninga, zmarłego w 1889 w Wenecji, a więc w roku, w którym rozgrywa się akcja powieści. Do końca swych dni Browninga prześladuje poezja Shelleya, obiektu jego młodzieńczego podziwu. Percy Bysshe Shelley poniósł we Włoszech śmierć przez utopienie. Jak ujął to Malcolm Lowry, wolał utopić się niż przyznać, że nie umie pływać. Inaczej ma się rzecz w przypadku Patricka, świetnego pływaka i poety, wzorowanego na postaci jednego z ważniejszych wczesnych poetów Kanady, Archibalda Lampmana. W doświadczeniu Patricka łączą się Eros i Tanatos, bo tak wygląda jego ostateczna relacja z krajobrazem.

Kolejna powieść Urquhart Changing Heaven zabiera nas jeszcze dalej w sensie emocjonalnym i geograficznym. O ile narracja w The Whirlpool zachowuje pozory realizmu, to kolejna powieść konsekwentnie je odrzuca. Istotna część narracji rozgrywa się na wrzosowiskach Yorkshire, gdzie spotykają się i rozmawiają ze sobą duchy (sic!) dwóch kobiet: Emily Brontë oraz Arianny Ether, która ginie na wrzosowisku po tym, gdy wyskoczyła z balonu, by odbyć lot spadochronem. Arianna Ether, a właściwie Polly Smith, bo tak brzmiało jej prawdziwe imię, spotkała podobny typ mężczyzny, co Fleda, ale w odróżnieniu od niej, pozostała do końca życia na łasce jego fantazji erotycznej, nie mającej nic wspólnego z rzeczywistością.

Gdy piękna i eteryczna Polly Smith pracowała w fabryce, pojawił się tam pewnego dnia przystojny konstruktor i podróżnik z zamówieniem uszycia balonu. Jeremy, bo tak miał na imię ten wybawca, wyprowadził drobną blondynkę z brudnej i ciemnej fabryki, kupił jej siedem białych sukien i uczynił ją swoją kochanką, a potem zatrudnił przy balonowych lotach, które ze względu na jej urodę cieszyły się znacznie większą popularnością wśród męskiej części widowni. Znużony swą wierną kochanką Jeremy organizuje pokaz na wrzosowiskach Yorkshire i przed lotem balonu celowo powoduje usterkę sprzętu, żeby Arianna nie przetrwała skoku na spadochronie. Po wypadku Jeremy odlatuje balonem w okolice Arktyki, by rozpamiętywać wspomnienia i napawać się odrodzoną miłością do zmarłej kochanki. O powodach swej śmierci Arianna dowiaduje się dzięki pośrednictwu Emily Brontë, która wraz z nią podsłuchuje historię opowiadaną przez lokalnego miłośnika legend w domu na wrzosowiskach.

Urquhart demontuje obraz anioła w domu poprzez obnażenie sadystyczno-manipulacyjnych skłonności Pigmaliona, a więc Jeremy’ego, który z prostej dziewczyny Polly Smith stworzył Ariannę Ether, anielskie ucieleśnienie jego seksualnej fantazji o kobiecie czystej i bezpostaciowej niczym arktyczne bezdroża. Ale Arianna, podobnie jak Fleda, miała własne odmienne pragnienie. Gdy on zamykał ją w białym pokoju, marzyła o kolorach i domu wypełnionych po brzegi barwnymi drobiazgami. Gdy zwierzyła się kochankowi ze swego marzenia, została ukarana odrzuceniem. Musiała zostać”aniołem”dosłownie, by odzyskać jego”miłość”.

Scena, w której Urquhart opisuje apoteozę Arianny Ether przed wypadkiem, poprzedzona jest przemówieniem Jeremy’ego do tłumu. Jest rok 1900 i”angel in the house”nadal króluje w męskich sercach jako wizja kobiecości uległej i pozbawionej indywidualnych właściwości. Arianna wznosi się w górę balonem, by stać się aniołem. Kobieta upadła z wiktoriańskiego archiwum stereotypów staje się jednocześnie upadłym aniołem. Nie idzie tu bynajmniej o kontekst moralny. Urquhart przenicowuje ten stereotyp. Arianna upada z nieba dosłownie, ponieważ została wygnana z raju przez mężczyznę, któremu się sprzeciwiła we własnych marzeniach. Sama Arianna porównuje swą miłość do koloru do zdrady Jeremy’ego z innym mężczyzną. Skojarzenie dowodzi jak dalece świadoma jest tego, że jej skryte marzenia zderzą się z dezaprobatą. Jedyna droga do samowiedzy prowadzi dla Arianny przez śmierć. Urquhart stworzyła przejmującą wersję znanego motywu z powieści gotyckiej, gdzie spotykamy niezmiennie tę samą parę, czyli mężczyznę o skłonnościach patologicznych i jego wdzięczną ofiarę.

Słuchaczką historii o Ariannie Ether jest współczesna badaczka literatury, zafascynowana tylko jedną powieścią, którą, jak łatwo zgadnąć, są Wichrowe wzgórza. Ann wysłuchuje historii o Ariannie z ust mężczyzny, który w jakimś sensie uleczył ją samą z obsesyjnego erotycznego związku z kanadyjskim historykiem sztuki, miłośnikiem Tintoretta, pozbawionym zdolności do nawiązania głębszej relacji emocjonalnej. Ann, podobnie jak wcześniej Arianna, zostaje uwięziona w pustym pokoju, czy też jego współczesnym hotelowym odpowiedniku, bo takie jest typowe miejsce schadzek z żonatym ukochanym. Arthur, podobnie jak Jeremy, czuje się przytłoczony relacją, której nie jest w stanie sprostać. Nad obydwoma związkami unosi się widmo Emily Brontë. Jej głęboka wiedza o niszczących emocjach i niespełnieniach ma w książce swoje źródło w relacji bratem, jedynym młodym mężczyzną z zamkniętego otoczenia Emily Brontë na anglikańskiej plebani w Yorkshire. W rozmowie z Arianną Ether Emily przedstawia Branwella Brontë jako część samej siebie, jak w Jungowskim zespoleniu animusa i animy.

W wywiadzie udzielonym przez Jane Urquhart jesienią 2007 roku, rozmawiałyśmy m.in. o angielskim podróżniku Johnie Franklinie, który w 1848 roku utknął w arktycznej części Kanady, poszukując tzw.”przejścia północno-zachodniego”. Jak wielu innych pisarzy kanadyjskich Jane Urquhart jest zafascynowana tą historią. W wywiadzie wspomina o tym, że Franklin zabrał z sobą na Arktykę całą bibliotekę i angielskie serwisy do herbaty3. Porównuje go do innych mężczyzn, którzy stwarzają sobie wyzwania niemożliwe do realizacji, ponieważ śmierć heroiczna stanowi dla nich lepszy wybór niż banalnie zrealizowane samobójstwo. Prawdziwy bohater John Franklin i bohater fikcyjny Jeremy Jacobs w trzeciej powieści pisarki Changing Heaven reprezentują to samo obsesyjne przywiązane do własnej projekcji, za którą gotowi są oddać życie. Obaj ucieleśniają fascynację północą, postrzeganą podobnie jak kobieta, którą można po swojemu przetworzyć.

Jednocześnie w Changing Heaven Jane Urquhart nawiązuje do jeszcze jednej powieści znanej kobiety, a mianowicie do Frankensteina autorstwa Mary Shelley. Frankenstein rozpoczyna się i kończy na północnych rubieżach Eurazji, gdzie Robert Walton, znajduje udręczonego badacza, który ucieka przed poczuciem winy, obsesją i własnym dziełem – zdolnym i okrutnym potworem. Nie przez przypadek doktor Frankenstein powierza swą historię innemu odkrywcy o ambicjach na miarę Johna Franklina. Najprawdopodobniej zawraca go z drogi ku nieuchronnej samozagładzie. Jane Urquhart do naukowej obsesji dodaje erotyczną. Jeremy, podobnie jak Patrick, kojarzy umiłowany krajobraz z kobiecością i ginie z miłości do własnej projekcji. W odróżnieniu od Patricka, ten drugi voyeur doprowadza do śmierci ukochanej, by stworzyć ją na nowo na własnych zasadach siłą wyobraźni. W drodze na Arktykę towarzyszy mu zatem dosłownie eteryczna, bo utkana z powietrza i niewidzialna kobieta jego marzeń.

Kolejnym mężczyzną powielającym ten sam schemat, jest równie utalentowany co poprzednicy, bohater powieści The Underpainter, wybitny amerykański malarz, który w scenerii kanadyjskiej północy odnajdzie inspirację nie tylko wzrokową, ale i erotyczną. Austin Fraser, amerykański artysta z Rochester, zafascynowany jest ideą północy, przejętą od jednego ze swych mentorów, Rockwella Kenta. Pytana przeze mnie o kontekst tej powieści, Jane Urquhart nawiązała do historycznie prawdziwej postaci Amerykanina, Rockwella Kenta, który, odbywał wyprawy na Grenlandię, czy do Nowej Funlandii w poszukiwaniu inspiracji dla swoich obrazów. Mistyczną aurę przypisywała północy najwcześniejsza szkoła malarstwa kanadyjskiego, czyli Grupa Siedmiu. Dla jej członków takich jak Lawren Harris, północ fascynująca pustką i bezkresną przestrzenią stała się nośnikiem doświadczenia duchowego. Należy dodać, że wszyscy wielbiciele północy, począwszy od Johna Franklina, a skończywszy na Grupie Siedmiu i bohaterach powieści Jane Urquhart po części tworzyli jej mit, nie zważając na fakt, że pozornie puste obszary zamieszkane były przez plemiona ludności autochtonicznej. Obecność Innego i jego tradycji pozostaje na ogół niezarejestrowana przez malarzy Grupy Siedmiu, czy też malarzy amerykańskich z okresu, którego dotyczy powieść The Underpainter.
Sama autorka podkreśla swój silny związek emocjonalny z kanadyjską północą, która jako kraj lat dziecinnych ukształtowała jej sposób patrzenia na świat. W rozmowie ze mną autorka zaznaczyła, jak istotna dla bohatera The Underpainter okazała się jej własna wyprawa na północ w dorosłym wieku. Ten powrót do korzeni, podjęty wspólnie z bratem – poszukiwaczem cennych minerałów, pomógł jej znaleźć właściwy język dla doznań wizualnych, które miała w dzieciństwie, gdy odizolowana osada na północy Kanady była jej całym światem. Doznania te przefiltrowane przez język intelektualno-estetyczny powracają w The Underpainter, gdzie Austin Fraser szuka natchnienia dla swej sztuki nie w rodzimym Rochester, ani w Nowym Yorku, ale na kanadyjskiej północy, a konkretnie w Silver Islet na północnym brzegu Jeziora Superior. To właśnie miejsce odwiedziła sama Jane Urquhart w trakcie pisania powieści. Na północy, jak powiada autorka, światło tworzy zupełnie inne efekty, zwłaszcza gdy pada na wodę.

