FRAZA NR 57 / 2007 – FRAZY OSOBISTE
Tadeusz Woyniłłowicz
MIASTO I JEGO POMNIKI CCASUS NOWEGO JORKU.
Sarmata w Nowym Jorku
We Wrocławiu, mieście mej uniwersyteckiej edukacji, stoi w Rynku przeniesiony ze Lwowa pomnik Aleksandra Fredry. Wraz ze zbiorami biblioteki Ossolineum i Panoramą Racławicką miał starczyć za budulec do konstrukcji wątłego mostu nostalgii za miastem utraconym. Swego czasu pod pomnikiem autora Zemsty ś.p. Andrzej Waligórski wygłosił długi swego autorstwa wiersz, zgrabną i dowcipną rymowankę, proponując dziabnięcie z gwinta, z butelki wypełnionej Żytnią z kłoskiem. Hrabia, napoleończyk, wierszopis i dramaturg ani drgnął. Taka jest natura pomników; stoją nieruchomo, niewzruszone. Jeśli piedestały dźwigają realne postacie – znaczące, dziejowej wagi – milczą. Jest to milczenie brzemienne zastygłymi wypowiedziami, nawarstwionymi i zrośniętymi jak słoje drzewa. A świat wokół idzie dalej, czasem się zapadnie, wybuchnie, ożyje… Strzałka czasu, narastanie lat, dekad, stuleci…
W Nowym Jorku na Union Square stoi pomnik Jerzego Waszyngtona – dowódcy, Ojca Założyciela, eksterminatora Indian i pierwszego prezydenta USA. Samo miejsce, udatne połączenie placu targowego z parkiem i trybuną pod chmurką, uchodzi za nowojorski odpowiednik londyńskiego Hyde Parku. Dla mnie wszak, flaneura -intelektualisty, Union Square jest alternatywą dla Times Square, miejsca komercji, pospiesznej i powierzchownej turystyki, nachalnego oglądactwa, przewalania się tłumów, żarcia, agresywnego i aroganckiego kiczu … Union Square bywał agorą w czasach Emmy Goldman, złotych latach nowojorskiego anarchizmu. Od kilku lat stał się ponownie agorą, jak i trybuną sumień, miejscem wypowiedzi umysłów niezależnych, zyskał na witalności od czasu, gdy z miejskiego pejzażu zniknęły Twin Towers. Do dziś w ustach licznych mówców powtarza się uporczywie teza, iż wydarzenia z 11 września zostały sprowokowane na terenie USA. Spiskowa teoria dziejów z góry klasyfikowana jako wersja dla idiotów?
Ale mówmy o pomnikach. Na Union Square jest ich kilka – Jerzego Waszyngtona, Mahatmy Gandhiego, Markiza de Lafayette’a, Abrahama Lincolna, jest tzw. Drinking Fountain, piedestał dźwigający z mamusię z dwojgiem pociech spragnionych wody w nowojorskie upały, a bywają one dokuczliwe. Jeśli za ewidencję weźmiemy całość i continuum żyjące na Union Square pod wodzowską ręką Jerzego Waszyngtona, wniosek może być taki – uliczny pomnik realnej postaci historycznej odczytujemy jako węzeł sytuacji antropologicznej miasta, w którym mnogość kultur jest fenomenologicznym datum; to widać makroskopowo, super-makroskopowo. Miejski pomnik nowojorski żyje w hiperprzestrzeni multikultury. Wielokulturowość Nowego Jorku łatwo dostrzeżesz będąc pasażerem subwayu w którym wraz z Tobą podróżuje wszystkie ludzkie rasy świata, to zdumiewające; podstawowe i ich krzyżówki, na przykład Indianina z Murzynką. Zatrzymując się przy kiosku z prasą rzucasz okiem na tytuły w kilkunastu językach i iluś alfabetach.
A jak jest z nowojorskimi pomnikami? Czy odzwierciedlają osobliwość Nowego Jorku leżącego w USA, lecz niewiele mającego z tym krajem poza generaliami wspólnego? Aby to stwierdzić supermakroskopowo i aby zapewnić sobie nieco przyrody w gąszczu supercywilizacji, porzućmy ludny Union Square, wsiądźmy w subway linii 4, 5 albo 6 i dojedźmy do stacji na rogu Lexington Avenue i East 86th Street. To dzielnica Yorkville na Upper East Side, Manhattan, Nowy Jork, USA, świat, wszechświat, nieskończoność. Stamtąd udajmy się pieszo do szykownej 5 Avenue, już wyłania się fasada Metropolitan Museum of Art… dajemy nura w Central Park i szukamy, szukamy, szukamy i … znajdujemy pomnik króla Obojga Rzeczypospolitej, zwycięskiego wodza spod Grunwaldu – Władysława Jagiełły. Jeśli pójdziesz, łaskawy flaneurze, drogą okalającą budynek Metropolitan Museum od północy, skręcisz na południe, przejdziesz pod mostkiem, w pewnym momencie wyłoni się pomnik, widziany z dala pomiędzy dwoma potężnymi drzewami. To będzie widok z boku, wyraźny zarys konia i jego jeźdźca. Toż to dopiero osobliwość, nieprawdaż? Póki co, jedyna to koronowana głowa Wielkiego Jabłka. Była druga, w historycznej kolejności pierwsza, ale zniknęła z miejskiego pejzażu w wyniku tzw. słusznego rewolucyjnego gniewu ludu. Obalenie pomnika znienawidzonego króla angielskiego utrwalone zostało na dwóch rycinach, które różnią się co do szczegółów, ale ukazują moment decydujący – mocno już przechylony od ciągnięcia go linami król Jerzy III na koniu, lada moment oderwie się od postumentu i zaliczy glebę. Było to 9 lipca 1776 roku w miejscu Manhattanu zwanym Bowling Green (łatwy dojazd subwayem 4 i 5). I tak znikają pomniki, ich burzyciele czasem przechodzą do historii jak ten, z którym prowadził rozmowę teherański dziennikarz; wywiad wykorzystany został przez Ryszarda Kapuścińskiego w Szaniszahu. Co więc trwalsze – spiż, granit, marmur, mosiądz czy…. słowo? Tu właśnie odwołujemy się do jednego z najwspanialszych topoi europejskiej tradycji, do mitu exegi monumentum – prowadzącego od Wergiliusza do Puszkina. Zacytujmy:
Stawiłem sobie pomnik trwalszy niż ze spiży,
Od królewskich piramid sięgający wyżej;
Ani go deszcz trawiący, ani Akwilony
Nie pożyją bezsilne, ni lat niezliczony
Szereg, ni czas lecący w wieczności otchłanie.
