FRAZA NR 56 / 2007 – POEZJA – WYSOKIE ŹRÓDŁO ŻYCIA
Marek Krystian Emanuel Baczewski
MORAŁ
Jaki morał z tej historii?
Właśnie. Jaki?
Nie mamy nic przeciwko morałom. Morały są fajne. Cóż warte byłoby życie, gdyby nie miało moralnego sensu?
Ale przecież nie było żadnej historii, skąd więc morał?
Nie było żadnego faktu, ale jest jego niepokojące znaczenie.
Czy nie chodzi tu o morał z tego, co się uporczywie nie chce i nie chce wydarzyć?
Jaki morał z historii, której nie było?
Na to pytanie może być tylko jedna odpowiedź.
Morał z tej historii jest morałem niemoralnym.
Jest na świecie zło. Chciałbym to powiedzieć. Jest zło. I jeszcze chciałbym powiedzieć, że nie wiem, czy nie jest go więcej niż dobra. Tak, to chciałbym powiedzieć. I jeszcze jedno chciałbym powiedzieć: starajcie się – przynajmniej wy, drogie dziateczki – nie powiększać domeny zła. Nie przymnażajcie już więcej okropieństw, podłości, zbrodni i tak dalej. Dlaczego nie mogę tego powiedzieć? Dlaczego nie przychodzi mi z odsieczą żadne podobieństwo?
Dlaczego nie zjawia się żadna perykopa, jest tylko próżna, burcząca perystaltyka nicości?
To nie jest sprawiedliwe.
To nie jest w porządku.
To niedopuszczalne, niedozwolone, karygodne!
Prezydent powinien w tej sprawie wygłosić orędzie.
Albo przynajmniej podorędzie.
I tutaj przychodzi pierwsze oświecenie: możliwe jest byle co. Byle co to zjawisko statystycznie udokumentowane, popularne i bardzo, ale to bardzo pokupne. Niemożliwe jest natomiast byle nic. Nic musi być odświętne, wyprasowane, ukryte za makijażem. Jednym słowem trzeba tu się odwołać do wszelkich zasobów wzniosłości, w jakie obfituje każda zaopatrzona przez nauczycieli dusza.
Dzianie się w normalnych książkach zazwyczaj bywa przyodziane w odświętne szaty: mucha przeleci koło nosa drugorzędnej postaci, kierując się z nieokreślonego południa na nieznaną północ; jakiś były student zaciuka siekierą lichwiarkę; rodzina arystokratów pomaszeruje na poobiedni spacer, prezentując po drodze wrodzone dostojeństwo własnej klasy społecznej. Ciekawe jaki oszust wymyślił, żeby dawać tym wyblakłym cieniom miano bohaterów? Dlaczego w książkach pełno bohaterów, a nie ma żadnego tchórza? Przyznam, że gdyby ogłoszono nabór na posadę literackiego tchórza, zgłosiłbym się bez chwili wahania. W imię równowagi.
Trudno się oprzeć wrażeniu, że pozór zawsze był urodzajną glebą dla literatury. Można by dojść do wniosku, że początkiem i końcem każdego dzieła jest pustka. Począł się w pustce i wróci do pustki? Pięć liter, pierwsze poziomo. Każdy przeciętnie natchniony krzyżówkowicz rozwikła hasło bez wysiłku: świat.
Ale przejdźmy do naszej ulubionej trzeźwej codzienności. Coś jednak się zdarzyło.
Działając wprawdzie w warunkach ograniczonej poczytności, ale za to w stanie wyższej konieczności, zeznaję, co następuje. Napisałem grubą powieść. Nie byle co. 999 stron. Dziewięćset dziewięćdziesiąt dziewięć (słownie), a na każdej z nich jedno zdanie: ?Nic się nie dzieje”.
Nie był to z mojej strony rekord odpowiedzialności. Dziewięćset dziewięćdziesiąt dziewięć razy chciałem się przekonać, czy wyniknie z tego zdania jakiś morał. I co? I dziewięćset dziewięćdziesiąt dziewięć razy przekonałem się, że nie.
Ale spójrzmy na mój wyczyn z innej strony. Nikt przy zdrowych zmysłach nie wytrzymałby powyżej pięćdziesiątej strony. Może tylko idiota. Skończony kretyn? Napisałby 99 stron, rzucił w cholerę cały gips i oddał się niespiesznemu, a przy tym najniezawodniej bezowocnemu brandzlowaniu.
A ja? Ja – 999. Jaki z tego morał?
Nie dociągnąłem do tysiąca, to fakt. Ale z drugiej strony, czemu miałem ciągnąć? Gdybym tysiąc razy napisał „Nic się nie dzieje”, byłaby to już zupełnie inna powieść i nie mógłbym zacząć tej historii od słów: „Napisałem grubą powieść. Nie byle co. 999 stron.”
Takie twierdzenie uwłaczałoby pisarskiemu rzemiosłu, które, oględnie mówiąc, polega na pisaniu prawdy.
Przyglądałem się dziełu z pewną melancholią. Przecież nie rzuciłem się w odmęty narracji z pasją odkrywcy. W tamtych dniach, kiedy to powstawała moja książka, przeżywałem szczególnie banalne stadium żywota. Nie mogłem przeto nie potraktować projektu powieści z pewną dozą ironii. A jednak czy mógłbym zawłaszczyć sobie miano pisarza, gdybym nie dołożył wszelkich starań? Nie wykorzystał całego talentu?
Spłodziłem dzieło. Z całą satysfakcją mogę dziś oświadczyć, że wzniosłem pałac. I to zupełnie bez budulca.
Powieści mają jednak swoje prawa. Pierwszym z nich jest bodaj czas. Po dwóch miesiącach benedyktyńskiej pracy złożyłem do białej teczki ostatnią stronę i odpocząwszy dwa dni od codziennego wstukiwania tej samej frazy, zagłębiłem się w świeżo porodzony tekst.
Pisałem rzecz w natchnieniu. Nie ma tu czego się wstydzić. Tworzyłem z umysłem oczadzonym od nadmiaru pomysłów. Przyszła jednak pora, by poddać powieść surowej próbie lektury. Na trzeźwo, z bezwzględnością krótkowzrocznego zoila.
Sądząc po grubości, powieść musiała być obyczajowa. Taka też była.
Pierwsze trzysta stron wprowadzało w klimat niedziania się. W tej części zarysowane zostały podstawowe kontury antyzdarzeń, czytelnik miał okazję zapoznać się z zawiązkami braku akcji. Cała niemogąca się wydarzyć historia nabrała kształtu i głębi.