Austin Fraser to bohater przypominający Patricka z The Whirlpool i Jeremy’ego z Changing Heaven. On również wykorzystuje kobietę, by dopełnić swych wrażeń estetycznych i ukazać w obrazach inność światła północy. Jego kochanka Sara jest, jak można się domyślać, mieszkanką północy. Gdy ich relacja przeistacza się w trwalszy związek, Austin każdego lata odwiedza Sarę i w trakcie dłuższego pobytu w jej domu maluje obrazy, które przyciągają uwagę krytyków w Nowym Yorku i stanowią o finansowym sukcesie ich twórcy. Związek między Austinem i Sarą to kolejna odsłona motywu Pigmaliona i Galatei. Podobnie jak Fleda i Arianna, Sara nie jest dla swego partnera interesująca jako kobieta o określonych przeżyciach, korzeniach i zamiarach. Zamiast realnie istniejącej osoby Austin widzi żeńską kwintesencję północy, wyrosłą z jego pragnienia, które seksualizuje świat natury.

Sara to krajobraz, z którego można czerpać, by go potem artystycznie przetwarzać. Jej nagie ciało staje się obiektem erotycznych i artystycznych manipulacji. Akty wypełniające pracownię malarza ukazują niezmiennie tę jedyną kobietę. Nie oznacza to jednak, że między obserwatorem a obserwowaną zaistniała kiedykolwiek miłość czy choćby namiętność. Tą ostatnią Austin Fraser pogardza. Gdy w jego pracowni zjawia się dawny mentor Rockwell Kent i zadaje pytanie: „Czy ty ją kochasz?”, Austin nie odpowiada. Kent ocenia obrazy jako”całkiem dobre”, ale”zimne jak lód”. Żaden krytyczny komentarz nie był chyba równie nieprzyjemny dla słuchacza, bo żaden nie był aż tak szczery i dojmująco prawdziwy. Na tym kończy się przyjaźń wycofanego emocjonalnie Austina Frasera z Rockwellem Kentem Brak, który Rockwell Kent dostrzega w swoim dawnym uczniu, sprawia, że ten ostatni postrzega swe dzieła jako „ukończone” i „skażone”.

Ciekawą oprawę dla erotycznej fascynacji północą w The Underpainter stanowi relacja między Austinem i jego przyjacielem z dzieciństwa Georgem Kearnsem. O ile pierwszy z nich robi spektakularną karierę jako artysta, drugi pozostaje do końca życia związany z małym sklepikiem i składem ręcznie zdobionych filiżanek. Austin z politowaniem patrzy na nieudolne i tandetne malunki na filiżankach George’a. Wydaje się, że różni ich tylko poziom artystyczny, bo obaj są jednakowo skryci, ale George jest mężczyzną empatycznym i zdolnym do nawiązania głębokiej relacji z kobietą. Dlatego po jego śmierci Austin czuje się pusty w środku pomimo sławy i pieniędzy. Północ ma w twórczości Jane Urquhart różne oblicza i znaczenia. Oznacza także kondycję emocjonalną. Austin Fraser pod koniec życia przypomina swoje własne dzieła i obszar, z którego się zrodziły. Na jego obrazach kryje się wiele poziomów znaczenia, podobnie jak w jego narracji, chłodnej, beznamiętnej i przeraźliwie smutnej. Bohater uosabia pustkę północnego krajobrazu, ale w przeciwieństwie do Sary, nie promienieje wewnętrznym blaskiem.

W powieściach Jane Urquhart bohaterowie często oscylują między pasją a obsesją. Zwykle, gdy jedna idzie w parze z drugą, bohater ujawnia wyraźny deficyt emocjonalny w relacjach, których nie jest w stanie przeżywać na głębszym poziomie. Wówczas drugi człowiek postrzegany jest tylko w kategoriach instrumentalnych. W twórczości Urquhart istnieje też pasja uskrzydlająca, pozwalająca dotrzeć do głębszych warstw własnego ja. Scenerią takiej pasji jest powieść The Stone Carvers.

Tym razem jednym z najważniejszych miejsc akcji jest niemiecka osada w Ontario. To tam udaje się Ojciec Archangel Gstir, któremu powierzona zostaje opieka duszpasterska nad nowoprzybyłymi osadnikami. Przedsięwzięciu patronuje król Ludwik Bawarski, sławny ze względu na fantazyjne zamki zbudowane na jego rozkaz w Bawarii. Król postrzega Kanadę wyłącznie przez pryzmat magicznej północy. Pragnie by „arktyczny”duszpasterz przesłał mu statkiem niedźwiedzie polarne. Sam Ojciec Gstir wyczuwa w królu pasjonata, do którego można zwrócić się o pomoc finansową niezbędną do odlania dzwonu do kościoła dla nowej wspólnoty. Marzenie księdza o wymownym imieniu”Archanioł”spełnia się. Na pustkowiu powstaje kościół pełen ciekawych rzeźb dłuta niemieckiego rzemieślnika. Utalentowana krawcowa przygotowuje ubiory liturgiczne. Wreszcie pod drzwi świątyni dociera z Europy dzwon o imieniu Gabriel, by odtąd wszystkim obwieszczać dobrą nowinę. Wzruszony spełnieniem swoich planów, a jednocześnie zawstydzony, że żądał tak wiele Archangel Gstir umiera, a na scenę wkracza bohaterka książki Klara, będąca jednocześnie mistrzynią igły i dłuta, bo oba te talenty odziedziczyła po wspomnianych postaciach, zatrudnionych przez księdza Gstira przy urządzaniu świątyni.

Klara Becker to szwaczka o duszy artystki. Zarabia na życie obszywaniem mieszkańców osady, ale swój wolny czas poświęca na sztukę. Jej własny pokój to warsztat, gdzie Klara rzeźbi w drewnie postać przeoryszy. Pracuje nad tym jednym dziełem przez wiele lat, a twarz rzeźbionej kobiety ujawnia głęboko skrywane emocje artystki i w zależności od nich co jakiś czas przybiera inny wyraz. Klarę, podobnie jak inne bohaterki twórczości Urquhart, dosięga namiętność, obudzona przez przystojnego Irlandczyka, który odwiedza ją regularnie, by jej się przypatrywać. Wzruszające pierwsze wtajemniczenie Klary opisane jest w scenie emanującej elementami magicznej północy. Klara i Eamon ślizgają się na skutym lodem jeziorze, lecz mimo zimowej i mroźnej scenerii Klara poznaje dotyk mężczyzny, gdy wraz z Eamonem przewraca się na lód i przez chwilkę odsłonięta część jej ręki między rękawem i rękawiczką muska jego policzek. Eamon zamawia u Klary czerwony strój i ogłasza, że w tym ubraniu umrze, dodając, że umrze z miłości. Ich relacja przeradza się w romans, ale Eamon ostatecznie porzuca Klarę dla swoich marzeń, bo podobnie jak Patrick, David, Jeremy i Arthur potrafi oddać się tylko swojej pasji.

Pasja ta rodzi się w trakcie jego związku z Klarą. Niedaleko osady ląduje samolot, budząc absolutny zachwyt Eamona, który nigdy nie widział tak cudownej maszyny. Gdy wybucha pierwsza wojna światowa Eamon zaciąga się do wojska, bo ma nadzieję, że zostanie pilotem. Niestety ginie, nie realizując tego marzenia. Najwyraźniej kolor stroju, który zamówił niegdyś u Klary, okazał się proroczy. Jak wielu innych Kanadyjczyków, Eamon dociera do kresu podczas krwawej rzezi. Umiera z miłości, lecz nie do Klary, a do swego marzenia, którego nigdy nie spełnił.
Klara przyjeżdża na miejsce jego śmierci w towarzystwie brata, który w czasie wojny został inwalidą. Podróżuje przez ocean w przebraniu męskim, by zaciągnąć się przy pracy nad pomnikiem upamiętniającym śmierć całej rzeszy Kanadyjczyków. Tu na scenę wkracza jedna z najważniejszych postaci książki. Walter Allward, wybitny a przez wiele lat zapomniany rzeźbiarz kanadyjski, autor pomnika upamiętniającego bitwę o wzgórze Vimy niedaleko miejsca dawnej linii frontu, określanego jako występ pod Ypres („Ypres salient”). W tłumaczonym przeze mnie fragmencie Allward ukazany jest w fazie życia, w której wyśnił monumentalne dzieło. Urquhart porównuje go do badacza Arktyki, bo utknął w swym marzeniu niczym w lodowej ścianie. Jego pasja stała się prawdziwą obsesją, gdy rozpoczął mozolne poszukiwania właściwego materiału. Celem był kamień czysty niczym Arktyka, nieskażony żadną ludzką historią.

Choć kontekst przywołuje natychmiast Jeremy’ego z Changing Heaven, różnica polega na tym, że Walter Allward pracuje uskrzydlony wzruszeniem i empatią, jakie odczuwa myśląc o losie zabitych kanadyjskich chłopaków, którzy na wojnę poszli prosto z pola jak Eamon i ponieśli klęskę. Historia Klary bardzo ciekawie wkomponowuje się w ogrom dzieła Allwarda. Klara bowiem pracuje nad jedną z alegorycznych postaci na pomniku i nadaje jej rysy utraconego kochanka. Jest to zupełnie sprzeczne z zamierzeniem Allwarda, który wielkim gniewem reaguje na taką zmianę w projekcie. Allward odkrywa tajemnicę Klary, która swą kobiecość zamaskowała nie tylko męskim ubraniem, ale i tym, że udawała niemowę. Allward słyszy ją jednak, gdy nuci sadząc, że jest sama na rusztowaniu wokół opracowywanej postaci. W efekcie ich konfrontacji Allward akceptuje ją jako jedynego pracownika – kobietę. Co więcej, pozwala by dodała do jego dzieła swoją opowieść. Pozwala, by dalej rzeźbiła tak jak poprzednio. Dzięki temu ogromny memoriał upamiętniający los zbiorowości upamiętnia także osobistą historię.