Nie wszystek umrę, wiele ze mnie tu zostanie
Poza grobem. Potomną sławą zawsze młody,
Róść ja dopóty będę, dopóki na schody
Kapitolu z westalką cichą kapłan kroczy.
Gdzie z szumem się Aufidus rozhukany toczy,
Gdzie Daunus w suchym kraju rządził polne ludy,
Tam o mnie mówić będą, że ja, niski wprzódy,
Na wyżyny się wzbiłem i żem przeniósł pierwszy
Do narodu Italów rytm eolskich wierszy.
Melpomeno, weź chlubę, co z zasługi rośnie,
I delfickim wawrzynem wieńcz mi skroń radośnie.
Pomnik Władysława Jagiełły, władcy Obojga Rzeczypospolitej, jest imponujący; ponad głową uwieńczoną koroną dzierży dwa miecze krzyżackie, odziany w zbroję siedzi na pokrytym narzutą rumaku. Latem im pewnie gorąco, bo upały w ten czas tu iście tropikalne, plus wilgotność czasem sięgająca 100 %. Jak nazwać naszego Króla? Refugee? Exile? A może to patron wygnańców, który mógłby pojawić się dyskretnym powidokiem na obrazie Tamary de Łempickiej… Kiedy w 1939 roku na osuszonych bagnach Queensu – na Flushing Meadows Park – otwarto światową wystawę osiągnięć gospodarczych, nasza wątła II Rzeczpospolita wzięła w nich z sukcesem udział. Ameryka gratulowała sobie zwycięstwa nad Wielką Depresją, zaś wygnani przez Hitlera intelektualiści niemieccy osiadli w Nowym Jorku debatowali na seminariach New School for Social Research (12 West Street, Greenwich Village) nad kwestią poniekąd czysto intelektualną, ale generującą gorzkie, upokarzające refleksje aksjologiczne. Pytali, jak to się stało, że mimo strukturalnych podobieństw kryzysu między Niemcami i USA, tu nie sięgnięto po środki wyjątkowe, nie zadekretowano żadnych ustaw dających państwu specjalne prerogatywy, od których droga do totalitaryzmu okazała się tak prosta i tak szybka. Pytał o to m.in. Paul Tillich. Tutaj na wygnaniu Erich Fromm napisał Ucieczkę od wolności, zaś Ernst Cassirer – Mit państwa. Tamten wielki pokaz amerykańskiej potęgi gospodarczej na terenach targowych Queensu przebiegał jednak w przygnębiającej aurze, bo rozpadała się Europa. Hitler zajął już był Austrię, okroił Czechosłowację, 1 września napadł na Polskę, tego roku w grudniu ZSRR zaatakował Finlandię i w kilka miesięcy później naziści już byli w Paryżu, z marszu kasując niepodległość państw będących na linii wojennych rajdów. I oto polski pawilon na Queensie nie ma dokąd wrócić, nie ma miejsca, na którym trzeba by po targach postawić króla. Powinien wrócić do Polski, ale tej już nie było, rozsypała się II Rzeczpospolita Komendanta w szarej maciejówce. Do roku 1945 pomnik króla Jagiełły był przechowywany w magazynie; wtedy polski rząd na uchodźstwie decyduje się na ofiarowanie pomnika władzom Nowego Jorku. W imieniu ówczesnego burmistrza Nowego Jorku, Fiorello La Guardii, jego pełnomocnik Mr Newbold Morris przyjmuje dar mówiąc przy tym: long after Hitler’s memory has been erased from the earth, the music of Chopin will be heard. Rada miejska wyznacza pomnikowi świetne miejsce – Central Park, na tyłach budynku Metropolitan Museum of Art, nieopodal iglicy przywiezionej z Egiptu, naprzeciw stawu o nazwie Turtle Pond, przy którym stoi budowla w neoromantycznym stylu, Belvedere Castle.