Nie miałem złudzeń: trzystustronicowa ekspozycja na pewno odstręczy od lektury pewną część czytelników. Z drugiej strony, cóż to za strata? Wcale mi oni niepotrzebni! Odpowiednim stanem umysłu dla rozpoznania duchowych zasobów mojej powieści wydaje się cierpliwość. W gruncie rzeczy nie zależało mi na tych powierzchownych duszach. Zostańmy przy tych, którym nieobca jest sztuka gnuśnej melancholii.
Gdy tylko domniemany czytelnik zyskiwał jaką taką orientację w jałowych okolicznościach powieściowego świata, przyszła pora na uruchomienie akcji. Wyprzedzam w tym miejscu wątek wydarzeń, ale czuję się w obowiązku uprzedzić, że jest to akcja, która się nie odbędzie. Cały urok lektury winien wynikać z bezmyślnego kartkowania kolejnych stronic i dowiadywania się z nich, że jednak nic się nie zdarzy, nic nie nastąpi, nic nie będzie miało miejsca. Owo stopniowe odkrywanie porządku narracji wydaje się niezbędne, ponieważ brak wydarzeń też ma właściwą sobie sekwencję. Swoją sekwencję i swoją gradację. I nawet swój urok.
Przewaliliśmy pierwsze 300 stron. Z mniejszym lub większym, czy raczej i z mniejszym, i z większym poświęceniem, i właśnie teraz następuje zasadniczy zwrot akcji. Przez kolejne sześćset stron brak wydarzeń zaczyna się nieprawdopodobnie wprost wikłać. Na pięćsetnej stronie akcja ujawnia się jeszcze pod postacią stosunkowo ślamazarnego opisu, zdziera z wątku opowieści wątłą epidermę zdarzeń, które, jak wiemy, nie dojdą do skutku. Ale na dziewięćset trzydziestej nasza historia przypomina już kataklizm.
Nie potrafię wyjaśnić, jak to się dzieje. To kwestia bardzo intymnego pożycia lekturowego. Rzecz rozgrywa się w przestrzeni kontaktu między czytelnikiem a czytaną przez niego książką. Po prostu na dziewięćset dwudziestej stronie znajdujemy zdanie „Nic się nie dzieje” i to „nic”, które się nie zdarzyło po raz dziewięćset dwudziesty, nie zdarzyło się w tym wypadku z mocą tropikalnego huraganu.
Powiedziałem: to kwestia intymnego pożycia czytającego i czytanej przezeń książki. Proszę wybaczyć. Jestem gentlemanem. Nie będę się tu zagłębiał w szczegóły.
Czytelnik – ośmielam się domniemywać – w tym miejscu jest już stopiony w jedną bryłę z opowieścią. Jeśli jeszcze na osiemset dziewięćdziesiątej dziewiątej, setnej albo dwunastej stronie mógł rościć sobie prawo do posiadania własnego świata, a przy tym podczas lektury doznawał nieprawdopodobnej udręki i chciał rzucić tę historię w kąt, teraz oto brak zdarzeń rozpala jego ciekawość do białości.
Zwróćmy uwagę. Jeżeli przeczytaliśmy 800 stron, na których nic się nie zdarzyło, musi się w nas zrodzić podejrzenie, że każda następna będzie zawierała całą historię świata. To najoczywistszy czeski błąd. Opisanie historii świata zawierały tamte. Wszystkie 800. Każda z nich.
Ale zostawmy w spokoju historię świata. Zajmijmy się moją.
Jesteśmy na stronie numer 930. W samym oku cyklonu. Cała nierzeczywistość nie przedstawiona wali się czytelnikowi na łeb. Zdaję sobie sprawę, że tego napięcia nie można bez końca podsycać.
Autorzy bajek dla dzieci wszelakiego kalibru i wieku wprowadzają w tym miejscu następującą kwestię: „Zdawszy sobie sprawę z tego, że smoki moralnego występku oraz czarnoksiężnicy łajdactwa są nie do pokonania, Głupi Jaś obstawił w najbliższym losowaniu totalizatora numery składające się na ISBN niniejszej książki, z wygranej spłacił zaległe rachunki bezrobotnej księżniczki i odtąd żyli z wymienioną we wspólnocie majątkowo-cielesnej”.
Majstersztyk, przyznacie sami. Ale prawdziwym majstersztykiem jest znać numer ISBN książki, której jesteśmy bohaterami. To najwyższa Kabała. To największe wtajemniczenie. To inicjacja we wszystkie sekrety Zoharu i templariuszy razem wzięte.
Tak tedy od strony numer 930 w mojej powieści zaczyna się przesilenie. Napięcie rozładowuje się strona po stronie. To, że ostatnia strona książki nie ujawnia nam nic innego, niż oznajmiła pierwsza, już samo w sobie jest jakimś tam morałem.
Zajrzyjmy na ostatnią stronę. Znajdujemy tam następującą kwestię:
„Nic się nie dzieje”.
To zrozumiałe, że powyższe zdanie musi zapadnąć w duszę już uspokojoną, gotową na przyjęcie czegoś, czego w żaden sposób nie nazwiemy dramatem braku wydarzeń, lecz raczej nomadyczną mądrością spustoszonego świata.
Oto więc w najmniej spodziewanym momencie następuje najmniej spodziewany obrót sytuacji. Wszystko się wyjaśnia. Tajemnica wszechrzeczy zapadła w poobiednią drzemkę.
A myśmy z taką uporczywością szukali winowajców w gronie nieznanych sprawców! O, ludzka naiwności!
Nikt z czytelników się tego nie domyśli, dopóki nie doczyta do końca ostatniej strony.
Oto moja powieść. Nie byle co. 999 stron.
Zdanie znajdujące się na stronie numer 999 pozwoliłem sobie zacytować w pełnym brzmieniu parę akapitów wyżej. Porównajmy je teraz ze zdaniem, które przeczytaliśmy na stronie numer 1. Oto ono: „Nic się nie dzieje”.
Powieść została zamknięta klamrą. Możemy wrócić do początku.
Tak kończy się moje dzieło. Całkowitą pustką.
Nie ma w tym nic zdrożnego. Pisać: czy nie oznacza to – jak uczył francuski poeta Edmond Jabés – pomnażać nieobecność?
Bezradność autora wychodzi na spotkanie bezradności życia.