W The Stone Carvers narracja przenosi się z Ontario do Europy, a konkretnie do Francji. Historia zatoczyła koło, bo potomkowie angielskich i francuskich osadników w Kanadzie wracają do kolebki. Ale w twórczości Jane Urquhart ta podróż dokonuje się przede wszystkim w przeciwnym kierunku. Czas pochylić się nad kontekstem wiersza, który wybrałam jako drugie skrzydło prezentacji, by ukazać wyobrażoną drogę z Francji do Kanady. Terre Sauvage pochodzi z tomiku The Little Flowers of Madame de Montespan, który został zainspirowany wizytą Jane Urquhart w Wersalu. Zatytułowany od nazwiska słynnej kochanki Ludwika XIV, tomik odtwarza historię marginalną i prywatną. Opowiada o kondycji kobiet pełniących rolę erotycznych atrakcji w pięknych dekoracjach. Jednym z elementów, które zafascynowały autorkę w trakcie zwiedzania Wersalu był ogród, gdzie nawet wysokość żywopłotów podlegała starannej kontroli. Ten oswojony, geometryczny krajobraz stanowi jaskrawe przeciwieństwo nieujarzmionej przestrzeni w Kanadzie i właśnie zderzenie tych dwóch elementów stanowi o sile wiersza Terre Sauvage. Tytuł pochodzi oczywiście od frazy, którą określano podbite przez Francję dzikie terytoria w Ameryce Północnej.

Wiersz opowiada o koszmarnym śnie króla, który dostaje się na obszar nie podlegający dekoracyjnym zabiegom. We śnie francuski monarcha dociera do Niagary (nazwa wzięła się z języka autochtonów, gdzie oznacza dosłownie”grzmot”bądź”wodogrzmot”, by nawiązać do terminologii tatrzańskiej). Władca brnie przez dziewiczy las w stronę wodospadu i ostatecznie porwany zostaje przez obce siły natury. Tak kończą się pretensje do narzucania geometrycznego porządku, widocznego w świetnie rozplanowanych alejkach Wersalu. Ten wiersz to kanadyjskie zapiski na marginesie wielkiej historii. Ich rewizjonistyczny charakter objawia się w zderzeniu dwóch perspektyw, a więc perspektywy kontroli i autogloryfikacji, jaką uzewnętrznia Wersal i perspektywy zrodzonej z przestrzeni niepoddającej się zabiegom manipulacji estetycznej. W Kanadzie przestrzeń zdominowuje jednostkę, a nie na odwrót. Jane Urquhart wyniosła to przeświadczenie z lat dziecinnych i nostalgicznej wędrówki w przeszłość. Północ ma to do siebie, że każda ludzka osada jest tam prowizoryczna i jak zaznacza w wywiadzie Autorka przyroda potrafi wchłonąć z powrotem całe miasteczko, co stanowi rzecz niewyobrażalną z europejskiej perspektywy. Dlatego w twórczości Jane Urquhart krajobraz ma zawsze ostatnie słowo. Pozostaje mieć nadzieję, że ta bogata twórczość zaistnieje w polskich przekładach.

Jane Urquhart
RZEŹBIARZE*

Przez pierwszą część lat wojennych Allward przychodził do pracowni jak duch z przeszłości, który nie posiada wiedzy o chwili obecnej i nie interesuje się nią; w jego umyśle zalegały obrazy figur z brązu, a odlewanie coraz większych obiektów zaabsorbowało go tak dalece, że przesłoniło mu widok na masakrę w gazetach i żałobę sąsiadów. Niczym nawigator na arktycznych wodach, gotów za wszelką cenę znaleźć przejście północno zachodnie, zastygł we własnych odkryciach, niezdolny zaprzestać opiewania mocy imperium. Od jakiegoś czasu do jego pracowni napływały zamówienia: posąg ku czci Sir Olivera Mowata, pomnik Aleksandra Bella, dzieło upamiętniające wojny burskie. Jego żona pełniła obowiązki pani domu godnie i skutecznie. Był wielkim człowiekiem, wciąż jeszcze młodym, ale już za starym, by udać się za ocean. Dzieci, na szczęście, jeszcze na tyle nie wyrosły, żeby w ogóle myśleć o wojnie.

Kto wie, co zburzyło jego obojętność albo dlaczego dopiero ostatnie lata wojny stały się wielkim przebudzeniem, które ukazało mu całą grozę i wyśnił monumentalne dzieło, zanim jeszcze ogłoszono rządowy konkurs na pomnik. Ujrzał jak olbrzymie bliźniacze filary utrwalają pamięć o tych, którzy mówili po francusku i o tych, którzy mówili po angielsku; alegoryczne postacie z twarzami zwróconymi w dół lub ku górze, a w dolinie u stóp dzieła sztuki ciała, kości i krew umarłych poruszyły się w błocie. A potem wyłonili się sami umarli jak potworne kwiaty pozbawione płatków, zanoszące błagania o pomnik zaginionych, straconych z oczu… tych nierozpoznawalnych i niewyśpiewanych. Tych, których pochłonęła ziemia, jakby jej apetyt był nienasycony, jakby łagodna natura doznała cielesnego głodu i rozwarła gardziel, otwór w zlewie zdolny połknąć na zawsze jedną trzecią tych, którzy padli w boju. Niechlujny pochówek bez pogrzebu, bez jakiejkolwiek przerwy w szaleńczej rzezi.

Kim byli ci chłopcy o jasnych oczach, długich kościach, skórze bez skazy i wyćwiczonym mięśniu? Jak to możliwe, że dane im było zostać żołnierzami? W jakich stali pokojach? W jakich promieniach słonecznego blasku. Trawa na prerii rozedrgana za starym zmętniałym szkłem okien na farmie; śnieg padający cichutko na niepewne miasteczka albo w ciemną toń jezior północy. Następnej wiosny nie było już tych wszystkich śladów, które zostawili za sobą w bieli zimy 1914 roku. Kolejnej jesieni nie było już tych chłopaków.

Nic w tym pomniku nie było prawdopodobne, ani nawet możliwe. Allward chciał bieli, chciał przywołać śnieg, który padał co roku na wybrzeże, równiny i góry; imiona zaginionych chłopców, utrwalone na zawsze nie stopniałyby na rozległym terytorium kamienia, który był równie biały jak zamarznięte na zimę jeziora w kraju przez nich zostawionym. Albo chciał granitu, jak granit tarczy skalnej, sączący się w dół od strony północy w kierunku Wielkich Jezior. Tak smętny i nieugięty, tak straszny i nieujarzmiony w obliczu oracza.

Pomnik miał być wzniesiony we Francji na miejscu wielkiej bitwy o wzgórze Vimy w 1917 roku, wygranej przy ogromnych stratach przez Kanadyjczyków, wegetujących całymi tygodniami w tunelach, które sami wyżłobili w kredowej glebie, zanim się z nich wyrwali 9 kwietnia w piekło błota i szrapnela. Miał stanąć niedaleko wybrzuszenia frontu wokół Ypres, na wierzchołku wzgórza 62, górując nad doliną Douai, z jednej strony zwrócony byłby na wschód ku budzącym żądzę posiadania zagłębiom węgla; z drugiej – na zachód, tam gdzie niegdyś znajdowały się żyzne pola uprawne. Po wojnie Francuzi w geście bezgranicznej wdzięczności przekazali Kanadzie sto hektarów pola bitwy na wieczyste użytkowanie; sto hektarów krajobrazu, który wyglądał, jakby padł ofiarą straszliwej choroby kipiącej z głębi układu ziemskiego. Niemal sto lat później cały ten obszar znajdował się wciąż w strefie zagrożenia, bo czasem eksplodowały niewybuchy. A w tunelach pod ziemią hełmy i narzędzia do budowania okopów tliły się jeszcze powolnym, nieubłaganym ogniem rdzy.

Allward obserwował, jak obywatele Toronto, stolicy prowincji, przechadzają się lub śpieszą obok ustawionych w Queen’s Park figur ojców – założycieli kolonii, nie obrzucając ich nawet spojrzeniem. Tak naprawdę ani razu nie widział, żeby przechodzień zatrzymał się by popatrzeć na odlane w brązie oblicza mężczyzn, którzy z takim powodzeniem narzucali wątpliwy porządek Europy na coś, co ucieleśniało ich osobistą definicję chaosu. Po krótkiej uroczystości odsłonięcia posągi w surdutach okazały się równie łatwe do zignorowania jak drzewa, hydranty przeciwpożarowe czy latarnie uliczne. To by się nie stało – nie mogłoby się to stać z pomnikiem. Miał być tak monumentalny, by czterdzieści mil dalej, po drugiej stronie doliny Douai obudzić ludzkie wzruszenie, tak okazały, by silne wiatry zbaczały z kursu z jego powodu, tak doskonały, by zdawać się mogło, że wzniesiony został przez zaginioną rasę genialnych gigantów.

Gdy Allward otrzymał zamówienie, przeniósł swoją rodzinę do pracowni w Maida Vale w Londynie, zakładając, że stamtąd będzie mógł z łatwością podróżować do Francji i z powrotem, aby nadzorować prace konstrukcyjne. Wybrał modeli nadających się na obrońców, żałobników, postacie dzierżące pochodnie, alegorie pokoju, sprawiedliwości, prawdy i wiedzy; częstokroć rezygnował z usług modela bądź zastępował go innym, zanim jeszcze zostały odlane gipsowe podobizny, a czasem nawet później, gdy zmieniał zdanie w ciągu nocy. Sporządził kilkaset rycin z mieczami, wieńcami, pylonami i ścianami, posługując się rysikiem ołówka niczym ostrzem broni. Aż w końcu nie odstępowała go myśl o imponującej przedniej ścianie pomnika; jej powierzchnia nosić miała imiona jedenastu tysięcy tych, których nikt nigdy już nie zobaczył.

