FRAZA NR 56 / 2007 – KRONIKA
Edward Zyman
„Życie jest wielowarstwowe” – Bogdan Czaykowski (1932-2007)
Jeszcze w kwietniu br. odwiedziłem pana Bogdana dwukrotnie w Jego mieszkaniu przy Cambie Street w Vancouverze. Od kilku miesięcy toczył heroiczną walkę ze śmiertelną chorobą, którą przyjął jako największe wyzwanie ostatnich lat swego życia. Od początku miał świadomość, że nic nie jest w stanie odmienić bezwzględnego wyroku losu. Mówił o tym spokojnie i rzeczowo, wewnętrznie pogodzony z tym, co musi niebawem nastąpić.
Podczas obu wizyt towarzyszyła mi pozostająca w bliskiej przyjaźni z Poetą Anna Lubicz-Łuba, która, spełniając prośbę konsula generalnego RP w Brytyjskiej Kolumbii, Macieja Krycha, wielkiego miłośnika jego wierszy, przekazała pisarzowi piękny bukiet żółtych orchidei.
Nasza wizyta miała charakter serdecznych, towarzyskich odwiedzin, było bowiem już zwyczajem, że podczas każdego mojego pobytu na Zachodzie Kanady spotykaliśmy się w gościnnych dla polskiej kultury domach Anny, p. Bogdana czy Andrzeja Buszy, by uczestniczyć w interesujących imprezach artystycznych, rozmawiać o literaturze, omawiać różne projekty wydawnicze, które zaowocowały długą listą istotnych książek. Wśród wydanych przez Polski Fundusz Wydawniczy w Kanadzie pozycji pisarze polscy zamieszkali w Vancouverze ( B. Czaykowski, A. Busza, R. Sabo, G. Zambrzycka) reprezentowani są przez jedenaście tomów samodzielnych, antologie lub prace im poświęcone. Dzięki Annie i jej przyjaciołom Fundusz zorganizował w tym mieście wiele ważnych promocji polskiej książki i znalazł wielu autentycznych przyjaciół.
W kwietniu tego roku składaliśmy więc wizytę nie tylko wybitnemu poecie, ale także wypróbowanemu partnerowi naszych literacko-wydawniczych przedsięwzięć. Tym razem nasze odwiedziny związane były równocześnie ze szczególną misją. Otóż przywiozłem z Toronto pięknie, bibliofilsko wydany poemat p. Bogdana Ziemioskłon, książkę w moim odczuciu niezwykle istotną dla zrozumienia filozofii jego pisarstwa. A także jego samego jako człowieka, którego intensywne, bogate w doznania życie było, jak pisze w jednym ze swoich wierszy „wielowarstwowe”. Ten bibliofilski, rzadkiej urody tomik powstał w rekordowym tempie dzięki niezwykłemu poświęceniu dwóch miłośników pięknej książki: Piotra Mordela z Berlina i Henryka Wójcika z Toronto.
Mieliśmy wszyscy świadomość, że w sytuacji dramatycznego zmagania się z losem, który wydał bezwzględny i nieubłagany wyrok takie zwykłe skądinąd, normalne gesty liczą się w dwójnasób. Pan Bogdan był zachwycony edytorskim kształtem tomu, niezwykłą starannością i precyzją, z jaką został złożony przez Piotra i wydrukowany pod pieczołowitą kuratelą Henryka i przez niego oprawiony. Radość poety była również naszą radością. Może nawet nieporównanie większą. Bo przecież otrzymaliśmy, jako czytelnicy, wyjątkowy dar: znakomity poemat i wdzięczność odchodzącego autora.
Odchodzącego: była to porażająca prawda, której nie mogliśmy zmienić, oddalić ani powstrzymać. Prognozy lekarzy specjalistów były jednoznaczne: rak czynił w organizmie pana Bogdana straszliwe spustoszenie. Prowadziliśmy intensywny wyścig z czasem. Chodziło o wydanie obszernego tomu wierszy wybranych i nowych p. Bogdana, który zwieńczyłby pięćdziesięciolecie Jego twórczości pisarskiej. Książkę, opracowaną i poprzedzoną wnikliwym wstępem przez dr Bożenę Szałasta-Rogowską, autorkę monograficznego tomu Urodzony z piołunów. O poezji Bogdana Czaykowskiego, złożyliśmy w krakowskim Znaku, licząc na cud. Podczas pierwszej rozmowy z redaktorem naczelnym, Jerzym Illgiem, dowiedziałem się, że plan wydawniczy oficyny zamknięty jest do 2008 roku. Powiedziałem mu o dramatycznej sytuacji poety i prosiłem o specjalne potraktowanie tej najważniejszej w dorobku Bogdana Czaykowskiego książki.