Gdyby przyszło mi uzupełnić opowieść, znaczyłoby to, że życie przydarza się obok nas, nie ma wobec nas żadnego planu, co wprawdzie brzmi niczym reguła świata, ale gdybyśmy uznali to za rzecz oczywistą, nasza egzystencja w rezultacie takiego wniosku stałaby się obyczajową powieścią, a powieść – naszym życiem.
Tymczasem jednak to, co się zdarza, zdarza się z jakąś tam powagą i jeszcze pod postacią tragicznego natłoku najrozmaitszych okoliczności, które nie tylko się przytrafiają, ale prócz tego coś znaczą. Starają się komunikować.
Dlatego sieć przytłaczającej nudy, zarzucona na nieruchawy świat mojej powieści, zaczyna stopniowo przybierać formę spisku. Piętrzą się odniesienia do antycznych filozofów, jedyne zdarzenie powieści, jakim jest zupełny brak zdarzeń, przestaje się ukazywać w kontekście filologicznym. Tu nie chodzi o to, co zostało napisane. Każdy dojrzały (i samokrytyczny) autor książek (lub światów) zna tę prawdę doskonale. Gra idzie o to, co nie zostało napisane.
A przecież gdybyśmy rozważyli problem w skupieniu lewitującego linoskoczka, doszlibyśmy do wniosku, że nic dotychczas nie zostało napisane. I jeszcze do tego, że jedyną naprawdę prawdziwą książką jest właśnie moja powieść.
Teraz, gdyśmy zawarli sojusz ze wszelkimi rodzajami niemocy, będziemy w stanie określić podstawową funkcję naszej codzienności. Zguba najbardziej ze wszystkich rzeczy upodobała sobie oczywistość.
Nic się nie dzieje? Przykro mi, ale to nie jest żaden morał. To jest życie.
Tymczasem między pisaniem a życiem rozwiera się przepaść nie do przejścia.
Powieść jest odroczonym samobójstwem, długą samotnością i w ogóle rozpaczą podniesioną do rangi oficjalnego kultu. Czas opowiadania to czas, w którym nie może nam się przydarzyć nic nowego. Czy ktoś, kto inwestuje całe życie w opowiadanie historii, miałby szansę cokolwiek przeżyć?
Długo pisałem. Gdybym opowiadał bez przerwy, udałoby mi się nie żyć.
W międzyczasie przeoczyłem świat.
Nie wiem, co mógłbym jeszcze dopisać. Skończyłem pierwszą lekturę późnym popołudniem. Dzieło wydało mi się kompletne. Postanowiłem wynagrodzić sobie trudy podróży po wertepach własnej twórczości najwyższym ze wszystkich wyróżnień literackich: spokojnym snem.
Wspomniałem, że nie jestem idiotą? Powtarzam. Nie pobiegłem do wydawcy. Poinformowałem zaledwie paru najbliższych przyjaciół o tym, że faktycznie pisanie takiej książki ma miejsce. Poczucie dystansu, jakie autorowi skończonego arcydzieła daje świadomość skończoności świata, było dla mnie wystarczającą przestrogą.
Ponieważ to, co się teraz stanie, przekracza ambicje narratora, będziemy musieli uznać, że się nie obudził.
Rację miał król Salomon, pisaniu książek nie ma końca, ale największą ze wszystkich przygód jest życie. Największą i jedyną. Nigdy nie uwierzę, że może być inaczej.
Otóż właśnie nie było mi dane dokończyć zasłużonej drzemki. Przebudził mnie dzwonek do drzwi. Za drzwiami stał wypomadowany brunet w wełnianej marynarce w angielską kratkę, dżinsach i najgrubszych okularach, jakie kiedykolwiek widziałem. Dwie kępki włosów na szczycie czaszki wyrywały się z mocy brylantyny – dwa całkiem przyjemne różki.
– Pan pozwoli, że się przedstawię. Redaktor Obłęd. Wydawnictwo Trzask – oznajmił szorstkim głosem i wtargnął do mieszkania torując sobie drogę skórzanym neseserem, który w innych okolicznościach mógłby z powodzeniem zastąpić nakaz rewizji.
Walizka była pancerna, ja – oczadzony zasłużonym snem, przybysz gibki, bezczelny i wyposażony w argumenty nie do odrzucenia.
Ktoś z przyjaciół musiał złożyć doniesienie na autora, bo diaboliczny gość wyraził zainteresowanie moją powieścią. Zajął strategiczną pozycję w centralnym punkcie pokoju, opuścił neseser na podłogę i wypytywał ze znawstwem przedmiotu o postacie, główne wątki, zupełnie przy tym nie zwracając uwagi na mniej lub bardziej artykułowane odpowiedzi przesłuchiwanego.
W końcu dostał, czego chciał. Opasły plik spoczął w jego szybkich, białych dłoniach. Owoc żywota. Warzywo rzycia.
– Długas – rzekł ważąc w ręku moje pierworodne dzieciątko. – Nie dałoby się tego podzielić na dwa tomy?
Zastygłem w rozpaczy stanie, słodszym niż zmysłów niemanie.
Przez tydzień ulizany właściciel nesesera zapoznawał się z rękopisem. Po upływie tego czasu zjawił się z mocno nadwerężonym tekstem.
– Właściwie… – powiedział szukając wzrokiem czegoś, co nie byłoby moim spojrzeniem. – Właściwie… – powtórzył opadając na najbliższy fotel, najpierw wzrokiem, a potem resztą ciała.
Miałem przeczucie, że Obłęd szykuje się do zadania śmiertelnego ciosu. Wydobył z głębinowego nesesera rękopis i wycelował nim prosto w serce autora, cedząc przez zęby:
– Zwracam panu pańską powieść…
Jako że poczułem się kopnięty prosto w jądra duszy, podniosłem za kołnierz domokrążnego łżyredaktora i wyniosłem za drzwi. W drodze jakimś nieświadomym ruchem palca musiałem zdusić potworę, bo już na schodach przestała dawać wiarygodne oznaki życia. Z głębokim przekonaniem, że uczyniłem światu ulgę, ułożyłem zewłok redaktora na najbliższym trawniku, obracając brzuchem do dołu, a plecami do góry. Postawiłem stopę na wygolonym karku i wyrzekłem następujące słowa:
Zaraz, momencik… Jakie to słowa wyrzekłem?
Nieważne jakie, bo opisane powyżej czynności wykonałem tylko wirtualnie, natomiast w świecie rzeczywistym przyjąłem z powrotem rękopis bez mała tysiącstronicowej powieści, bąkając jakieś głupoty o zdewaluowanej teraźniejszości, które to głupoty mój rozmówca potrafił bąkać wcale nie gorzej ode mnie.