fot. Tadeusz Woyniłłowicz
Wybór tyleż dobry, co naturalny, bo w Central Parku już zadomowiło się międzynarodowe, rzec by można, towarzystwo pomnikowe. Nasz polsko-litewski Król patrzy w głąb amerykańskiego kontynentu, na chylące się ku zachodowi każdego wieczora słońce, jeśli niebo, nieprzesłonięte chmurami, kinematograficznie rzuca nań promienie. Nowojorski, znany we wszystkich kręgach flaneur Jacek Gulla (poeta, performer, artysta, gawędziarz, mitoman…) twierdzi, iż Król Jagiełło czasem (kiedy?) dzieli konia z upierdliwym współtowarzyszem wygnańczej niedoli, pragnącym choćby na chwilę zasmakować w jeździe, dosiadającym przeto rumaka zwycięzcy spod Grunwaldu. To nieszczęsny Pierwszy Kawalerzysta II Rzeczypospolitej, generał Wieniawa we własnej osobie, który tu na Manhattanie, na Riverdale Drive wypadł nieszczęsny z balkonu swego mieszkania. Sir Jacek Gulla twierdzi, że jedynym, który może uwolnić naszego króla z kłopotliwego sąsiedztwa generała Wieniawy i jego irytującej maniery dosiadania się na drugiego na pomnikach innych (pomnikowych) historycznych postaci nowojorskich (niemało ich tutaj), jest Pan Minister Radosław Sikorski. Ten dzięki dobrym notowaniom w sferach NATO bez trudu wygospodaruje fundusze na pomnik dla pana Generała Wieniawy, zaś władze Nowego Jorku z pewnością nie będą mitrężyły z wyszukaniem dlań miejsca. Może w bezpośrednim sąsiedztwie Joanny D’Arc (też na końskim czworonogu!), boć Pan Generał Wieniawa wielkim kobieciarzem był…
Wracając do Króla Jagiełły i sprawy polskiej… bieżących spraw – to nie idą one w Wielkim Jabłku dobrym torem. Osobiście nie widzę lepszego w Nowym Jorku miejsca dla Sprawy Polskiej niż jej bezpośrednie sąsiedztwo pod okiem i dwumiecznym pokrzyżackim orężem Króla Jagiełły. Myślę o reklamowaniu naszego kraju, o wdzięcznych panienkach i nobliwych młodzieńcach wręczającym przechodniom materiały z informacją „Jeszcze Polska nie zginęła!”. Nie jest to nie na miejscu, zważywszy na fakt, iż pewien katastrofista-historyk, jakby współczesny nasz Piotr Skarga i może Łukasz Opaliński w jednej osobie, dr Henryk Bąk ogłosił już był w sali odczytowej na Greenpoincie kolejny rozbiór Polski, inny dżentelmen z kręgów nadwiślańskiej konserwy Najwyższego Czasu straszy nas Niemcami. Tak czy owak, serio mówiąc – są tutaj siły które, by nas chętnie anihilowały. Zatruto atmosferę, dzięki „naukowym” pracom Jana Grossa wpisującym się kontekst The Holocaust Industry. Musimy być uważni… Dianne L. Durante, szukając literackiego komentarza do pomnika króla Jagiełły, zdecydowała się na cytat z Teutonic Knights czyli z Krzyżaków w tłumaczeniu Samuela A. Biniona z roku 1899:
The one who lives on the borders of the kingdom [near the Knights], never knows when he goes to bed in the evening, whether he will awaken in fetters, or with the blade of sword in his throat, or with a burning ceiling over his head… Neither the knights despite the weak nor the powerful can agree with the Order, because the knights despite the weak and try to ruin the mighty. Good deeds they repay with evil ones. Is there anywhere in the world another order which has received as many benefits from other kingdoms as the knights have received from Polish princes? And how have they repaid? With treachery…. In their hearts they are always plotting means to annihilate this kingdom and the whole Polish nation.
Od monumentu króla Jagiełły kieruję na południe, po drodze mijam znaną z filmu Miloša Formana Hair muszlę koncertową Naumburg Bandshell, wchodzę w inną aleję, uwiecznioną w filmie Kramer contra Kramer. Nazywa się Mall, czyli Deptak. Dochodzę do pomnika odkrywcy Ameryki. Nasz bohater ma ich w Nowym Jorku trzy: dwa na Manhattanie, jeden na Brooklynie. To Krzysztof Kolumb. Evan T. Pritchard odsądza go od czci i wiary, widząc w nim: dorobkiewicza, psychopatę, osobnika bez reszty aspołecznego, awanturnika, wyrzutka i pospolitego złodzieja. Lecz jakąż trzeba było mieć w tamtych czasach mentalność, żeby ryzykować takie szaleńcze i odległe, nie wiadomo dokąd prowadzące, wyprawy? Jeśli teraz startuje w przestrzeń kosmiczną prom, każda wyprawa niesie ryzyko, które w kilku wypadkach okazało się śmiertelne. Niemniej astronauci mogą liczyć przynajmniej na logistyczną więź z ośrodkiem dowodzenia. A przede wszystkim w start wpisany jest powrót – wracajcie cali! A na co mogli liczyć żeglarze epoki wielkich odkryć geograficznych? Ledwie ich statki-łupinki zniknęły za linią horyzontu, jakby przepadały, czekaj tatka-latka… Płynęły gdzieś, ale dokąd? Kiedy powrót, czy będzie powrót, kto wróci, w jakim stanie? Pojęcie odkrycia bywa mylące i nazywane jest tak post factum, bo odkryć coś, to znaczy wiedzieć gdzie i czego szukać. A w tamtych czasach odkryłeś coś, o ile przeżyłeś, a to przełożone na sferę psychiki mogło, jak u Paszeki z Pamiętnika znalezionego w Saragossie doprowadzić do pomieszania w głowie, a w każdym razie do poważnych odkształceń osobowości. Nie wymagajmy więc od ludzi czynu świecenia dobrym przykładem; intelektualistom też wypadałoby poluzować choć Paul Johnson raczy sądzić inaczej.