W 1923 rozpoczął badanie właściwości bloków skalnych, wyprawę do wielkich kamieniołomów Europy, poszukiwanie nieskazitelności. To było tak jakby w głębi ducha uznał, że kamień, który wybierze, nie może kryć w sobie żadnej wcześniejszej historii życia organicznego, niemożliwe by ugrzęzła w nim kiedyś jakaś skamieniała forma, świadectwo rozgrzanego wnętrza ziemi czy długich epok wycofywania się chłodu, które otarły się o powierzchnię planety w postaci zlodowaceń i powodzi. Nietknięte tworzywo, nieskalane od urodzenia żadnym ulotnym wydarzeniem, tak by dotyk dłuta, ryjącego imiona, stał się jego pierwszą pieszczotą.

Nic go nie radowało, ani kamień ciepły, użyty przez średniowiecznych architektów w wielkich katedrach, ani kamień zimny zastosowany kilka wieków później w ogromnych gmachach użyteczności publicznej. Odwiedził kamieniołomy we Francji, Hiszpanii, Włoszech i Anglii; wysondował możliwości kamieniołomów kanadyjskich i amerykańskich; rozesłał wysłańców do odległych zakątków świata, nie przyjmując jednak ich sugestii, aż zrozpaczeni porzucili swoje zajęcie. Minęły dwa lata; spora suma pieniędzy została wydana na poszukiwania. „Jem i śnię kamień od tak dawna, że stało się to moją obsesją”, napisał w odpowiedzi na pytania zaniepokojonej komisji ds. mogił ofiar wojennych w Kanadzie, „nawiasem mówiąc – koszmarem”.
Wreszcie dotarła do niego wiadomość o rozległym kamieniołomie w okolicach Splitu w Jugosławii, skąd cesarz Dioklecjan pozyskiwał kamień dla swych łaźni i pałaców. Otworzono go po raz pierwszy od stuleci, tak by Allward mógł go dokładnie obejrzeć w towarzystwie swoich inżynierów. Głębokie zewnętrzne komnaty kamieniołomu świeciły w słońcu oślepiającą bielą jak na negatywie wielkiego architektonicznego kompleksu. Wyczerpany miesiącami podróży i całym dniem wpatrywania się w oblicze kamienia, dniem, w którym nie powiedział słowa do swoich towarzyszy, Allward położył rękę na ścianie kamieniołomu, przytknął do niej czoło i zapłakał „Nareszcie”, miał wyszeptać, „Nareszcie”.

przełożyła Dorota Filipczak

Olgerd Dziechciarz
ODKRYWANIE ROMANA WYSOGLĄDA

Jest taka przypadłość, zwie się zespołem Tureta, która polega na mimowolnym powtarzaniu najbardziej wulgarnych wyrazów czy obscenicznych związków frazeologicznych; w skrajnych przypadkach osoby cierpiące na tę chorobę są w stanie wyrzucać z siebie niekończące się kunsztowne frazy przepełnione wyzwiskami i ordynarnymi zwrotami. Może nie był u mnie ten syndrom zbyt poważny, ale w czasach licealnych prawdopodobnie na łagodną formę zespołu Tureta cierpiałem (choć nie został on u mnie zdiagnozowany), więc wiadomych słów nadużywałem – tak w mowie jak i w piśmie. Miałem też zwyczaj, że kartkowałem w księgarniach tomy w poszukiwaniu wulgaryzmów i kiedy na takowe natrafiałem, na ogół książkę kupowałem. W ten sposób stałem się czytelnikiem powieści Vonneguta, Whartona, poezji Ginsberga, i jeszcze wcale sporej grupy pisarzy, bo brzydkich słów używali często i – sadzę – chętnie.

Pamiętam dzień, kiedy wszedłem do jedynej wówczas w Olkuszu księgarni przy ul. Kościuszki (znak czasu – dziś mieści się tam kwiaciarnia) i bez większych nadziei rzuciłem okiem na małą, skromną książeczkę w miękkiej kartonowej okładce. Autor ani tytuł nic mi nie mówiły. Otworzyłem ją na chybił trafił – to było opowiadanie o płaczącej dziewczynce i gęsiach, które nie dość, że wdały się z płaczącą w dyskusję, to jeszcze poczęstowały dziewczynkę papierosem. Główna bohaterka rozpaczała, bo okazało się, że nie jest w ciąży. To mnie zaciekawiło, bo miałem wtenczas kilka koleżanek, które rozpaczały akurat dokładnie z odwrotnego powodu. W tym samym opowiadaniu natrafiłem na zdanie, które mną wstrząsnęło: ” – Mężczyźni są jak dzieci. Tylko im dziwki w głowie, dupczenie i żeby nie spóźnić się na pociąg”. Święta racja – pomyślałem. Tak odkryłem pisarza Romana Wysogląda.

Niepiszący literat wydał dwie książki

Płowa lat 80-tych to nie był dobry czas dla nikogo, no prawie dla nikogo, bo myślę, teraz po latach, że to był dobry czas dla pisarza Romana Wysogląda. Przebojem wdarł się do literatury. I wszystkich tym przebojem zaskoczył. Piotr Kuncewicz w dwie dekady później napisze: „[…] był przez całe lata raczej legendą – niezależny i zbuntowany, lecz nie piszący literat. Krakowianin, początkowo poeta i współzałożyciel grupy 848 (grupy poetyckiej – uwaga O.D.), publikował potem jakieś fragmenty w prasie, by swoją pierwszą powieść wydać po piętnastu latach, to jest w 1985 r.”. W pięć lat wydał siedem książek, publikował opowiadania w najważniejszych czasopismach literackich, a krytycy rozpisywali się na temat „realizmu magicznego w prozie Romana Wysogląda” (Leszek Bugajski widział w jego prozie niewątpliwe wpływy Julio Cortazara, z kolei Henryk Bereza dostrzegał podobieństwo do Jorge Borgesa – ale na zasadzie a rebours). Otrzymał nagrody: imienia Andrzeja Bursy (za książki Moskwa za trzy dni i Przekrętka) i Natalii Cal – za najlepszy tom opowiadań w kraju (Przekrętka).

I był królem życia wśród krakowskiej bohemy artystycznej (mieszkał w Domu Literatów przy ul. Krupniczej, mając za sąsiadów m.in. Stanisława Czycza, Bronisława Maja, Krzysztofa Lisowskiego i Adama Ziemianina). To właśnie wtedy kupiłem zbiór opowiadań Przekrętka. Wyjaśniłem, dlaczego to zrobiłem. Nie uczyniłem tego dla nazwiska – o autorze przecież nie słyszałem i nie dlatego, żebym był miłośnikiem polskiej literatury, bo marnego byłem wówczas zdania na temat krajowego świata literackiego, zwłaszcza tego oficjalnego. Kiedy jednak wśród mrowia Putramentów i Machejków wypatrzyłem książkę o tak dziwacznym tytule i intrygującej granatowej okładce z koślawym liternictwem (projektu Piotra Młodożeńca), i gdy na stronie 147 znalazłem zdanie, które w żołnierskich słowach wyjaśniało istotę bycia mężczyzną, długo się nie wahałem. Przeczytałem ją jeszcze tego samego dnia.

Zrozumiałem, że czytam bajki dla dorosłych. Wszystko wokół mnie było szare jak ówczesny papier toaletowy (punkowcy mawiali, że życie jest jak srajtaśma – długie, szare i do dupy), a w tej niewielkiej książce był jakiś inny świat, świat zwierząt, które mówiły, zdradzały, piły alkohol… I świat ludzi, którzy zachowywali się absurdalnie, ale w tej naszej zwichrowanej codzienności późnego PRL-u mogło się wydawać, że działają nadzwyczaj sensownie i przemyślnie. Zdumiony byłem, że cenzura puściła coś takiego. Przecież ta książka była jednym wielkim paszkwilem na socjalistyczną ojczyznę, a zwłaszcza na jej podstawową komórkę społeczną. Pomyślałem, że cenzorzy dali się nabrać na pierwsze zdanie recenzji pióra Wiesława Myśliwskiego wydrukowanej na okładce: „Świat tych tekstów […] skrajnie absurdalny, ufikcyjniony aż do zaprzeczenia wszelkiej logice przyczynowo-skutkowej, wytłumaczalny jedynie w poetyce koszmaru sennego, okazuje się przy odrobinie dobrej woli poznawczej całkowicie sprawdzalny w planie naszych codziennych doświadczeń”. Dalej raczej cenzorzy recenzji Myśliwskiego nie czytali, bo wtedy, zawsze czujni, musieliby interweniować: „Są więc te teksty demaskacją tej naszej skomplikowanej, jednowymiarowej świadomości”.

Przekrętka zrobiła furorę wśród moich znajomych; wyrywano ją sobie z rąk, nie dziwne więc, że została niemal zaczytana. Udało mi się też kupić kilka następnych książek Wysogląda, wśród nich kryminał Obudzony o zmierzchu, w którym znalazłem bliski mi klimat znany z prozy Raymonda Chandlera i dzieło kafkowskie z ducha – powieść Codziennie i przez cały czas. Inne książki Wysogląda też cieszyły się poczytnością wśród mych kumpli. Kolega, dziś wzięty chirurg, co pewien czas pożycza ode mnie powieść Moskwa za trzy dni, średnio czyni to raz na dwa lata, więc przeczytał ją, lekko licząc, 10 razy. Nie dziwię mu się, bo to niebywała książka, nie da się jej ogarnąć. Nawet nie wiadomo czy akcja rozgrywa się rzeczywiście w trzy dni. A przecież stworzył ją bardzo młody człowiek, tuż po dwudziestce, któremu dopiero inni pisarze powiedzieli, że swoją debiutancką powieść napisał strumieniem świadomości, jak nie przymierzając Joyce. Potwierdził to krytyk Leszek Bugajski uznając wręcz, że dzieło to „posiada wszystkie cechy utworu literackiego wyznaczającego granicę, za którą posunąć się już nie można. Za ta granicą rozciąga się bezmiar słownego chaosu, morze bełkotu”. Wysogląd tej granicy nie przekroczył, za to, tak mi się zdaje, w późniejszym czasie wielu prozaików przekraczało ją wielokrotnie i z premedytacją.

Wyjazd, ucieczka, wypędzenie?