Teczka nosiła wyraźne ślady lekturowych zmagań. Brunatne plamy po kawie zlewały się z jaśniejszymi zaciekami po herbacie. Z rzadka trafiała się różowawa pozostałość czegoś, czego pochodzenia nie udało się ustalić bez pomocy niewielkiego laboratorium analitycznego. Być może było to wino, ale nie sposób wykluczyć krwi.
Czytać do krwi? Jakże to budujące.
Oprócz wymienionych uszczerbków zlokalizowano w tekście kilka czarnych, spopielałych wgłębień, które wyraźnie świadczyły o tym, że zniecierpliwiony czytelnik gasił na moim dziele papierosy.
– Właściwie… – sakramentalne słowo padło po raz trzeci i po raz trzeci nie znalazło dokończenia. Demoniczny gość przylepił oczy do sufitu. – Albo zacznijmy inaczej. Wyraźnym atutem pańskiej powieści jest panoramiczna obszerność akcji, głęboki zarys psychologiczny postaci i…
„I” skamieniało.
Palant. Gdyby przynajmniej przyniósł zwolnienie lekarskie. Nie przeczytałem, byłem chory. Trudno. Nie pierwszy i nie ostatni redaktor wydawnictwa nieczytający książek.
Po dłuższej chwili książę egipskich ciemności zdołał uruchomić aparat mowy.
– …i teraz papier ryżowy, nie pozwolę dać gorszego, okładka twarda, foliowana, w przeciwnym wypadku narazimy się na reklamacje. Razem to będzie jakieś…
Książę tego świata rzucił sumę iście samobójczą.
– Nie uwzględniając praw autorskich, prowizji hurtowników, marży detalicznej i tak dalej.
Zaiste, właśnie miałem zapytać o prawa autorskie, prowizję hurtowników, marżę detaliczną i tak dalej. No tak, ale mój gość nie znał pardonu.
– Oczywiście miałem na myśli cenę za egzemplarz, nie za nakład. Mam nadzieję, że się rozumiemy?
Rozumieliśmy się.
– Teraz z innej beczki. Zapraszam pana do księgarni. Oczywiście chodzi mi o wyobraźnię. Czy wyobraża pan sobie swoją powieść w księgarni?
Nie miałem złudzeń.
– Nie jest to korzystne dla debiutanta – redaktor Obłęd wiódł dalej swój wywód – że jego powieść nie ma swojej półki w księgarni. Korzystnie jest podpiąć się pod jakąś lokomotywę, przyłączyć do jakiejś karawany. Cokolwiek: nurt społeczny, nowy realizm, młodzi pogodzeni. Mamy ziarenko sukcesu nadziane na ostrze widelca. Przypominam sobie teraz to słowo, którego nie użyłem w stosownym czasie. To słowo brzmi: charyzmat. Pan ma po prostu demoniczny charyzmat. Na zdrowy rozsądek, pana powieść będzie musiała mieć odrębną półkę w księgarni. Czy użyłem już wobec pana stylu pojęcia szeroki oddech? Nie? Wobec tego używam. Za szeroki na nasz rynek wydawniczy. Problem w tym, że ja inwestuję w przedsięwzięcie moje własne pieniądze. Kupiłem dwie recenzje zewnętrzne. Czy pan mnie w ogóle słucha?
– Ależ jak wyroczni! – padła mocno już zniecierpliwiona odpowiedź. – Słucham jak Wernyhory, jak Kasandry i jak jasna cholera! Ale jest pewna subtelność. Właściwie nie pisałem tej rzeczy z myślą o druku. Jeśli mam być szczery, chodziło mi o rodzaj subiektywnej rozrywki. Bez żadnych pretensji, nieprzespanych nocy i czego jeszcze? Aha, bez przetasowań w panteonie literatury współczesnej. O ile takowy istnieje.
Kłamałem jak z nut.
– To drugorzędna sprawa. O ile takowy panteon faktycznie istnieje, to zapełniają go autorzy posługujący się motywacją, którą był pan uprzejmy przywołać. Pisanie to rzemiosło, a przecież doskonale wiadomo, że najlepsze produkty rzemieślnik wykonuje właśnie dla siebie. Ale mniejsza o to. Problem w tym, że moje wydawnictwo specjalizuje się w literaturze sensacyjnej. Proszę nic nie mówić! Jeśli sądzi pan, że prześcignie mnie jakąś argumentacją dyskredytującą ten rodzaj literatury, to uprzedzam, że jest pan w błędzie. Wydawanie książek jest sztuką niewnikania ani w gusta czytelników, ani w motywy autorów. Wystarczy dać zdecydowany odpór i jednym, i drugim, i już pojawia się dodatni bilans na firmowym koncie.
W pewnym stopniu poczułem się zmiażdżony. W innym znowu byłem wzdęty. Czy mogłem się spodziewać, że świat uroni dla mnie jedną z troskliwie strzeżonych kropelek łaski? Pomyślmy.
Pomyśleliśmy. Nie mogłem.
Schowałem rękopis do szuflady. Łza, którą przy tym uroniłem, nie oznaczała nic nadzwyczajnego. Ot, zwykły rodzicielski instynkt – najwyższa i, co gorsza, biologicznie uzasadniona postać indyferentyzmu.
Dość tego, mój lucyferyczny przyjacielu, wystarczy, że spełniam (z naddatkiem!) moje własne kryteria. Postanowiłem skończyć niemiłą znajomość.
– Ależ ja chcę to wydać! – zaprotestował lucyferyczny przyjaciel. – Tylko potrzebna by była niewielka kosmetyka… Do tekstu w zasadzie nie mam zastrzeżeń. Mam je natomiast do formy. Góra dwieście stron i reguły przewidziane dla dobrego kryminału. Na początku coup d’etait; jakieś dziesięć stron, nie więcej. Zbrodnia, kataklizm i ze dwa końce świata. Potem długotrwałe wikłanie siatki spisku. Sto osiemdziesiąt stron. Na końcu dziesięć stron na triumf dobra i prawdy. Powiedzmy, że (…), a w razie jakiejś sprzedaży, piętnaście procent od sprzedaży.
Po ilości tekstu, jaki znajduje się poniżej, widać wyraźnie, że po słowie „powiedzmy” mój rozmówca wymienił sumę, która umożliwiła kontynuację tej opowieści. Reszta, jeśli mam być szczery, to różowa landrynka.