W Nowym Jorku Krzysztof Kolumb jest częścią włoskiego dziedzictwa kulturowego, które składa się z dwóch zupełnie do siebie nie dopasowanych połówek. Z jednej strony mamy na przykład operę, sztukę, z drugiej mafiozów. W dziele pokazywania swych rodaków jako tępych gangsterów sam mistrz Martin Scorsese wykazał się dużą kinematograficzną inwencją; serial Sopranos dołożył swoje i dużo. Ale to nikomu nie szkodzi, zwłaszcza samym zainteresowanym, to znaczy Włochom. Mają oni godną pozazdroszczenia reprezentację na uniwersytetach i piękną siedzibę przy Park Avenue. Najlepsza odzież w drogich domach towarowych i butikach jest produktem czysto włoskim, bez metek Made in China; włoska pizza jest tak rozpowszechniona, że pewnie zapomniano o jej włoskim rodowodzie. Autokreator, istny self-made-man tyle że w najgorszym guście – Jeff Kuns – producent kiczu i były kurator z Museum of Modern Art, żeby być sławnym ożenił się z Cioccioliną. A na Columbus Day Parade zaprasza się postacie sławne i wybitne; sam byłem i widziałem na własne oczy urodziwą, mimo upływu lat, Sofię Loren. Komu więc przeszkadza pokiereszowana osobowość Krzysztofa Kolumba, żeglarza i odkrywcy? Nawiasem mówiąc, czy obraz człowieka morza pozostawiony na kartach powieści Josepha Conrada jest jedynym wizerunkiem kapitana statku i marynarza? A gdzie jest żeglarz, pirat, odkrywca, gdzie jest zbiorczo mówiąc „człowiek morza” i jaka podstawowa cecha jest wpisana w jego osobowość? Na przykład walka z żywiołami czy walka ze z buntowaną załogą, która nie ma już ochoty na dalsze odkrycia, przeto wsadza kapitana do łódki: adieu, radź sobie sam! Taki los spotkał Henry Hudsona, eksplorera rzeki dzielącej Nowy Jork od New Jersey. Joseph Conrad, który włożył tyle wysiłku, aby wykazać, że marynarz, człowiek morza też ma duszę i wysoki kodeks moralny – konstatacja to czy wishful thinking – pisał swe powieści, mając poniekąd odwróconą perspektywę. Patrząc ze swego punktu widzenia kapitana żeglugi końca XIX wieku zdawał się sądzić, że jego konstrukcja etosu zawodowego marynarza nie odbiega od etosu pracy dżentelmenów z londyńskiego City robiących uczciwie biznes. Conrad zapomniał o tych pierwszych, co na morzach i oceanach – o szpicy, awangardzie poznawania świata – bywało, że bez nogi, ręki albo oka, w niewielkiej cenie mających ludzkie życie i lekko traktujących pojęcie własności… Do czasów Conrada upłynęło dość czasu, aby świat zdolny był się ucywilizować wraz z kapitanami żeglug wielkich i ich marynarzami. Po pierwszych wielkich odkrywcach i po korsarzach pozostały legendy, obszar świata, który pozostał do odkrycia, jakże się był skurczył! Co pozostało? Ta piękna maksyma: Vivere non est necesse, navigare necesse est.
Pomnik Kolumba w Central Parku pokazuje go jakby uduchowionego, jakby pamiętającego o tym, że to Opatrzność Boża zawiodła go na brzeg Nowego Świata i że to jej należy się pierwsza podzięka; na szatach ma krzyż, w ręku flagę i oczy wzniesione ku górze, w niebiosa, ślące modlitewną podziękę. Przy jego nodze kula ziemska – metafora morskich peregrynacji – i ciężki, gruby, omotany na bulaju sznur, służący do cumowania statków. A więc na pomniku z Central Parku nasz odkrywca jest przybyszem niosącym wiarę prawdziwą, która będzie mu pozwalała łupić, palić i mordować bez litości. Rozgrzeszenie ma z góry zapewnione, toteż tym bardziej jest skory do działania, czyli do łupienia. Nie wiedzieć czemu ten religijny, a po prawdzie dewocyjny ingredient powtórzył Salvatore Dalemu na obrazie Odkrycie Ameryki przez Krzysztofa Kolumba, ale jak na Hiszpana-surrealistę przystało, wpaćkał w to niezłą porcję szyderstwa. Oto potwornego babiszona, swoją żonę i muzę Galę umieścił na sztandarze w takim ikonograficznym wykonaniu, jaki się należy postaciom świętym. W powietrzu zatrzęsienie latających krzyży, dwa potężne krzyże na żaglach statku, którym Kolumb przybył do Nowego Świata, on sam zaś, młodzian powabny i piękny, właśnie stawia stopę na ziemi jeszcze nieznanej, Ameryce… Natomiast rycina będąca w zbiorach tutejszej Pierpont Morgan Library pokazuje naszego bohatera uduchowionego, dedykującego nową ziemię Bogu, otoczonego rębajłami gotowymi do akcji; na dalszym planie zza drzewa nieśmiało wychyla głowę mieszkaniec tej ziemi – jakiś tubylec, który pewnie niedługo straci życie.