Realizacja naszego zamiaru wydawała się absolutnie niemożliwa. Że stało się inaczej zasługa to niezwykłej poezji p. Bogdana i edytorskiej wrażliwości redaktora Illga. Po zapoznaniu się z tomem poety, którego znał, bo przecież przed laty w Znaku wydał mu jego wybór Wiatr z innej strony (1990), niemożliwe stało się możliwym. Renomowana oficyna, czyniąc wyjątek, wprowadziła Jakieś ogromne szczęście do bieżącego planu wydawniczego. Niezwykła ofiarność redaktora naczelnego i jego zespołu sprawiła, że w pierwszych dniach maja pięknie wydany egzemplarz sygnalny książki dostarczony został przez specjalnego kuriera Poecie, do jego vancouverskiego mieszkania. Byłem już wówczas w Toronto, ale Anna mówiła mi o wielkiej radości p. Bogdana, który, mimo choroby, potrafił docenić piękny gest krakowskiego wydawnictwa.
Czekaliśmy na tę książkę z niecierpliwością. Śledząc jego ostatnią twórczość nie wątpiliśmy, że będzie ona znaczącym wydarzeniem literackim, wzbogacającym, a może nawet weryfikującym utrwalony w krytycznej percepcji obraz współczesnej poezji polskiej.
Kres ziemskiej wędrówki p. Bogdana zbliżał się nieuchronnie. Każdy tydzień, każdy dzień przynosił tego dramatyczne sygnały, choć niezwykle silny organizm pisarza długo drwił z medycznych prognoz. Nie odstępujący go praktycznie ani na chwilę jego wierny druh, Andrzej Busza, również wybitny poeta, rejestrował każdą, najdrobniejszą nawet zmianę w wyglądzie chorego, w jego ruchach, sposobach odczuwania, myślenia, w zanikającej i powracającej woli walki z losem. Pan Bogdan wykazywał niezwykłą dzielność. Z głębokim spokojem mówił, tak jak w swoich kilku wcześniejszych wierszach, o śmierci; oswojony z nią, starał się oswoić z nią również nas, co było najwyższym z jego strony heroizmem.
Nieustanne wizyty w szpitalu, ponawiana terapia pomagały, ale i wyczerpywały zaatakowany organizm. Rak płuc okazał się niezwykle agresywny. W pewnym momencie, po wielomiesięcznym oporze, pojawiły się u chorego oznaki zmęczenia; zrozumiał, że to, co ma nieodwracalnie nastąpić – to tylko kwestia czasu. Gdy podczas naszej pierwszej kwietniowej wizyty Anna przyniosła obiecaną wcześniej czekoladę w proszku, która wzmacniała jego wyniszczony chorobą organizm, zażartował: „Pani Anno, przyniosła pani tej czekolady tak dużo, że będę ją jeszcze pił po śmierci.” Gwałtowny skurcz chwycił nas za gardła, umknęliśmy przed nim wzrokiem, by nie dostrzegł gwałtownie wzbierającej w naszych oczach wilgoci.
Niezwykłe było to, że pan Bogdan prowadził z nami długą, mądrą, głęboką rozmowę o poezji. A właściwie była to nie tyle w pełnym tego słowa znaczeniu rozmowa, co jego błyskotliwy, nasycony faktami, nazwiskami i precyzyjnymi konstatacjami monolog. Żałowaliśmy, że nie możemy nagrywać jego słów, ale żadne z nas nie ośmieliło się złożyć podobnej propozycji. Magnetofon byłby między nami ciałem obcym, czymś co zepsułoby ten niezwykły, jedyny w swoim rodzaju klimat intymnego niemal zwierzenia. Pan Bogdan ubolewał nad niekorzystnymi zmianami współczesnego świata, był pełen sceptycyzmu, ale i nadziei – wierzył, że prawdziwa wartość się obroni, przetrwa. Niepokoiło go zjawisko „usługowości” współczesnej krytyki, która, przynajmniej w swej znacznej części, zatraciła imperatyw etyczny, zaaprobowała zasady społeczeństwa konsumpcyjnego. W pewnym momencie powiedział, że tak naprawdę piszemy dla siebie, lub co najwyżej dla późnych wnuków. Że czas dokona rzeczywistej weryfikacji, oddzieli wartość autentyczną od fikcji, nawet jeśli ona jest dzisiaj wyniesiona na piedestał. „Czas ma wiele kondygnacji i przynosi niejedną niespodziankę” – Anna przypomniała ostatnie zdanie wywiadu, który przeprowadziła z nim przed kilkoma lat wywiady. „Naprawdę ma”, potwierdził poeta.