Owszem, ale bardzo uporczywa landrynka. Landrynka, która po miesiącu prób wyssania okazuje się zupełnie nierozpuszczalnym kryształkiem agatu. Kamieniem zodiakalnym szczęściarzy urodzonych pod przyziemnymi auspicjami Byka, tych gruboskórnych zapobiegliwców, którzy cechują się tym, że nie odrzucają żadnych ofert wydawniczych.
Landrynkowy miesiąc: tyle czasu zajęło mi skonstruowanie nowego utworu.
Ten z was, czytelnicy, kto miał przed sobą teczkę z własnym rękopisem, zrozumie, że nie mają tu zastosowania zwykłe przepisy codziennej moralności.
Napisałem rzecz według wszelkich prawideł obowiązujących w powieści akcji. Akcji w tym wypadku nie istniejącej, ale przecież cała rzecz sprowadza się nie do treści, tylko do formy, nieprawdaż?
Tak oto zostałem autorem powieści sensacyjnej. Wiem, że jeśli dotychczas nie rozumiała mnie część czytelników, teraz zawiodą mnie pozostali. Trudno. Prawdziwy artysta musi odejść nie zrozumiany.
Całokształt powieści to nadal powtórzone 200 razy zdanie „Nic się nie dzieje”. To nie mogło ulec zmianie. Ale gdybyśmy teraz z uwagą prześledzili te dwieście zwartych stroniczek, znaleźlibyśmy zasadniczą różnicę. Opowiedziana tu historia jest skoncentrowana wokół jednego wątku i wolna od dygresji. Na pierwszych piętnastu stronach nic się nie dzieje z prędkością nawałnicy, potem zaś akcja (a właściwie brak akcji) wyraźnie zamiera. Wyimaginowane postacie grzęzną w oceanie nudy, pogrążają się w całkowitej apatii i toną w jałowych dociekaniach. Wszystko to ma swoje uzasadnienie w historii gatunku. Te 160 stron, kosztownych dla narratora, podczas których komisarz Maigret wypala dwadzieścia fajek, ryzykując rakiem płuc i zatruwając czytelnika własną niemocą, owe 160 stron okazuje się pozorem, bowiem przez cały czas nieznany bandyta gotuje się do przedsięwzięcia kroków, które w efekcie wyniosą go na powierzchnię opinii publicznej. Na doprowadzenie do skutku tego ostatniego zdarzenia potrzeba góra trzydzieści stron. Czy istniałaby powieść sensacyjna jako zjawisko literackie, gdyby w każdej z tych książek akcja nie stała w martwym punkcie przez, średnio biorąc, sto sześćdziesiąt stron? Wniosek jest prosty: statystycznie rzecz ujmując, powieść akcji sprowadza się do martwego punktu, sama akcja w powieści akcji to wyjątek, który można śmiało pominąć przy lekturze. Margines błędu. Mniejszość pozaparlamentarna. Wystarczy dodać na końcu ze dwadzieścia stron żywej akcji, by czytelnik opuszczał świat przedstawiony z poczuciem, że przez jego intelekt przetoczyło się tornado.
Nie powiedzieć za wiele: oto święta zasada ekonomii prozy.
Największą próbą talentu jest nie napisać nic wcale.
Ale jeśli się już napisało powieść:
10 stron niczego dramatycznego,
160 stron niczego bezsilnego,
20 stron niczego tragicznego,
to co wtedy?
To wtedy jesteśmy tak wniebowzięci, że gdy zjawia się w naszych drzwiach antracytowłosy anioł z wydawnictwa, to choćby nam łopatą wykładali, za jasną cholerę nie zrozumiemy jego słów:
– Przepraszam. Zdaje się, że narobiłem zamieszania. Mam nadzieję, że jeszcze pan nie zaczął… Właściwie to koniunktura na powieść sensacyjną należy do przeszłości. Zmieniam zamówienie na powieść fantasy…
No i jaki morał z tej historii?
Morał z tej historii jest morałem niemoralnym.
Marek Krystian Emanuel Baczewski
Władysław Włoch
WYSOKIE ŹRÓDŁA ŻYCIA I KURZAWA STUDZIEN
Trudu doznasz, czytając niniejsze poema –
a walkę będziesz musiał odbyć duchu czytelnika
z duchem poety… Jeśliś leniwy – dzieło odrzucisz;
wszakże zostaniesz pod zaklęciem prawdy,
która ci w drodze wiedzy dalej iść nie pozwoli.
J. Słowacki, Przedmowa do II Rapsodu Króla-Ducha
Dzieło Edmonda Jabesa – siedem ksiąg – jak siedem dni stworzenia.
Wielkie wyczucie sprawy miał Jan Barcentewicz projektując okładki do tych ksiąg: – ziemiste brązy i zielenie, nawet biel ziemista – tak mógł wyglądać Chaos przed wywiedzeniem z niego Bożego Dzieła… i tak wyglądają niekiedy stare macewy na żydowskich cmentarzach.
Edmond Jabes: E – jak Elohim, J – Jahwe. Jeśli do tego dodamy nazwy ulic, przy których mieszkał Jabes po ucieczce z Egiptu oraz inicjały ukochanej Jukiela, protagonisty poematów Jabesa – ukaże nam się jeden z kręgów, a właściwie jedno z bezdroży, po których błądzi księga w poszukiwaniu księgi.
Jabes mieszkał w Paryżu przy zbiegu ulic Patriarchów i Drewnianej Szpady – a ukochana Jukiela to Sara Schwall. S.S. – te dwie litery – dwa zygzaki żmii, znaczyły mundury niemieckich morderców. „Śmierć jest mistrzem z Niemiec” – woła Celan. Drewniana szpada może służyć do nauki walki. Jeśli osiągniesz mistrzostwo – weźmiesz do rąk prawdziwą broń. Walcząc bez mistrzostwa stalową szpadą – walczyć będziesz patykiem.
zrań mnie, tak jak zraniłeś moich pradziadów
i mego ojca; bowiem żywić się mogę
tylko poniżoną krwią
– woła w poemacie Rabi Towi – jeden z wielu wymyślonych i wprowadzonych do ksiąg rabinów-poetów.
Po co Jabes tworzy osoby fikcyjne? Czy dlatego, że fikcji nie można zamknąć w getcie – spalić w krematorium? Jesteśmy w księdze jak w platońskiej pieczarze. Przed jej wylotem ukazują się nam cienie. Każdy cień rzuca jakąś sentencję – niekiedy tylko cień myśli – jakby w obawie, że myśl prawdziwa zostanie okaleczona lub unicestwiona – bo czy do końca wiadomo, że to jaskinia mędrca, a nie czeluść getta?