Z rozmaitymi odkrywcami jest jakoś tak, że wpierw wierzymy w kanoniczną, hagiograficzną wykładnię dziejopisania, a później się dowiadujemy, że właściwie to nie tak, nie do końca, że dotychczas przyjęte sądy wypadałoby zrewidować, no i… że ktoś był wcześniej na amerykańskiej ziemi, być może Wikingowie, może Jan z Kolna, a może jeszcze ktoś inny? Póki co dość na ten temat. Zwracam się ku pomnikowi kogoś, kto tu rzeczywiście był, na północ od Nowego Jorku w stanie Massachusetts, w mieście Plymouth. Przybył tam ponoć omyłkowo wskutek żeglugowych przesunięć. Miał się znaleźć na amerykańskiej ziemi na wysokości stanu Virginia. Ów „on” to uogólnienie grupy dumnie tu zwanej Pilgrim Fathers. Pomnik ufundowany pod koniec XIX wieku przez New England Society nazywa się Pilgrim i jest świadectwem arogancji, dobrze skalkulowanego kłamstwa, uporczywego jego powtarzania, co osiągnęło zamierzony cel. Wydaje się, że tak właśnie miało być, jak Ojcowie Pielgrzymi sobie zażyczyli, aby Ojcom Założycielom było lżej. Sprawa jest w gruncie rzeczy poważna i niestety brzemienna w skutki, które mogą się okazać destrukcyjne dla świata kultury zachodniej. Nasz Pan Pielgrzym z pomnika w Central Parku jest dobrze odziany, dobrze odżywiony, postura zdradza całkowitą pewność co do słuszności podjętych akcji. Uwagę zwraca sposób, w jaki trzyma strzelbę – tak, jakby była rodzajem kija albo laski, a nie śmiertelnym orężem skierowanym przeciwko tym, którzy Panu Pielgrzymowi i jego pozostałym pielgrzymom uratowali życie i to dosłownie. Przybyli oni bowiem do dzisiejszego stanu Massachusetts dość późno, w drugiej połowie listopada, a w tamtych stronach to już zaawansowana jesień, czyli bardzo zimno. Na nieznanej ziemi nikt nie czekał pod szczelnym chroniącym przed słotami dachem z ciepłą strawą, suchą zmianą odzieży, nie było się gdzie schronić. Głód zaglądał w oczy; wtedy pojawili się Indianie, którzy nakarmili biednych pielgrzymów – nałapali indyków, dali kukurydzy. Tak powstał Thanksgiving Day (Dzień Dziękczynienia), będący w wersji Ojców Pielgrzymów darem idącym prosto z niebios, o Indianach ani mru -mru. Dla WASPA nie do zniesienia jest świadomość, iżby komuś cokolwiek zawdzięczał, toteż trzeba to wytrzeć z pamięci, najlepiej wraz z sytuacją, która do tego doprowadziła. By wytrzeć Indian z purytańskiej pamięci Pielgrzymujących Ojców, a także z amerykańskiej ziemi, zaczęto ich niszczyć. Amerykańscy Indianie zostali obywatelami USA dopiero w latach 20-tych XX wieku. Kłamstwem jest więc to, co wygadywał w wywiadzie z Giovanną Borradori Richard Rorty o „czystym starcie”. Niczego takiego tu nie było.
Kieruję się teraz ku pomnikowi renesansowej postaci, żeglującej po swojemu, to znaczy gęsim piórem po papierze – ku Williamowi Szekspirowi. Jego przekłady serwowano nam za czasów PRLu w nowej stylizacji Macieja Słomczyńskiego. Coś jednak zgrzytało w uszach ludzi sceny, bo po kolejnym translatorskim dokonaniu, pobłogosławionym przez Juliusza Kydryńskiego, poirytowany Maciej Żurowski napisał recenzję w „Kulturze” zatytułowaną Hamleś, sugerując, że język przekładu ewidentnie kolesiowaty i że aktorzy się męczą z tymi nowymi przekładowymi wersjami. To się ponoć źle wymawiało. A potem przyszedł Stanisław Barańczak i zdaje się w całości spolszczył Szekspira. Robi to z taką kuglarską zręcznością… Mój jednak Szekspir jest rosyjski, bo jeszcze noszę w sobie wrażenie, jakie zrobiły na mnie doskonałe jego ekranizacje Grigorija Kozincewa. Było to tak dawno, w ramach imprezy, na którą się nie chadzało, bo nie wypadało, żeby na Ruska … A ja chodziłem na Dni Filmu Radzieckiego. Grigorija Kozincewa zobaczyłem na spotkaniu w poniemieckim pałacyku na rogu Placu Teatralnego i Szewskiej we Wrocławiu, siedzibie TPPR, na początku lat 70. Akurat pokazano jego ekranizację Króla Leara – tak samo sławną – tyle że nie u nas w Polsce – jak wcześniejszy z roku 1964 jego Hamlet z Innokientijem Smoktunowskim i jego słynnym potknięciem. Dopiero w Nowym Jorku dane mi było zdobyć nieco wiedzy o tym wspaniałym twórcy i intelektualiście; nieco szczegółów użyczył mi łaskawie w prywatnej rozmowie Solomon Volkov, resztę doczytałem w jego monografii o St. Petersburgu.

fot. Tadeusz Woyniłłowicz
Do mego nowojorskiego Szekspira mam zresztą osobliwe i nieco zezowate szczęście, napotykając na jego – by tak rzecz – pozostałości w miejscach nieoczekiwanych, na przykład na Upper West Side w antykwariacie, kinematograficznie ulokowanym w pół-piwnicy. Wdałem się tam w rozmowę z Panem Arabem, który mówił po angielsku, akcentując wyrazy na ostatnią sylabę, z czego wniosłem (słusznie), że otarł się o Francję. W istocie był Algierczykiem i przyjechał do Nowego Jorku zrażony nadsekwańską ksenofobią. W pewnym momencie Pan Arab zniknął na zapleczu i powrócił z… egzemplarzem słynnego zbioru Jana Kotta Szekspir współczesny, edycja polska. No cóż, nie wypadało mi nie kupić i w parku Riverdale pod pomnikiem Lojasa Kossutha z widokiem na Hudson River zabrałem się za lekturę szekspirologicznych dokonań Jana Kotta. Lektura jakoś mi się opłaciła, nie tyle w szekspirologicznym wymiarze, ile w kwestii dekodowania źródła tych rewelacji, na które się niemal wszyscy nabrali. Wydaje mi się, że znalazłem genezę Kottowych heurystycznych zapłodnień – tajny referat Nikity Chruszczowa o zbrodniach stalinowskich. To on tak wstrząsnął Janem Kottem, że zaaplikował go do tragedii Szekspira, w których nie widział nic innego, niż władzę i chętnych do jej dzierżenia, bez ochoty dzielenia się nią z innymi, więc cóż trzeba? Trzeba ich wykończyć, zanim oni mnie… Podobnie widział Szekspira specjalista od socjotechniki Janusz Goćkowski. Najprościej ujął to jednak Friedrich Dürrenmatt w pewnej sztuce, gdzie bohaterowie nie mają imion ani nazwisk, lecz litery alfabetu … i zaczyna się siekanina – kto szybciej, kto sprawniej, kto więcej – piramida strachu i terroru.