A potem, w 1989 roku Roman Wysogląd wyjechał do Szwecji, co zresztą wcale mnie nie dziwi, bo przecież motyw podróży (ucieczki?), to motyw przewodni wielu jego utworów. Inaczej to zniknięcie wyjaśniał Henryk Bereza, który w 1994 r., odgryzając się tym, którzy mieli mu za złe przemożny wpływ na polską prozę, pisał: „Pamiętam aż do bólu, w jaki sposób wpędzono do grobu Jana Drzeżdżona i Andrzeja Łuczeńczyka, jak zniechęcano do literatury Ryszarda Schuberta, kto wypędził z Polski Donata Kirscha i Romana Wysogląda, kto przywrócił chorobie Marka Słyka”. Już po „wypędzeniu”, w roku 1990, ukazał się drukiem ostatni tom opowiadań Wysogląda. Było to dla niego, jak przyznaje sam autor, spore zaskoczenie, bo znajomy wziął opowiadania, powiedział, że coś z nimi zrobi, no i za jakiś czas pojawiła się książka Nie ma w nas ciepła. Wysogląd kupił ją na jakimś straganie, oczywiście nie dostał za nią ani złotówki.

Od tej pory powoli znikał z polskiej literatury, jakby go ktoś z niej wymazywał. Zresztą to „wymazywanie” dotyczy całego pokolenia pisarzy, o którym w 1990 roku na łamach „Tygodnika Powszechnego” pisał Leszek Szaruga: „Czas pokaże czy obecna zmiana jest porównywalna z 1918 rokiem. Na razie wiadomo, że od połowy lat 70-tych trwa w naszej literaturze wyraźna walka 'starego’ z 'nowym’, że właściwie zmienia się, choć nie nagle, wszystko: język literatury, jej rozumienie własnych zadań, sposób patrzenia na człowieka, obszar rozpoznań, rola pisania itd., itd.”. Zmienił się język, cele, sposób – i zmienili się, właściwie wymienili ludzie! Z pisarzy pokolenia, z którego wywodził się Wysogląd, wyparowali niemal wszyscy. Kto dziś czyta Słyka, Drzeżdżona, Pastuszka? Ciągle wydają książki Sołtysik, Łoziński, Bitner, ale nie spotykają się już one z takim rezonansem jak w latach 80-tych.
Gdy rok temu opowiadania Wysogląda trafiły do jednej z warszawskich oficyn, szefowa wyznała mi mailowo, że nigdy o nim… nie słyszała. Podobnie młodzi olkuscy poeci: Łukasz Jarosz i Sławek Elsner. Jarosz, oczytany absolwent polonistyki na Uniwersytecie Śląskim (specjalizujący się w literaturze serbsko-chorwackiej – ale czy może to być okoliczność usprawiedliwiająca?) był zdumiony, że nikt mu na studiach nie rekomendował książek Wysogląda. Zdumiał się ponadto, że tak znakomity pisarz nic nie wydaje. No, ale jak ma wydawać, skoro wciąż mieszka w Szwecji i zjawia się w Polsce od okazji do okazji? Do tego jeszcze nie chodzi po wydawnictwach i nie prosi, a dziś jak się nie chodzi od drzwi do drzwi, nie narzuca, nie wysyła, to się nie istnieje. Niestety, wszystko wskazuje na to, że Romana Wysogląda znowu trzeba odkrywać.

W Krakowie, u siebie?

Siedzieliśmy podczas niedawnej, grudniowej bytności Romana Wysogląda w kraju, w knajpie, w jego (?) Krakowie. W powietrzu wirowały smugi papierosowego dymu, wyglądaliśmy więc jak postaci z komiksów. Wódka wchodziła. I młodzi ludzie wchodzili, a potem, po wypiciu jednego czy dwóch piw, wychodzili. Uprzytomniłem sobie, że większość z nich nie ma szansy niczego Wysoglądowego przeczytać, bo jego książki ukazywały się wtedy, kiedy oni byli małymi dziećmi, albo ich rodzice dopiero się nad ich poczęciem z troską pochylali. Ogromna luka pokoleniowa wśród czytelników. Roman niby nic sobie z tego nie robi. Takie chce sprawiać wrażenie, ale to nie jest prawda. Wiem, że go to denerwuje. Nie wygląda na swoje lata (trudno uwierzyć, że dobiega 60-tki), ale ile jeszcze rzeczy ma napisać do szuflady? Ile książek się w niej zmieści?

Znajoma Romana, jak zapewniał – ongiś znana krakowska piękność, dawna studentka farmacji, kobieta w latach, ale wciąż atrakcyjna, zapatrzyła się w Romana, on udawał, że jest ponad wspomnieniami, że go one jakoś specjalnie nie interesują. Ale to nie była prawda, bo w tym, co mówili, było za dużo emocji. Coś im się nie zgadzało z ludźmi, z wydarzeniami, z kolejnością związków uczuciowych, cyklami rozwodów, ale nie wyglądało, by te dane chronologiczne, mała historyczna statystyka miała znaczenie. Roman z satysfakcją przyjął komplement, że dobrze się trzyma. Nie zrewanżował się tym samym, bo nie musiał. Wyglądał na zrelaksowanego, zadowolonego. A ja dumałem, że to nie jest cała prawda, a pół prawdy, to przecież kłamstwo. W gruncie rzeczy jest zamknięty w sobie. Zamknął się też na to, co go denerwuje (a denerwuje go wiele spraw).

Odnoszę wrażenie jakby nie chciał przyjąć do wiadomości, że Polska się zmieniła. Jego literatura żyje wciąż w świecie, który przypomina polski krajobraz Anno Domini 1986 czy 1987. Jak komar w bursztynie Wysogląd najlepiej się czuje w rzeczywistości, w której wciąż stoi się w kolejce po papier toaletowy, każdy wie, kim był towarzysz Świrgoń, śmieszy krzesło, które ma zamiar wstąpić do ZBoWiD-u i w skrystalizowanej na wieczność jaźni tkwi przeświadczenie, że jedyną formą rozrywki dla dorosłych mężczyzn jest pół litra i zapomnienie, które zapewnia druga połówka. Utknął w świecie dla literatury znakomitym, świecie na tyle surrealnym, że dziś aż trudno uwierzyć, iż kiedyś taki istniał, a my umieliśmy się w nim znaleźć. Młode pokolenia patrzą na PRL poprzez pryzmat filmów Barei, czyli prawie jak na kabaret w stylu Monty Pythona – jak na spektakl, który ktoś wyreżyserował. I chyba dobrze, że jest ktoś, kto pamięta tamte ciężkie lata, i wie, iż wtedy wcale nie bawiło branie udziału w owym „kabarecie”.

Paradoksalnie przez fakt, że wyjechał do Szwecji Wysogląd pozostał w PRL-u i jego najbardziej charakterystyczna rzeczywistość literacka jest tamtą rzeczywistością. Oczywiście Wysogląd próbuje wejść w nową (czy aby jeszcze taką nową?) rzeczywistość, przeskakuje nawet krok dalej – w zapętlone rejony metafizyki, ale jeszcze bez większego przekonania, skoro wciąż najlepsze wrażenie robią znakomite literacko teksty osadzone w końcówce PRL-u. W opowiadaniach drukowanych w niniejszym numerze Frazy, które pochodzą z przygotowanego do druku zbioru Raj Polonia, mamy do czynienia z próbą okiełznania dwóch epok, zmierzchu PRL-u i III RP, a w wieńczącej tom części dokonuje Wysogląd abstrakcyjno-ironicznej analizy charakteru narodowego Polaków. W niektórych prozach (np. w świetnej Aukcji) udaje mu się już dotknąć tego, z czym my, mieszkańcy kraju między Bugiem a Odrą, mamy do czynienia na co dzień, a co on może znać głównie z telewizji czy internetu. Zapewne więc przez bez mała dwie dekady milczenia (w tym okresie drukował właściwie tylko okazyjnie w „Twórczości”), stworzył dzieła, w których okiełznał „kobyłę” nowej rzeczywistości. Podejrzewam, że tak właśnie się stało. Ale byśmy się o tym przekonali Roman Wysogląd musi publikować, musi znów nawiązać kontakt z czytelnikami, zwłaszcza z nowymi rocznikami czytających.

***

Zastanawiałem się, jak oddać prawdę o Romanie Wysoglądzie, który – jak na prawdziwego mężczyznę przystało – pielęgnuje w sobie małego chłopca, zdolnego zachwycić się czymkolwiek i nie przyjmuje do wiadomości oczywistych prawd o odchodzeniu w niebyt (albo w byt – to kwestia światopoglądu), zmianach mód literackich, wymierania trendów? Doszedłem do oczywistego wniosku, że jedynie on sam może mi pomóc. Wysłałem mu mailem kilka krótkich pytań. Jego odpowiedzi były od nich krótsze i przypominały wpisy do Książki Skarg i Zażaleń, w rodzaju: „kierownik sprzedaje wołowe bez kości znajomym na zapleczu” lub „sznurka do snopowiązałek nie ma, bo w tym asortymencie występują braki na rynku”. Kiedy mu się poskarżyłem, że mnie zbył, wyjaśnił, iż odwiedza go akurat rodzina. Obiecał odpowiedzi poszerzyć po wyjeździe bliskich. Ale przysłał mi znów krótkie zdania, tyle że nowe. W ten sposób miałem dwa komplety odpowiedzi na te same pytania. Jak są dwa, to mogą być i trzy – pomyślałem i zaproponowałem, żeby jeszcze raz spróbował. Wtedy Wysogląd przysłał mi trzeci komplet. I miałem zagwozdkę, czy wybrać z tego „bogactwa” po jednej odpowiedzi czy też zostawić wszystkie.

Wybrałem drugą opcję, bo zrozumiałem, że chyba z każdej odpowiedzi wyszła spora cześć prawdy o Romanie, pisarzu, który – jak wielu – chciałby stworzyć atrakcyjny mit własnej osoby – mit twardziela, trochę cynika, który ma jednak romantyczna duszę, mit zdobywcy kobiecych serc (prawda – jakże ona na niego patrzyła), mit twórcy, który sam nie zrobi nic, żeby go znów odkryto, bo to byłoby poniżej jego godności… Trzeba przyznać, że mu ta własna mitotwórcza praca wychodzi znakomicie. Może niedługo, już jako „mityczny twórca”, zostanie ponownie odkryty, odkopany spod zwałów miałkiej literatury, wówczas błąd, jakim było wymazanie znakomitego prozaika, zostanie naprawiony? Może tak się stanie?… Udało się z Marianem Pankowskim, oby udało się z Romanem Wysoglądem!