W przeciwieństwie do wielu, nie zabiegał o popularność, nie wchodził w układy, choć cieszyły go oczywiście, jak każdego z piszących, przejawy zainteresowania jego twórczością i szczere gesty przyjaźni. Dawał temu wyraz w prywatnych rozmowach, w wywiadach, które znalazły się w znakomicie zredagowanym przez Magdalenę Rabizo-Birek tomie O poezji, nostalgii, krytykach i kryteriach rozmawiają Bogdan Czaykowski i Adam Czerniawski (Polski Fundusz Wydawniczy, Stowarzyszenie Literacko-Artystyczne „Fraza”, Toronto-Rzeszów 2006), diagnozującym m.in. liczne przypadłości współczesnej polskiej krytyki literackiej.
Miał świadomość wartości swej poezji. Wiedział, że okres ostatnich lat zaowocował wieloma tekstami istotnymi, bliskimi tego, co można nazwać poetyckim, czy szerzej: artystycznym spełnieniem. Był twórcą o wyjątkowej autoświadomości. Wiedział ku jakim rejonom pisarskiego wtajemniczenia zmierza. Pisane przezeń wiersze operowały coraz szerszą skalą środków artystycznej ekspresji. Doskonałe, intrygująco żywe, odkrywcze językowo przynosiły coraz trafniejszy, pełniejszy obraz świata i jego – autora – osobniczego doświadczenia. Będąc przejawem niepospolitego talentu, stanowiły coraz bardziej skupioną, otwartą na wszystkie, najbardziej nawet „niewygodne”, pytania i wątpliwości summę życia wygnańca, lecz nie emigranta, pełnego pasji poznawczej, aktywnego uczestnika wielu języków i kultur, nieustannie poszukującego, doskonalącego swe instrumentarium pisarskie twórcy, otwartego na inność, wyzbytego wszelkiej ksenofobii członka ludzkiej wspólnoty, zanurzonego w polskości – Ziemca.
Po raz pierwszy spotkałem się z poezją pana Bogdana w połowie lat osiemdziesiątych ubiegłego wieku, wkrótce po przyjeździe do Kanady. Pamiętam do dziś wrażenie, jakie wywarły na mnie takie wiersze jak Modlitwa, doskonały poetycko Ogród, Anty-Primavera czy Niezwykłe mając bo spętane skrzydła, które odnalazłem w wydanej przez Polski Fundusz Wydawniczy antologii Seven Polish Canadian Poets, w opracowaniu i wyborze Wacława Iwaniuka i Floriana Śmieji.
Było w tych wierszach coś, co wymykało się racjonalnej kwalifikacji, nie mieściło w żadnej zwięzłej formule krytycznej, ale równocześnie emanowało niemal z każdego wersu, z każdego pojedynczego sformułowania, z podejścia poety do słowa, które żyło w poezji autora Okanagańskich sadów jakąś wyjątkową, niezwykłą pełnią. Po latach, po lekturze kolejnych zbiorów poety, to pierwsze przeświadczenie utwierdziło się we mnie.
Każdy kontakt z poezją pana Bogdana był dla mnie artystyczną przygodą i wielkim przeżyciem. Nie uświadamiając sobie tego do końca, nieustannie zadawałem samemu sobie pytanie o źródła tej graniczącej z zauroczeniem fascynacji. Było ich wiele. Wynikała ona niewątpliwie z niezwykłej urody i odkrywczości językowej pisanych przez niego wierszy, jego oryginalnej, śmiałej wyobraźni, odważnego dyskursu z tajemnicą istnienia.
Poznanie siebie jest, to wiem, niewyczerpane,
jak poznawanie świata, błędne po części, jeśli nie zupełnie
(Wankuwerskie elegie)
Poezja ta urzeka swymi walorami literackimi, artystycznymi, ale w równym chyba stopniu śmiałą i równocześnie pełną pokory próbą opisania samego siebie, obfitującego w różnorakie paradoksy, sprzeczności i tajemnice ludzkiego fenomenu, jego miejsca w kosmosie i wreszcie złożonych relacji z Transcendencją.
Ostatnie wiersze poety (wymieniam przykładowo): Wyzwolony z ziemskich ciężkości, Zamiast modlitwy, *** O dawco imion…, Nie jestem tym czym jestem, Jak dziecko, Jakieś ogromne szczęście, nade wszystko zaś Ziemioskłon, mówią, że „rzeczy tego wszechświata nie są aż tak proste”, jakby się wydawało wielu z nas. I że właśnie dlatego poeta (ale także każdy artysta) musi uczynić wszystko, na co pozwala mu jego talent, by – jak wyznał w jednym ze swych esejów – „Być w jestem”. A więc zbliżyć się, na ile to możliwe i człowiekowi dane, do tajemnicy istnienia, czyli „prawdy ostatecznej”. Czytając obszerny tom wierszy wybranych Jakieś ogromne szczęście mamy pewność, że ów rzadki stan poecie osiągnąć się udało.
Edward Zyman