Tutaj w Nowym Jorku, mieście różnych lokalnych sław, uzurpujących sobie prawo do wygłaszania opinii, mających obowiązywać w skali ziemskiego globu, monopol na sądy o Szekspirze posiada Harold Bloom. To Józef Ignacy Kraszewski nowojorskiego literaturoznawstwa, autor niezliczonych dzieł na tematy co prawda różne, lecz o cechach dystynktywnych trudno uchwytnych, pomiędzy poszczególnymi mniej lub bardziej opasłymi tomami. To myśliciel odważnie i bez umiaru stosujący edytorską metodę Artura Sandauera rekompozycji i bricolage’u, to znaczy wielokrotnego upychania tego samego tekstu w różnych konfiguracjach. Harolda Blooma koncepcja interpretacyjna Szekspira jest bardzo prosta – do niego i po nim Lejąca się w nieskończoność werbalna woda…..
Szekspira się, co prawda, czyta i objaśnia, najlepiej wszak nań patrzeć! Co do mnie – mam szczęśliwą okazję oglądania jego pomnika w Central Parku tyle razy, ile zapragnę, i czynię to z moimi aparatami fotograficznym Pentax (K-1000, *ist DL, K10D, Optio A30), dzięki czemu zebrałem pokaźną dokumentację dniem, nocą księżycową i ciemną choć oko wykol, w dzień słoneczny i pochmurny, w deszcz i w śnieg, w mgłę, wiosną, latem, jesienią i zimą… Bo rzeźba uliczna, rzeźba miejska, rzeźba pomnikowa ma tę własność jakże demokratyczną, że możesz ją, przechodniu, oglądać bez limitu instytucji. Instytucja nie ma tu nic do gadania. Nie trzeba biletu, nie ma godzin od-do, nie ma nakazu i zakazu, na przykład obmacywania czy obsrywania (póki co przez ptactwo drzewne jako takie, niepoddające się rygorom regulaminów, które my, dwunogi, daliśmy sobie narzucić). Co więcej – rzeźbę, aby uzmysłowić sobie jej trójwymiarowy charakter – trzeba obejść, trzeba stanąć przy niej blisko, bliżej, bardzo blisko, zadrzeć głowę, odejść, podejść, złapać dystans, skrócić dystans … i co tam jeszcze? Zagadać do pomnikowej postaci, poprosić o coś, na przykład: żebyś cegłą dostał w łeb, żeby ci się spalił sklep… etc. Ale, ale – czy pamiętacie te sceny niezwykłe z filmu Mistrza Felliniego Roma – nocną jazdę motocyklowych pędziwiatrów i rzeźby wiecznego Miasta oświetlone reflektorami. One żyją! Jak one żyją! A Szekspira można zobaczyć też…. w kinematografie. Dawno temu widziałem klasyczny już obraz w reżyserii Laurence’a Oliviera, który sam zagrał Hamleta. Potem przyszedł Grigorij Kozincew, ale ruch, działanie jako wehikuł tragedii w szekspirowskich tragediach najwspanialej pokazał Akiro Kurosawa. Jego Tron we krwi i Ran to dzieła o niezwykłej sile plastycznej, w których język kina zrealizował się w pełni. Podobnie odbierałem tu w Nowym Jorku brytyjską ekranizację komedii Wiele hałasu o nic Kennetha Branagha, o której aż tak wiele komplementów powiedzieć nie można, no ale wiecie – Szekspir, Brytyjczycy więc „ruki po szwam”. Tutaj Korona jest w wysokiej estymie….