Olgerd Dziechciar

NAUCZYŁEM SIĘ CZEKAĆ – z Romanem Wysoglądem mailował Olgerd Dziechciarz

– Jesteś legendą Krakowa przełomu lat 70tych i 80-tych, czy dzisiejszy Kraków Ci się podoba?
– Nie za bardzo, czyli miasto jak najbardziej, ludzie mniej. Po drugie, to już zupełnie inny Kraków. Niby ten sam, ale jakiś inny. Pewnie sam jestem inny, stąd ten ton. Legendą jest podobno smok wawelski. Co do Krakowa, to zawsze jest taki sam, zmieniają się – niestety – tylko ludzie. I to zawsze na gorsze, chociaż nie wiem, co to oznacza, ale wiem, do czego prowadzi.

– Byłeś ulubieńcem krytyki, za Przekrętkę i Moskwę za trzy dni dostałeś nagrodę im. Bursy, a potem to się urwało… Rozumiem, wyjechałeś za granicę (Henryk Bereza pisał nawet, że cię „wypędzono”), ale czy tylko to?
– Dla legendy literackiej teza o „wypędzeniu mnie za granicę” jest bardzo sympatyczna. Prawda jest jednak o wiele bardziej przyziemna, powiedzmy iż leży pośrodku, między Czasem Stanu Wojennego a Solidarnością. Miło usłyszeć, iż było się ulubieńcem krytyki, ale dla pisarza nie ma to większego znaczenia. O wiele bardziej interesuje mnie co mam napisać. Co do poglądów H.B. to legenda jest legendą i niech taka pozostanie. Poza tym do wyjazdu zmusili mnie fatalnie wtedy grający piłkarze Cracovii. Z tym ulubieńcem krytyki to pewnie lekka przesada, ale sprzyjali mi, to pewne. Jeżeli Bereza twierdzi, że mnie wypchnięto, to pewnie wie co mówi. Ale poważnie, nic się nie urwało, wszystko podąża we właściwym kierunku, chociaż co będzie jutro nie wie pewnie nikt. I bardzo dobrze.

– Ostatnia Twoja książka ukazała się w 1990 roku. Czasami jakieś Twoje opowiadania pojawiają się w „Twórczości”, i jest to właściwie cała twoja obecność w literaturze. Pewnie sporo rzeczy zebrało Ci się w szufladzie przez te lata? Co w niej masz oprócz powieści 34 kilometry od Pałacu „Kultury”, o której już w 1989 r. wspominał w „Twórczości” Bereza?
– Z pięć powieści, cztery tomy opowiadań, dwie książki kryminalne i papierosy marki „Sport”, których nie palę już od ponad dwudziestu lat, ale o nieobecnych się nie dyskutuje.
Obecność w literaturze to nie tylko książki. Szuflady są w miarę pełne, ale mnie stan ten nie denerwuje. Nauczyłem się czekać i wierzyć w siebie. To najważniejsze.

– Jako jeden z pierwszych napisałeś kryminał w stylu Chandlera, dziś zrobiła się moda na taką literaturę, nie próbowałeś zainteresować jakiegoś wydawnictwa swoimi rzeczami?
– Chandler to jedno, a wydawnictwa drugie. Dzisiejsze wydawnictwa, ale mam nadzieję, że nie wszystkie, są jak święte krowy, a ja do świętości mam stosunek… umiarkowany. Po drugie, nie należę do pisarzy, który przed oczami ma tylko i wyłącznie siebie. Z wydawnictwami jak z kobietami, są zmienne, pojawiają się i znikają. Ale na szczęście rośnie nowe pokolenie. Tak kobiet jak i wydawnictw.

Co sądzisz o współczesnej polskiej prozie? Tylko bez brzydkich słów proszę…
– Współczesna literatura kompletnie mnie nie interesuje, czyli nie powinienem się wymądrzać. Jest jaka jest. A brzydkie słowa zachowam dla książek o których warto rozmawiać. Niestety nie widzę takich, naturalnie poza Myśliwskim, Henem.

– Czy żałujesz, że wyjechałeś do Szwecji? Pojechałeś za kobietą, opłacało się?
– Jako człowiek na pewno zyskałem. Jako pisarz? Dyskusyjne. Przynajmniej mam z czego żyć. W życiu opłaca się wszystko i nic.

– Czym się tam zajmujesz? Czy interesujesz się literaturą szwedzką? Jakich szwedzkich autorów cenisz?
– Szwedzka literatura interesuje mnie jak polska. Nie zajmuję się niczym konkretnym, czyli żyję. I jest mi dobrze, może poza Rzeczywistością, która jaka jest każdy widzi. Zajmuję się tym, co zawsze. Twórczym nudzeniem się, kontemplacją i marzeniami za czymś, co pewnie nie istnieje. Szwedzka literatura jest o wiele nudniejsza i bardziej jednostronna niż polska.

Roman Wysogląd
PRZYRODA JAKO SYMBOL? TYLKO CZEGO? *

Na rynku dość dużego miasteczka pewnego dnia usiadł biały gołąb, rozejrzał się, nasrał i odleciał. Na plebani zawrzało. Taka zniewaga w trzy dni po wygraniu konkursu na najlepszą gminę.
Wikary wyleciał z posady szybciej niż przewiduje ustawa o ochronie osób ocierających się o władzę, tę doczesną.
– Do kogo należy gołąb? – Pienił się proboszcz, któremu (jego zdaniem) zrobiono w brew – do przyroda, a ta podlega wikaremu, więc dlaczego go bronicie?
– Ale przecież ten nieszczęsny gołąb srał, czyli także jakby miał coś wspólnego z gospodarką żywnościową – naczelny miejscowego brukowca (trzy karki plus woda) był w zażyłych stosunkach z wikarym (teraz już byłym). Popijali, co drugi dzień, a teraz po dymisji nie za bardzo mu wypadało, więc kiedy kieliszek zaczął się niebezpiecznie oddalać przyszedł czas na obronę.
– Społeczeństwo najpierw spostrzegło gołębia, a dopiero później zdało sobie sprawę, że ten sra. Na środku rynku, tuż obok popiersia Wyszyńskiego, co za wstyd.
– Dzierżyńskiego – wpadł mu w słowo.
-Co za różnica? Obaj byli wierzący i nie wiadomo czy Feliks nie bardziej.
– Może napiszemy, iż to zbłąkane zwierzę odłączyło się od…
Proboszcz w porywie przez chwilę myślał. Krople potu spływały po karku tworząc małe jezioro.
– Damy do zrozumienia – wyjąkał w końcu – że był to zachodni gołąb tuczony na złych mieszankach.
– I jutro będę miał wszystkich dziennikarzy na karku?
-Ale może uratujemy twarz.
Wykałaczka odwiedziła kilka miejsc zanim się zdecydował:
– Nie przejdzie. Nuncjusz na to nie pozwoli, ma na oku pewną stolicę znaną z…
Ale na szczęście do kompromitacji nie poszło. W południe pojawiły się – tym razem – dwa gołębie a coś koło drugiej orzeł i kuropatwa.
– Pieprzone, latające ZOO, jakby już w przeszłości latający uniwersytet nie wystarczył – jak ludowi pokażę się na oczy? Staję się niewiarygodny.
– Przecież nie osrały kościoła. Czym się jego ekscelencja martwi?
Zaproszono na herbatę biskupa, ale ten nie miał nic do powiedzenia w sprawie ptaków, ale w zamian całą godzinę rozwodził się nad skromnym przydziałem materiałów budowlanych i tendencyjną kampanią w prasie wymierzoną w kościół katolicki.
– A co się stanie jak ptaszyska zaczną srać w kościele? Powie biskup, że to także tendencja?
– A jakże, przecież to oczywiste – zamilkł rozglądając się czy przypadkiem jakiś diabeł nie podsłuchuje – ale naturalnie ze trzy przychylne artykuły złagodziłby moją opinię, więc…
Proboszcz nie słuchał go. Dziki, które stado chłopów od trzech dni naganiało zaczynały się oddalać jak i nadzieja na awans. A bez niego przyszłość była w dalszym ciągu zrujnowaną plebanią na skraju lasu. I szarym pudełkiem z warcabami.
Wieczorem to już był pełny film grozy, jak w knajpie wyraził się pewien łysy kelner, który trochę łyknął kultury. A, że był kelnerem? No cóż. Kiedyś zakochał się w córce rektora, kiedy był wykładowcą w mieście, gdzie rzeka trzy razy przepływa przez tę samą dzielnicę. Więc zakochał się, zrobił jej dziecko, ale nie chciał zapisać się do partii, więc teraz lata z tacą pełną piwa i fasolki po bretońsku.
I w tej właśnie knajpie zastanawiano się, czy srające na rynku stada ptaków to przypadkiem nie zemsta. Tylko, przeciwko czemu?
– Przeciw naturze – skomentował uniwersytecki kelner – przecież nie można gnębić jej w nieskończoność.
W godzinę później na posterunku przy Hill Street powtórzył to samo, podpisał zeznanie a w zamian oddał sznurówki i krawat.
Przed północą dotarło do proboszcza, o czym w knajpie, czyli w miejscu pracy perorował, a ten natychmiast kazał dostarczyć go przed swoje oblicze.
Mroczna izba, telewizor przykryty srebrną folią, powiększona okładka Biblii jako biblioteka oraz stół zastawiony jak podczas ostatniej wieczerzy.
– Zdejmijcie mu kajdanki – rozkazał cyrylicą – siadajcie i czujcie się jak u siebie w domu – brzmiało następne polecenie.
Kelner zaczął się rozbierać.
– Co do cholery robicie – nozdrza jak u młodego wilka, kiedy poczuje baranka.
– Mam się czuć jak u siebie w domu, a że mam w zwyczaju spożywać tylko w slipach, więc myślałem…
Machnięcie ręki przerwało jego balladę, więc skromnie usiadł z boku, tyłem do okna i rozpoczął ucztę od bażanta.
– Co na miłość boską robicie? Przecież to wszystko sztuczne!
– Nie ma rzeczy sztucznych, są jedynie niedocenione.
Grymas bólu jak przy odbieraniu świadectwa maturalnego. Cztery lata w półtora miesiąca.
– Lepiej napijmy się, alkohol jest dobry na wszystko – a po chwili – dostarczono mi wasze dane i wynika z nich, iż marnujecie się w knajpie. Nie chcecie pracować u mnie? Rano jako dajmy na to – udawał, że się zastanawia, podpatrzył to na jakimś filmie szkoleniowym – doradca do spraw kultury, a po południu w gazecie.
– A warunki? Nic przecież nie dzieje się bez przyczyny.
– No… – Rozciągnięte na kilka minut – pomożecie mi z tymi przeklętymi ptakami.
Uniwersytecki kelner uśmiechnął się. Nie wiadomo, dlaczego pojawiła mu się przed oczami kolejka na Gubałówkę.
– Więcej już tutaj nie przylecą – powiedział wolno cedząc słowa.
– Jak to? – Proboszcz poderwał się z tronu, odtrącił Stańczyka i począł tańczyć coś na kształt kujawiaka we własnej choreografii.
– To proste. Jutro wszystko zacznie się od nowa w następnym miasteczku. Najpierw jeden biały gołąb, później dwa oraz orzeł i kuropatwa.
Po chwili śmiertelnej ciszy:
– Czyli widać, że przyroda także za nami nie przepada. Nie tylko za aktorami. Ale – powrócił do rzeczywistości – co powiedzieć wiernym?
– Nic.
– Jak to?
– Tak będzie lepiej. Za kilka dni Święta Wielkanocne, więc zaczną fascynować się czymś innym.
Wszystko wróciło do równowagi, kelner na posterunek, nazajutrz czekało go kolegium za zakłócanie spokoju. Jako karę kazano mu posprzątać rynek. Zdrapując gówna zastanawiał się, czy nie lepiej było wstąpić do partii i ożenić z ciężarną córką rektora, lecz w sekundzie poniechał tych myśli. Biały gołąb usiadł na wiaderku z deszczówką i mrugnął do niego.