Nie można, zwyciężając w wojnach, zbliżyć się do prawdy, która jest wyzwaniem pustki. Można iść ku niej tylko przegrywając. Dlatego każda wielka księga pozostawia nas ograbionych; nieszczęśliwych i ograbionych.
Stąd to wołanie rabina-poety o zranienie? Inaczej wygląda rana Sary. Sara jest raną.
Jak nazywał się, Saro, ów młody esesman –
[w przekładzie Wodnickiego „ów młody S.S.”]
który twoje inicjały wyrył w swej duszy,
który dzięki inicjałom wszędzie przechodził swobodnie,
którego mundur oznaczono twoimi inicjałami?
Jak nazywał się ów arogancki młodzieniec bez skrupułów
Który czerpał moc z dwóch Wielkich Liter twojego imienia?
Nie on jeden chełpił się prestiżem tej podwójnej litery.
Były miliony takich, którzy pysznili się razem z nim
Jak mogłabyś zatem stawić im opór wewnątrz twojego imienia?
Sara została ocalona z Holocaustu. Ocaliła ją śmierć, która miała te same inicjały: „SS”. Żeby nieco przybliżyć sobie ten paradoks, trzeba wiedzieć, że w pewnym odłamie judaizmu litera nie jest tylko martwym znakiem. Litera jest częścią słowa, żywego słowa, które rodzi i jest rodzone. Według Księgi Blasku Bóg tylko z literą „alef” (pierwsza litera alfabetu hebrajskiego) stanowi jedno. Z pozostałych liter został stworzony świat. W chwili stwarzania Bóg rzekł do „beth” (drugiej litery alfabetu): „Zaprawdę od ciebie rozpocznę to dzieło; – ty będziesz początkiem stworzenia – nowego trwałego świata”. Według teorii Lurii, Bóg, żeby zrobić miejsce swemu dziełu, wycofał się w swój żeński pierwiastek. Ten altruistyczny gest Jahwe można pojmować jako dobrowolne wygnanie – albo ucieczkę przed odpowiedzialnością za losy świata.
Powtórzyć boskie dzieło Pierwszego Gestu Stworzenia.
W ten sposób człowiek staje się równy Bogu
w nieskrępowanym wyborze nieprzewidywalnego słowa,
któremu sam nadaje istnienie
Jestem niewolniczo posłuszny. Jestem mistrzem przekształceń.
Przygoda jest cnotą słowa.
Kto to mówi? Autor czy powołane do istnienia słowo? Kto jest mistrzem przekształceń, skoro przygoda jest cnotą słowa? Słowo nie wie, co mu się przytrafi w zderzeniu z twardą materią rzeczy i z jeszcze twardszą, bo ulotną materią drugiego słowa.
Być żywym na łonie śmierci. Stać
gdzie powietrze i woda są tym samym
pochylonym rytmem.
Jak czytać, a właściwie jak obcować z dziełem E. Jabesa, skoro Księga mówi do jej autora: „Jesteś tym, który pisze i który jest pisany”. Czy do czytelnika powie: – „Jesteś tym, który czyta i który jest czytany”? – Z pewnością tak. Im więcej wniesiemy do dzieła, tym więcej otrzymamy.
Dzieło Edmonda Jabesa jest trudne w odbiorze. To genezyjska rzecz. Dzieło fragmentaryczne. W praktyce czytelniczej najczęściej spotykamy się z dziełami fabularnymi, w których zdarzenia następują po sobie sukcesywnie. Natomiast dzieło fragmentaryczne charakteryzuje się brakiem sukcesywności. Nie jest ono kompozycją linearną. Urywa się tam, gdzie spodziewamy się zwarcia, a zwarcie jest w zderzeniu, które tworzy wędrujący środek. Nasuwa się pytanie, czy takie dzieło ma początek? Ma ono początek pozorny w sobie, ale jego „początek właściwy” jest poza nim – jest on w systemie genezyjskim. A system genezyjski odznacza się symultanicznością, równoczesnością i wieloznacznością zawartych w nim treści. Odkryta tajemnica staje się naczyniem dla innych tajemnic.
Paul Valery mówi: „Każda myśl styka się z nieskończonością innych. Powoli i stopniowo zakłada, implikuje i modyfikuje nieskończoność innych”. Wybitny znawca dzieł fragmentarycznych Jean-Louis Galay stwierdza: „Autor, który ofiaruje czytelnikom tego rodzaju twory fragmentaryczne, daje świadectwo prawie nieskończonej wiary w samego siebie, w tożsamość swego umysłu, wiary, którą zakładać musi też u swej publiczności. Ponieważ żywi przekonanie, iż wszystkie te niewielkie (heterogeniczne) wytwory z niego się biorą – z umysłu zarazem jednolitego i niepowtarzalnego – sądzi też, iż złożą się na coś innego niż przypadkowe zestawienie dowolnych tekstów. […] Fragmenty dzieła fragmentarycznego nie są bowiem sukcesywne, stąd mieści się ono w kategoriach raczej przestrzeni niż czasu…”. A przestrzenią poezji E. Jabesa są „wysokie źródła życia i kurzawa studzien”.
Czesław Miłosz wyraził kiedyś przekonanie, że wiersz oddziałuje nawet wtedy, gdy leży w rękopisie. Słowo poetyckie jest czymś innym niż słowo dnia codziennego: – jest w nim coś boskiego, coś, co ma moc czynienia. „Jesteś tym, który pisze i który jest pisany”. Czy to znaczy, że człowiek słowa pisanego wraca powoli do Słowa, które było na początku?
Poezja zakorzeniona jest w Absolucie. Jest liturgią, a nie „sztuką językowej ewokacji”, jak chce prof. Sawicki (zob. Czym jest poezja, „Ethos” 1989). Liturgia pochodzi od greckiego słowa leiturgia i oznacza świadczenia na rzecz państwa nakładane w starożytnej Grecji na pojedynczych obywateli lub na grupy na podstawie ich statusu majątkowego. Jedną z liturgii była Choregia – obowiązek wystawienia chóru dla tragedii, komedii czy innych agonów muzycznych i literackich. Poezja jest więc świadczeniem duchowym na rzecz człowieka i na rzecz Absolutu. Czyli słowo pochodzące od Słowa świadczy na rzecz Słowa.