Skoro Szekspir, to gdzież jego bohaterowie? Mamy w Central Parku jeden przykład, łatwo go przeoczyć, bo postawiony został niefortunnie, przy betonowej ścianie letniego teatru pod chmurką, choć lokalizacja trafna – Delacorte Theater, za sąsiada mający Shakespeare Garden, Belvedere Castle i Turtle Pond. To Romeo i Julia, jedna z najsławniejszych par w zbiorze nieśmiertelnych kochanków zrodzonych z życia, literatury, sztuki. Ale to już nie czasy na stawianie pomników dumnych, wielkich i statecznych, widocznych bez wytrzeszczania oczu, bo nasi bohaterowie postawieni są na postumencie chudziutkim, betonowym, drobni jacyś i szczapowaci (pewnie cała kaszejka poszła na marihuanę i na hamburgera już nie starczyło…), schematycznie oddani przez artystę. Gdym się był im bliżej przyjrzał, odniosłem wrażenie, że pasują mi do znanego filmu o subkulturze amerykańskiej młodzieży Grease, gdzie Romeo to John Travolta, Julia zaś to Olivia Newton-John. Przy okazji – cokolwiek by powiedzieć o nowojorskim Szekspirze z Central Parku, dobrze jest go zapamiętać ze znakomitego plakatu Rafała Olbinskiego, gdzie nasz bohater od góry jest ubrany wedle wzorów swej epoki, od dołu zaś po tutejszemu, więc na nogach ma adidasy – snickersy. Dla nich właśnie pewien dziarski tutejszy Romeo zabił kolegę dla 80 dolarów, bo jego Julia powiedziała mu, że trzeba jej jeszcze jedną parę więcej i bez nich robić seksu (to do sex) nie będzie. Natomiast Szekspir z wystawień jego sztuk pod gołym letnim niebem w Delacorte Theater jest doskonałą ilustracją zjawiska, opisanego kiedyś przez Karola Marksa w liście do Pawła Annienkowa. Chodzi mianowicie o pojęcie tzw. błędnie pojętej formy, w tym wypadku nagminnego symplifikowania europejskiej tradycji teatralnej rozpoczętej przez założyciela Actors Studio, Lee Strasberga. Konkludując – nie wymagajmy w teatralnej materii od Ameryki zbyt wiele; wymogi te kierujmy w stronę naszych krajowych znakomitych reżyserów i aktorów.
Jak wiadomo, Szekspir został przez estetów z epoki Oświecenia skazany na banicję; dla Woltera był umysłem ciemnym i barbarzyńskim. Literatura wszak nie pamięta już ani dramatów ani poezji Woltera. Kiedy przebrzmiało Oświecenie, przyszedł romantyzm, który przywrócił literaturze angielskiego geniusza. W Central Parku mamy biust jednego z wielkich umysłów niemieckiej odnogi tej epoki, przyjaciela Goethego – Schillera. Pięknie to zrobiony biust, postawiony na proporcjonalnym postumencie; miło patrzeć i aż się chce oddać temu twórcy należną mu cześć. Zaś nawiązania do współczesności i to nowojorskiej? Pewne są, tyle że luźne… Swego czasu bywało to miasto niebezpieczne, toteż wystawianie tutaj dramatu Schillera Zbójcy mogłoby być nawiązaniem do epoki pierwotnej akumulacji kapitału i wolnoamerykanki drugiej połowy XIX wieku, kiedy miejsce na Manhattanie zwane Five Points, stanowiące teren walki gangów, było wybitnie trupogenne. Zobaczcie film Martina Scorsese Gangs of New York. Inny dramat Schillera Wilhelm Tell, opowiadający jak wiadomo o szwajcarskim outlaw, narobił niemało szkód w narządzie ludzkiej percepcji, poprzez który ponoć uzyskujemy aż 70% wiedzy o otaczającej nas rzeczywistości. Oko i wspomagające go czasem szkiełko (mędrca) jednak potrzebne, ale cóż robić, kiedy ogarnia nas pokusa wypróbowania na naiwnym koledze łuczniczych umiejętności, więc stawiamy na jego głowie jabłko…, celujemy, celujemy, wypuszczamy strzałę – ta miast w jabłko trafia w oko, co za bieda! Zdarzają się jednak wypadki bardziej przykre, jeśli z braku łuku trzyma się w ręku pistolet naładowany ostrymi nabojami. Tak było z Williamem S. Burroughsem (Beat Generation), który postanowił zostać Wilhelmem Tellem na ostro zakrapianym przyjęciu. Na głowie żony miast jabłka postawił szklankę z dżinem i sam pijanym już mocno będąc, wycelował z pistoletu, pociągnął za spust i… położył żonę trupem. Nie jest to dobry sposób na nawiązywanie do literackiej tradycji, do aktualizowania jej toposów. Sam zaś biust Schillera w Central Parku wspaniale wygląda jesienią, w otoczeniu dostojnych drzew z listowiem mieniących się całą gamą kolorów.
A teraz Szkocja w Central Parku bez szkockiej whisky Johny Walker, szkockiej muzyki, kobz i kobziarzy, kraciastych szkockich spódnic noszonych przez panów i bez aluzji do znanego zdjęcia, do kadru z filmu. Choć czemu nie? To Marylin Monroe stoi na kracie przykrywającej szyby wentylacyjne tuneli subwayów; akurat przejeżdża pociąg i podmuch powietrza odsłania jej uda; wedle dzisiejszych standardów byłyby one nieco tłustawe, biodra za szerokie, choć biust już by w tłoku uszedł, bo tu obowiązuje Dogmat Wielkiego Cyca. A gdzie wspomniana aluzja – topoi? To Pan Szkot w narodowym stroju, w szkockiej spódnicy w wyrazistą kratkę. Jest to nawiązanie do ikonograficznego schematu z filmu, ale to nie jest wszakże remake; ten byłby odwołaniem się filmowej całości do innej całości wcześniejszej, jak na przykład aktualnie tu wyświetlany western 3:10 to Yuma z Russellem Crowe w roli głównej do swego pierwowzoru. W sztuce amerykańskiej lat 70-80-tych popularny był gatunek w Polsce nieznany, tutaj