Aukcja

Sala Żyrafy jarzyła się wszystkim możliwymi źródłami światła, czyli miłością do ojczyzny, zaangażowaniem w sprawy kraju, troską o godną przyszłość obywateli, radością z niby to odzyskanego śmietnika, oraz chuj wie, czym jeszcze.
Szampan lał się delikatnym strumieniem, lecz ubywało go szybciej niż wody w Odrze podczas ostatniej suszy, a może jak ludzi, kiedy nadejdzie ich czas? Diabli wiedzą.
Kwiat polskiej inteligencji na poziomie niedokończonego technikum budowlanego w nienagannie skrojonych smokingach ciągnął przed sekundą oderwane od pługa małżonki, teraz przebrane za Paryż. Tylko nieliczni odważyli się przyjść z kochankami, czyli warzywami o pustych oczach, prawie jak samobójcza śmierć.
Tudzież generalicja z różnych portfeli, dyplomacja, wierszokleci. Czyli, gdyby nagle cała ta hołota znikła z powierzchni ziemi – kraj w końcu mógłby poczuć się wolny.
Cudzoziemców nie wpuszczono. Nawet takich, którzy kupili sobie polskojęzyczne dupy.
– Tak szlachetny cel wymaga wyjątkowej ostrożności – argumentowano – za dużo wywieziono już z kraju – było napisane w gazetach – więc COŚ musi pozostać – wtórowała telewizja, jakby po raz pierwszy rozumiała, za co ludzie płacą abonamenty.
Na aukcji miano sprzedać trzydzieści sześć obiektów, rzeczy, przedmiotów a może po prostu eksponatów? Nikt się nad tym nie zastanawiał.
Kiedy butelki z szampanem pokazały dno narodowy zapiewajło zgarnął ludzi na salę – wyścielane krzesła, radiofonizacja, kamery dyskretnie ukryte w specjalnie do tego celu wynalezionych kryjówkach.
– Eksponat numer jeden – półnaga dziewica z byle jak zakrytym biustem wprowadziła wystraszonego człowieka na podium. Ale niestety nie zmieścił się w ramce, okazała się za duża. Człowieczek nie wiedział, co ma zrobić z rękami i po prostu włożył je do kieszeni. Wywołało to cichy pomruk na widowni.
Nagle – nie wiadomo skąd – popłynęły delikatne dźwięki muzyki i smutny głos wyrecytował:
– Jan Edward Łabędzki, lat 42, nieżonaty. Działacz Komitetów Podziemnych od samego początku, trzykrotnie więziony, w czasie stanu wojennego internowany, naturalnie działacz Solidarności, wegetarianin, uczestnik obrad okrągłego stołu po stronie – ma się rozumieć naszej – później wiceminister. Cena wywoławcza: 36 milionów.
Ktoś spod ściany dał pół bańki więcej i po trzech uderzeniach młotkiem eksponat zniknął. Bez większych narzekań ze strony widowni.
Trochę zamieszania wzbudził obiekt numer 13 wskutek przejęzyczenia spikera. Powiedział on: eksponat wylany ze Solidarności a miał zaanonsować: eksponat niechciany w Solidarności.
Kupiło go jakieś wyleniałe babsko dla ubarwienia – jak się wyraziła – fermy lisów.
Nieziemskie jaja zapanowały przy eksponacie numer 19. Kobieta czterdziestoczteroletnia, dwoje dzieci, trzykrotnie zarażona, jedna z najbardziej aktywnych w czasie strajku 80. W stoczni od pierwszego dnia życia.
– Prowokacja – krzyknął lekko podchmielony facecik ze środkowych rzędów, czyli nic pewnego – czerwona nomenklatura wepchnęła się nawet do studni – darł się zupełnie bez sensu zanim firma ochroniarska nie wyrzuciła go na zbity dziób.
– Podczas długich tygodni niepewności sypiała, z kim popadło – kontynuował bezpłciowy głosik – i pewnie wtedy złapała… Złapała… zakreślone flamastrem dodał po chwili wahania – resztę pewnie chętnie opowie sama temu, kto da więcej.
Licytacja była długa i ostra. Ostatecznie prawie 90 baniek wybulił jakiś stetryczały samotnik, rzucił się na babę, pociągnął za sobą i tyle ich widziano.
– Podstawiony przez zachodnie koncerny – krzyknął zorientowany we wszystkim laluś – jeżeli taki napalony to za te pieniądze miałby szwadron nie za bardzo przechodzonych ruskich.
– A jeżeli staje mu tylko w kierunku etosu? – pani, której nieopatrznie wymknęły się te słowa nie patrzyła na salę. Wprost przeciwnie. Nerwowo przeglądała kolorowy katalog nie mogąc doczekać się swojej godziny.
– Eksponat numer 21 niestety nieaktualny, uciekł przez dziurę w klatce – poinformował głos spoza sali.
– A kto to był? – zawyła jak zawsze głodna publika – w katalogu stoi obiekt NN.
– Zmuszony jestem prosić o dziesięć minut przerwy w celu naradzenia się z komisarzem wystawy – nagle okazało się, że tym burdelem jednak ktoś steruje. I ma twarz.
Nikt nie ruszył się z miejsca, odważniejsi zapalili, ale gwardziści natychmiast przywrócili ich rzeczywistości.
– Eksponat numer 21 był duchownym – głos jak nieproszony gość odezwał się w najbardziej nieodpowiednim momencie – przechowywał bibułę, ale w ostatniej chwili został wycofany z aukcji na specjalne życzenie jego ekscelencji.
Głośno puszczona muzyka skutecznie zagłuszyła potencjalnych oponentów, a już po chwili zupełnie inny głos kontynuował:
– Przechodzimy do eksponatu numer 22. Były członek KC. W swoim czasie suwnicowy w fabryce ciast, przechrzczony podczas sławnego, partyjnego lata.
Nikt go nie kupił. Stał wciśnięty w ramę, płakał, ale publika nie dała się na to nabrać.
– Oddam się za darmo! – krzyknął w przypływie desperacji – ale nikogo nie wzruszył. Wszyscy czekali na atrakcję wieczoru, czyli eksponat numer 30.
Z nudów kilka kobiet podarło sobie koronki przy biustonoszach, kilka innych wbijało swoje długie paznokcie w nalane karki swoich samców. Ale w końcu doczekano się.
– Oto gwiazda wieczoru, eksponat numer 30 – wyjęczał głos drżąc ze wzruszenia – żywa legenda legendy. Cena wywoławcza…
– Daję 10 baniek więcej – krzyknął tłusty smoking czatujący przy drzwiach – bardzo się w mojej rzeźni numer 5 przyda – dodał siadając.
Licytowano z półtorej godziny. Kiedy cena doszła do absurdalnych rozmiarów legenda legendy lekko podniosła rączkę.
– Dajcie spokój, tak nie można. Umówmy się na dwa miliardy i ci, kogo na to stać niech zagrają szybkiego seta w ping-ponga.
Zgłosiło się czterech chętnych i wniesiono chyba zawczasu przygotowany stół. Pośród marmurów i wyfrakowanej gawiedzi wyglądał jak Rembrandt przy Putramencie.
Dwóch frajerów, którzy zmierzyli się w decydującym meczu aż dyszało z przejęcia i nienawiści.
– Pozwól mi pan wygrać – szeptał jeden drugiemu do ucha, gdy zmuszeni byli schylić się podnieść piłeczkę – dodam miliard – ale pod stołem – by urząd finansowy się nie dopierdolił.
– W żadnym wypadku. Córka ma osiemnaste urodziny i zażyczyła sobie taki właśnie prezent. Muszę udowodnić jej, że ze mnie żaden malowany tatuś.
Kiedy wynik brzmiał 19:19 zgasło światło. Po sakramentalnym czy jest na sali elektryk? znowu się pojawiło, ale ludzie zmartwieli ze strachu i przerażenia. Eksponat numer 30 zniknął.
Po czterech minutach zostałem na sali sam i bez większych przeszkód i za psie pieniądze stałem się właścicielem książeczki do nabożeństwa księdza Jerzego. Jedenastej z kolekcji. Widać, musiał mieć ich znaczny zapas, pewnie na każdą okazję…
W barze, na który trochę później się natknąłem próbowałem tak łatwo wylicytowaną książeczkę zastawić, ale wyrzucono mnie z niego jeszcze szybciej niż wszedłem.
W domu przez przypadek włączyłem telewizor. Eksponat numer 30 właśnie przemawiał do narodu, na żywo.
Aukcja okazała się oszustwem. Zły napisałem zażalenie do prokuratora i z punktu dostałem trzy miesiące za próbę podważenia zaufania do organów władzy, czyli wszystko skończyło się w miarę szczęśliwie.
Czasami tylko zastanawiam się, dlaczego nie kupiłem eksponatu numer 19, czyli zarażonej kobiety? Przynajmniej miałbym, z kim grać w karty.
A tak? Roztrząsam po raz kolejny, czy nie zmarnowałem życia próbując być takim naszym – zachowując naturalnie wszystkie proporcje – Jarosławem Haskiem, chociaż w trochę mglistym wydaniu.