W Księdze Aeli (VI) Jabes mówi: „Nie sposób wyobrazić sobie spotkania Boga z człowiekiem bez pośrednictwa słowa; przedłuża się ono w jego milczeniu”. (Mam nadzieję, że w milczeniu Boga, czyli w Jego milczeniu. W tekście zaimek „jego” pisany jest z małej litery. Zapewne to błąd korektorski. Dlaczego zwracam uwagę na tak mało istotną rzecz? W dziele fragmentarycznym wszystkie elementy grają pierwszorzędne role. Nawet papier, na którym zapisany jest tekst. Uważam, że dzieło fragmentaryczne powinno pozostać w rękopisie i z rękopisu winno być odczytywane).
Kim jest Aeli?
Jest niepamięcią.
Niepamięcią wyprutej, pokiereszowanej kobiety,
którą zadręcza jej martwo urodzone dziecko.
Niepamięcią świata, niepamięcią życia i nicości;
okiem tego, czego nie było.
Pamiętamy, że Bóg tylko z literą „alef” stanowi jedno, gdyż w chwili stworzenia – żeby zrobić miejsce swemu dziełu, wycofał się w samego siebie, czyli w samogłoskę „a”. Zatem Aeli jest również niepamięcią Boga. Na szczęście jest Edmond Jabes i jest Księga.
Powiadam, że prawo Księgi jest prawem żydowskim.
Powiadam, że w Księdze to prawo Boga jest prawem żydowskim.
Powiadam, że w Księdze prawo człowieka jest prawem żydowskim,
bo każda litera Księgi to szkielet Żyda.
I cóż duchu czytelnika, czy nadal masz ochotę stoczyć walkę z duchem poety?
U źródeł kultury europejskiej zadania poezji były zawsze wysokie: metafizyczne. Homer opiewając czyny bohaterów uwieczniał je w teraźniejszości dla nas – zmuszał wieczność do zejścia w doczesność – do zakosztowania przemijania, a równocześnie w poezji (która jest liturgią) ofiarowywał bohaterów Absolutowi. Sytuacja zmienia się radykalnie, kiedy na podbitych przez Aleksandra Macedońskiego obszarach powstają państwa hellenistyczne, gdzie ludność grecka jest napływową mniejszością i tym samym kultura grecka z masowej staje się elitarna. Powstają środowiska ludzi interesujących się literaturą i sztuką, ale ludzie ci cenią sobie w dziele już coś innego: subtelną aluzję do obecnej sytuacji, mistrzostwo i szczegół. Kallimach – poeta nowych czasów – powie: „Nienawidzę poematu cyklicznego i dróg utartych – wielka księga to wielka ohyda”. Po dwudziestu paru wiekach zawtóruje mu Julian Przyboś, mówiąc: „Kogo nie stać na krótki dobry wiersz – ten rozwleka swą niemoc w długi nudny poemat”.
„Wszystko jest siewnym ziarnem” – mówi Novalis. Wracamy więc do zagadnienia dzieła fragmentarycznego, do nieokreśloności formy fragmentowej. Novalis powiada: „Być może zawdzięczam swe szczęśliwe pomysły tej okoliczności, że odczuwam wrażenie nie jako doskonale rozczłonkowane i całkowicie określone, ale jako coś, co wdziera się w Jednym Punkcie – nieokreślone i zdolne do stania się absolutnym”. Albo to wpływ Lurii z jego „cimcum”, albo są to dwie epifanie. Jednakże są to sprawy twórców i teoretyków twórczości, ale co mamy począć z taką twórczością my – zwykli zjadacze chleba, którzy sięgamy po wiersze od czasu do czasu. Cytowany już wcześniej Jean-Louis Galay udziela nam stosownej porady: „[…] wzorem autora – przedstawiającego swoje fragmenty bez troski o ich logiczno-retoryczną spoistość, w imię własnej wartości, której jest pewien lub którą przeczuwa – czytelnik podobnych dzieł z zaufaniem poddaje się lekturze i jej działaniu”. I może jeszcze zdanie M. Blanchota – komentatora dzieł E. Jabesa: „Problem dzieła fragmentarycznego jest problemem pełnej dojrzałości: przede wszystkim u artystów, ale także w społeczeństwach”.
Dzieło Edmonda Jabesa zakorzenione jest w judaizmie; w szczególności w jego mistyczno-filozoficznym odłamie, jakim jest Kabała. Kabaliści zdecydowanie odrzucają fabularną stronę Biblii. Należy przeniknąć przez literacką warstwę Księgi i zagłębić się w jej wewnętrzne treści: „w wysokie źródła życia i w kurzawę studzien”. Kabała ujmuje istotę Boga w dwóch aspektach: Boga samego w sobie, o którym nic nie można powiedzieć i Boga w akcie stworzenia – emanującego z siebie byty i istnienia – materię duchową i ciężką.
Ale Jabes nie byłby poetą, gdyby nie uległ literackim walorom Biblii. Czyż można przejść obojętnie obok Koheleta (tego biblijnego Pascala – jak go nazywa Roman Brandstaetter), który wie, że „tam, gdzie jest wielka mądrość – tam jest wielki smutek”. Czyż można nie przejąć się rozpaczliwą wiarą Hioba, który woła z otchłani „wysokich źródeł życia”: „Ja muszę być winny, bo gdybym nawet miał słuszność, własne moje usta mnie potępią, a gdybym był niewinny, On mi udowodni moją nieprawość”. (W czasach nam bliższych powie to samo Kierkegaard: „W obliczu Boga chciej nigdy nie mieć racji”). „Jam jest mąż, który widzi nędzę” – woła Jeremiasz rozdzierający szaty nad ogromem nieszczęść swojego narodu. „Czy już zupełnie nas odrzuciłeś?”, „Czy wciąż gwałtownym gniewem pałasz przeciw nam?”. Te pytania pozostają bez odpowiedzi. Tylko oblubieńcy z Pieśni nad pieśniami nie mają poczucia beznadziei. Rozpacz nie ma do nich dostępu. „Miłość mocna jest jak śmierć” – mówi oblubienica.
Wiele tajemnic tworzy „genezyjską Tajemnicę”, ale pierwsze są: – miłość i śmierć. Czy możemy pojąć śmierć jako miłość, a miłość jako śmierć? Tylko mistyk może powiedzieć: Miłość i śmierć są jedno. I pokaże nam paradoksalny rysunek drzewa z korzeniami w górze, a wierzchołkiem w dole: „Musisz piąć się w drzewo wiary, które w dół rośnie, bo korzeń jego w bóstwie jest”.
Nadeszła pora, aby zadać pytanie zasadnicze: co jest „źródłem życia”, a co „kurzawą studzien”? Może coś nam podszepnie Palma Valery`ego.