kwalifikowany jako appropriation art. To pewnego rodzaju nawiązanie, zachowanie schematu ikonograficznego i rekonfiguracja rzeczywistości przedstawionej wzięte z bieżącej potrzeby, na przykład zamówienia na reklamę. Czasem bierze się do ikonograficznej rekonfiguracji znane dzieła malarskie, na przykład Edwarda Hoppera Night Hawks, przedstawiające trzech mężczyzn i kobietę w nocnym barze kawowym. Idea appropriation polega na tym, że w postacie z dzieła Hoppera o których tyle tylko wiemy, że są trzema mężczyznami (jeden jest kelnerem) i kobietą, wpisuje się inne, znane już szeroko z pop-kultury. A więc kelnerem jest Elvis Presley, kobietą za barem – Marylin Monroe, dwaj pozostali mężczyźni to Humphrey Bogart i Clark Gable. A na reklamie, która kilka lat temu wisiała na Manhattanie na wiatach przystanków autobusowych, widać było, że na kracie szybu wentylacyjnego znowu ktoś w spódnicy stoi – to Pan Szkot, przejeżdża pociąg, resztę znacie… Ja zaś tkwię w Central Parku i za sąsiadów mam… bo stoję obok nich, patrzę, lekko zadzierając głowę, na przedstawicieli szkockiej literatury romantycznej w osobach panów Waltera Scotta i Roberta Burnsa. Jakież to są dwa, pełne ekspresji i romantycznego uniesienia, stojące niemal dokładnie naprzeciw siebie na Deptaku Literackim (Literary Walk) pomniki! Jak one z sobą korespondują, jak wzajemnie się uzupełniają! Odsłonięto je w przedziale czasu 1871-1880. Nota bene, zastanawiająca jest hojność ówczesnych darczyńców i fundatorów. Nie żałowano ani materiału na piedestały, ani na same pomniki. Imponuje ich monumentalizm doskonale wpisany w wielkość Central Parku, otoczenie. Tak przy okazji, wiele zdjęć pomników, które robiono jako ilustracje do książek, poświęconych nowojorskiej rzeźbie ulicznej myli, a to dlatego, że często otoczenie zmieniło charakter, zaś pomnik pozostał w tej samej postaci. Na przykład w czasie, gdy robiono zdjęcie pomnikowi i siłą rzeczy fragmentowi otoczenia, pobliskie drzewa były stosunkowo małe; po kilkudziesięciu latach wyrosły, zmieniając wygląd i proporcje między nimi i samym pomnikiem. Lecz w lutym 2005 roku zdarzyła się w Central Parku rzecz niebywała, a to dzięki Christo i jego żonie. Ich artystyczny zamysł zainstalowania w tym miejscu kilku tysięcy Bram koloru pomarańczowego i to w porze roku, gdy drzewa pozbawione są listowia, był wyśmienity. Ich korespondencja zarówno z drzewostanem, jak i z rzeźbami, okazała się wielkim estetycznym przeżyciem, zaś moje zdjęcia robione Gnatem Seniorem (Pentax K-1000) wypadły doskonale.
Przy okazji i gwoli pojawiającej się już z wolna konkluzji… Gdym stał był na Deptaku Literackim manhattańskiego Central Parku w piękną jesień końca listopada 2007 roku i gdym spoglądał kręcąc głową a to w stronę Waltera Scotta, a to w stronę Roberta Burnsa, dopadły mnie myśli ponure, korespondujące ze Sprawą Polską, jej miastami i miasteczkami. Zdarza się, że na „historyczność” amerykańskich miast reagujemy z odcieniem ironii – jakąż to one mają historię, raptem te 300 lat z okładem – konstatujemy z przekąsem. Ich urbanistyczny kształt, architektoniczna kakofonia bywa irytująca, to prawda. Ale w Nowym Jorku historia od czasu powstania tego miasta była zawsze niebywale dynamiczna, podczas gdy w naszym kraju zastygła, popadła w traumę. Zabrano nam cały wiek XIX, który decydował o przejściu na masową skalę od społeczeństwa feudalnego do kapitalistycznego. Gdyby więc uwzględnić dynamizm zdarzeń, ich zagęszczenie, siłę przekształceń i odnieść to do chronologii, za przedział czas biorąc nowożytność, mogłoby się okazać, iż z tego punktu widzenia, tak skorygowana historia Nowego Jorku jest dłuższa niż historia niejednego miasta polskiego. Tutaj w drugiej połowie XIX wieku po zakończeniu wojny secesyjnej i zniesieniu niewolnictwa miał miejsce wysyp pierwszej generacji milionerów i ludzi z większymi pieniędzmi; była to tzw. Gilded Era. A sztuka kosztuje, rzeźba uliczna kosztuje niemało i pieniądze znajdowały się. Ponadto tutaj rzeźb ulicznych nie niszczono, co okazało się przypadłością Zony, w którą nas na kilka dekad wepchnięto.
Jaka jest więc nasza polska historia oglądana z perspektywy flaneura który by w mieście akurat przezeń odwiedzanym chciał widzieć zastygły moment? Jest niewyartykułowana, dławi się autocenzurą. Nasza historia jest beznadziejnie homogeniczna nie dlatego, że nią była, lecz dlatego że tak ją wypreparowano. Uliczna rzeźba, pomnik znanej postaci, okazuje się być nie tylko dziełem sztuki (z tym zawsze jakiś kłopot) ale stygmatem szerszej sytuacji antropologicznej, jest też diagnozą społecznych potrzeb i zasobności. Wysyp Janów Pawłów II (w nowym Jorku mamy ich cztery – dwa pomniki i dwa popiersia) oraz Komendantów to za mało, żeby zbudować tożsamość w granicach tego, co Niemcy nazywają Heimatem. Jeśli grafika, dzieło sztuki malarskiej, dywan, tkanina albo fotografia żyje na ogół w przestrzeni prywatnej, pomnik historycznej postaci tkwi całym sobą w przestrzeni publicznej, jest częścią miasta. A to rodzi chęć współpracy, bywa też kością niezgody.
Tadeusz Woyniłłowicz
Nowy Jork, jesień 2007