Ząb

W dziewięć dni po usunięciu zęba w dalszym ciągu odczuwał ból, płatki skóry odklejały mu się od stóp tworząc ranę na kształt serca Indianina, kiedy hiszpańscy konkwistadorzy nawracali jego dzieci na katolicyzm.
Próbował wszystkiego. Modlitwy, wróżby, alkoholu, zaprawy murarskiej – nie pomagało, nowe rany otwierały się i za cholerę nie chciały goić.
– Usunąłem ząb a gniją mi stopy – żalił się wykręciwszy kilkanaście cyfr, a po drugiej stronie oceanu bezduszny automat rejestrował je, by po chwili wymazać.
– Przyjedź do nas, zapomnisz o troskach – szklana ryba warująca obok telefonu jakby mrugała okiem.
– Łatwo powiedzieć przyjedź s zamruczał – kiedy nawet do sracza nie mogę się dowlec, a po raz drugi nie dam się nabrać. Jako dziecko uwierzyłem Stalinowi i w rezultacie zwiedziłem Syberię.
Zanurzył stopy – lub to, co z nich zostało – w wiaderku z kwaśnym mlekiem. Przez chwilę czuł ulgę, błogie ciepło rozeszło się po ciele, jakby niedźwiedź włożył łapę do ula.
– Może wyrwano mi nie tego zęba, co należało? – poderwał się jak oparzony zapominając, iż stopy zanurzone ma w wiaderku.
Jakoś doczłapał do telefonu, po godzinie dodzwonił na informację gdzie podano mu numer prywatnego pogotowia dentystycznego i już po dwóch dniach rozmawiał z przyjmującym zgłoszenia.
– Zawód – zapytano zanim zdążył się przedstawić.
– Bolał mnie ząb – zaczął, więc po tygodniu poszedłem do dentysty. Zrobiono mi zdjęcie, pobrano odciski palców, sprawdzono czy byłem bierzmowany i w końcu posadzono mnie na fotelu.
– Nie macie nic przeciwko Ukraińcom? – w dalszym ciągu zadawano mu wyłącznie pytania.
– Jakiś facet w białym kitlu obejrzał zdjęcie, zapytał, na kogo głosowałem i postanowił, że należy usunąć. W dziewięć dni później zaczęła mi gnić noga.
– Proszę założyć czystą pościel i czekać – tym razem o dziwo zrezygnowano z pytań na korzyść poleceń – aha, przybyłej nie częstujcie alkoholem, nie rozmawiajcie z nią o Chmielnickim a pieniądze wręczcie osobie, która z nią przyjdzie.
– Skąd wiecie, ile to może kosztować?- Zniecierpliwiony przełożył nogi z wiaderka do basenu z solą.
– Cennik mamy stały, jak i poziom świadczonych usług. Jeżeli przyjdzie wam ochota by pacjentka została u was na noc zadzwońcie.
Ogłupiały posprzątał – na ile potrafił – mieszkanie, pościel odwrócił na drugą stronę, umył resztki zębów i czekał.
Umarłe postacie z prozy amerykańskich szaleńców maszerowały mu przed nosem, ale ich nie zauważał. Wiązał krawat i rozmyślał o strażniku w łagrze dręczącym go cytatami z Dostojewskiego odnoszącymi się do Polaków.
– Dopiero, co skończyłem trzy lata – próbował się bronić i nie wiem, co towarzysz strażnik ma na myśli.
Za karę pozbawiono go 100 gramów pomyj szumnie zwanych zupą plus zdechłej ryby, czyli miesięcznego przydziału witamin.
Kobieta zanim zdążyła wejść do pokoju, już była rozebrana. Kosmata łapa, która wysunęła się z poza niej porwała kilka banknotów, jakie przygotował i zniknęła.
– Jak najbardziej lubisz? – zapytała łamaną polszczyzną i oparła się o Wał Pomorski. Tak nazywał ścianę, na której wisiały trofea jego ojca kupione w antykwariatach.
– Jest mi zupełnie obojętne, byle przestało boleć. To stało się już nie do wytrzymania.
– Zaraz ci przejdzie kotku, ale wcześniej musisz ściągnąć spodnie i…
Zapalił światło, chociaż był środek dnia i szeroko otworzył usta:
– Pani doktor popatrzy, może wyrwano mi niewłaściwy ząb?
Zanim się spostrzegł był nagi, kobieta leżała na nim i próbowała powiedzieć coś po francusku.
– Dziwny sposób leczenia. Czyżby to była tak ostatnio reklamowana medycyna alternatywna?
W godzinę później, kiedy dziewczyna mordowała się z bidetem ze zdziwieniem stwierdził, iż ból jakby ustaje. Po następnych dwóch mógł swobodnie poruszać nogami.
– Zostaniesz na noc? – ze zdziwieniem usłyszał siebie pytającego.
Kazała mu zadzwonić do szefowej a sama zajęła się porządkami w szafie.
– Nigdy nie spotkałam mężczyzny, który miałby więcej niż dwie koszule. Plus mundur.
Nie zdając sobie sprawy z tego, co czyni wstał i podszedł do okna. Dopiero do chwili dotarło do niego, że znowu może się normalnie poruszać.
Popatrzył na stopy i zamarł. Gnijąca rana zaczęła przybierać normalny wygląd ciała. Zapytał o to dziewczyny, a ta śmiejąc się odpowiedziała:
– Najważniejszy jest korzeń. Kiedy on funkcjonuje człowiek także.
– Czyżby wyrwano mi ząb bez korzenia? – i sam sobie odpowiedział – możliwe, kiedyś wszystko robiło się w czynie społecznym, teraz jest podobnie, tylko nazywa się inaczej.
Otworzył bar, lodówkę i serce. Dziewczyna nałożyła na siebie jego sweter i zapomniane przez którąś z amerykańskich postaci czarne pończochy.
Poprosiła o czystą z odrobiną cytryny, usiadła w fotelu, podwinęła nogi.
– Dzisiaj wypada mój ostatni dzień pracy. Agencja rozwiązuje się a mój ruski opiekun dostał pracę w Berlinie i nie chce mnie zabrać.
Wyciągnął album ze starymi, pożółkłymi zdjęciami i pokazał jej. Dwór na wschodzie, generał Anders, rodzice, zburzona Warszawa, Bierut i siebie jedzącego korę z drzew.
– W tym albumie jest cała Polska.
– A Mickiewicz, Słowacki, Norwid ?
Z wrażenia zaniemówił i natychmiast dolał jej nie skąpiąc cytryny.
– Gdzie o nich słyszałaś?
– Przez tydzień leczyłam zęby – uśmiechnęła się – profesorowi uniwersytetu i pomiędzy jednym a drugim znieczuleniem trochę mi poopowiadał.
Stopy wydobrzały na, tyle, iż mógł założyć skarpetki, nie poczuł bólu, koszmar, w którym żył przez ostatnie dni odpłynął.
– Co masz zamiar zrobić? – nie było to zbyt intelektualne pytanie, ale kto żąda by przy bolących zębach takie zadawano?
– Wrócę do Kijowa i znowu zacznę oprowadzać turystów, raz na jakiś czas prześpię się z autochtonem i będę udawała, że żyję.
Nagle otworzył okno i album zawierający całą historię rodziny, kraju, zniknął szybciej niż dzieje się to ze snami.
– Zostań ze mną, nie mam nic, ale mogę się z tobą podzielić.
Popatrzyła na niego z zainteresowaniem.
– Pod jednym warunkiem – pusty kieliszek zatańczył w jej ręku – iż naprawisz bidet. Całe życie o czymś takim marzyłam.
– Mogę się nawet z tobą ożenić.
Pogłaskała go po głowie. Dobra rączka potrafiąca tak wiele.
– Mały Polaczek ratujący Ukrainkę.
Chciał jej powiedzieć, że źle go zrozumiała, ale zabrakło mu słów, więc by ukryć zmieszanie spróbował nalać jej alkoholu, ale odmówiła.
– Wracajmy do łóżka – zaproponowała – przecież muszę zapracować na zapłatę.
Rano, kiedy spała ubrał się i wyszedł na targ. Poziomki, borówki i kwiaty były jego zdaniem wystarczającym bukietem, ale gdy wrócił do domu łóżko okazało się puste a telefon prywatnego pogotowia dentystycznego nie odpowiadał.
Usiadł w kuchni przy stole i w sekundzie przeleciał swoje życie. Nie było w nim nic, na czym mógłby się zatrzymać. Aż do wczoraj. Popatrzył na kwiaty, były puste, jeżeli coś to znaczy. Nagle z łazienki dobiegł go krzyk radości. Otworzył drzwi i zgłupiał.
– Naprawiłam sama – uszczęśliwiona dziewczyna patrzyła na cienki strumień wody bijący w sufit.
W jakiś czas później podeszła do mapy i zamazała granicę pomiędzy Polską a Ukrainą.
– W naszym domu – powiedziała – granica ta nie istnieje.
Koło południa zadzwonił telefon i wezwano dziewczynę do biura.
– Powiedz, że umarłam – poprosiła – a w kilka sekund później dodała:
– Naprawdę tak się stało, mnie już nie ma.
Wojska generała Wrangla wyrwały się z okrążenia i znowu można było liczyć się ze zmianą pogody.

Roman Wysogląd.