Jeżeliś czasem jest w rozpaczy;
Jeżeli godny uwielbienia
Ład, mimo łez twych, trop swój znaczy
Tylko pod maską zamroczenia –
Nie wiń Mędrczyni, że się wzdraga;
Że tyle za swą dań wymaga,
Bo jej cnót serca pewnie brak:
Po uroczystym namaszczeniu
Wieczną nadzieję ku spełnieniu
Wzwyż wiedzie dojrzałości szlak!
Dni jakby puste – dni dla ciebie
Stracone (świat ich też nie ceni)
Drążą pustynnych stref podglebie
Mackami chciwych swych korzeni.
Włóknista plazma ścieka stromo,
Wsącza się w czeluść wciąż łakomą,
Wabiona przez jej niemy zew;
W dno globu wwierca swe przewody
Wieczyście tropiąc źródła wody,
Której tak łakną szczyty drzew.
Głębią czuwania i dumania,
Wolą czekania lazur dyszy;
Pełnieje pieśń owocobrania
W każdym atomie wieszczej ciszy!
Szczęśliwe zaczną dziać się dzieje:
Przefrunie gołąb… wiatr zawieje…
Skrzypnie gdzieś gałąź… liście drgną…
Biodro kobiece dotknie drzewa –
I ot! już huczy w krąg ulewa,
Aż się kolana z nagła gną!
Cóż, że gdzieś ginie lud – z bezsiły?
Ty, palmo, wytrwaj… trwaj… tak trzeba!…
W słupach kurzawy… choćby skryły
Całe w owocach drzewa nieba!
Z godzin tych każda była płodna;
Jutro, znów lekka i swobodna
Pięknych wyrzeczeń wznowisz post –
Jak ktoś, gry zmyśleń wciąż niesyty
Kto wszystkie duszy swej kredyty
Wkłada w jej bogactw ciągły wzrost!
przeł. Roman Kołoniecki
Władysław Włoch
Mariusz Olbromski
Z Wierszy Krzemienieckich
PARNAS KRZEMIENIECKI
Poletka owsa przesiane gwiazdami
i sny już oprószone bladym księżycem,
a Góra Bony w srebrnej blasze odlana
jawi się w dali królewską szkatułą
kurhanem legend, magiczną skarbnicą.
Tam nad jarów półmrocznym zarysem
pod lśniących murów szczerbatą koroną
wśród woni mięty, tymotki, żywicy,
błądzą dusze kresowych poetów
niczym widmowe w sierpniu świetliki.
Bo w słowie co zjaśnieje już się nie odstanie,
trwalsze nad kamień krąży jak rozpalone
w mgnieniu widzenie. Łączy w ruchomym
tyglu: czasy, narody, zdarzenia. A poruszone
sercem znów kometą leci i ciemność
rozświetla płomieniem.
JAN CYBIS: OGNISKA WAKACYJNE
Wszystko jest z czaru barw, ich lśnienia, więc jak tu
uczyć widzenia tego co w mgnieniu niewstrzymanie
lawiną słońca się toczy; pieni się, spada, drży i kołuje
wielokrotnie odbija, przyciąga i razi oczy.
I jak tu ustawić dłoni skrzydło niewprawne niosące
pędzel i odrobinę farby w locie wysokim
nad płótnem, które niby w dzień pierwszy
stworzenia, bez kształtów jest, istnień uroku.
I nie powiedzieć ani słowa, które jak jastrząb
zadusi osobne widzenie, a tylko przez labirynt
blasków, cieni, wieść tak jak Dante – w zachwycenie –
Niech wodospady lotne, całe miasto, każda złota gałąź,
każdy wykrój liścia, spłyną powoli w objawienie – – –
I tak zastygną – – – przejdą w czas inny –
inne spojrzenie
STARA PLEBANIA
Ławki jak wszędzie na całym świecie
cierpliwe matki pierwszych kulfonów
a obok obojętne lustro tablicy
jak doskonały traktat stoików.
I tylko ta góra o świcie ze złotą koroną
murów w lotnych improwizacjach
chmur tuż za granicą parapetu,
a bliżej dziki poemat ogrodu
za rdzewiejącą struną rynny,
są tutejsze.
Szkółka niedzielna w opuszczonej plebani
z piecem kaflowym lirnikiem zimowym
ustałą wodą w starym kuble
schodami jak klawisze instrumentu
czeka: biedna niczym bezpański pies.
Ale to tu, jeszcze raz, pod spojrzeniem
Juliusza, będzie rozdane całe bogactwo
BOŻY WŁÓCZĘGA
Jak to możliwe mieć dom gdziekolwiek
tylko z miłości, w nim próg i drzwi
i dach bezpieczny tylko z tego uniesienia
i tak wędrować latami pośród flag czerwonych
po drogach Wołynia, w stepach Kazachstanu.
W deszcz, śnieg nieść odpowiedź na tęsknotę
delikatnie jak siostra na łyżeczce lekarstwo.
Poznać smak oszczerstw, mrok więzienia.
Stawać codziennie z Mistrzem w cieniu podejrzenia.
komisarzy i służb tajnych, nieść Światło w labirynty
zniewolenia także w słabości, bólu i chorobie.
Rozmawiać z Krzyżem każdą tkanką, gestem,
i słowem zwykłym a niezwykłym; i milczeniem.
A teraz kiedy chmury gniotą ziemię, a dzień
ponury czasem trudny do zniesienia i kiedy złoty snop
na ziemię nagle pada – leci – mówią nad Ikwą,
że to wędruje ojciec Serafin Kaszuba
Boży Włóczęga
OSOBNOŚĆ
Krzysztofowi Kołtunowi
Niewielu nas, niewielu, i prawie
samotnie podążamy po stepach pamięci.
A któż zrozumie te nasze wyprawy?
To przygarnianie wiośnianek wołyńskich
zaprzeszłych słów, ruin i okruchów życia
ludzi o których nikt prawie nie wie
zatopionych w Atlantydach historii
niczym fortepian Szymanowskiego
wrzucony w Tymoszówce do stawu.
Płyną przez nas niejasne rzeki –
zmienne nurty kresowej mowy.
Strofy rozchylają się nagle jak w maju
kwitnący sen w wiśniowym sadzie..
Poezja małych miast pogranicza błądzi
w nas razem z latarnią księżyca
wśród wież – zaułków – pereł zagubionych
w srebrzystej powodzi, białej magii.
Mariusz Olbromski