FRAZA NR 56 / 2007 – FRAZY OSOBISTE

Bogdan Czaykowski
List znad Pacyfiku

Ten list, Drodzy Frazonauci, będzie krótki. Bo rzeczywiście siedzę nad brzegiem Pacyfiku, tego wielkiego oceanu, i mam myśli tak głębokie, że aż boję się je wypowiadać. Tu jest bardzo pięknie. Bardzo pięknie, a jak pojadę dalej, to będzie jeszcze piękniej, tylko inaczej, burzliwie. Tam gdzieś na Tofino fale walą, walą, walą w skały, które sterczą z wody.
Co myśli człowieczek nad takim oceanem? Co może myśleć, co mu wolno myśleć. Niby coś metafizycznie, prawda? Ale to nie jest takie proste, wcale nie jest proste, porównać to moje życie, które tak jakby zostało ostatnio mocno nadłamane, z tym obszarem wody, wspaniałym obszarem wody, po którym chodzą burze, wichry, mgły, w którym pływają wielkie ryby, wieloryby. To są rzeczy jakby niewspółmierne i myśli giną, po prostu rozpływają się, tracą swoją substancjalność, tracą swoją treść nad Pacyfikiem.

Coś powiedziałem o nadłamanym moim życiu. Tak, w pewnym sensie nadłamanym, bo jeszcze półtora roku temu byłem taki zdrowy, taki żywy, taki wesoły, taki pełen energii, pisania, słów ciekawych. No, i co? I tu nagle przychodzi przełom, którego ja nie pragnąłem, nie oczekiwałem, i uderza we mnie jak fala Pacyfiku, ale ogromna jakaś, taka, która mnie zatopi prawdopodobnie. Już jestem zatopiony do pewnego stopnia. Ale ona jeszcze mi zostawia taki maleńki skrawek na piasku. No i ta fala mówi, tak fala mówi, dlaczego nie? I mówi do mnie:
– Bogdanie, szykuj się.
– Do czego ja mam się szykować?
– Zobaczysz…
– No dobrze, Falo, jeżeli ja mam się szykować, to dokąd?
Fala milczy.
Tak to jest z tą przyrodą. W momencie, kiedy chcemy wiedzieć, ona milczy. Badamy jej tajemnice na najróżniejsze sposoby, ale kiedy pytamy ją wprost, ona milczy. Więc co? Napiszemy traktat wierszem o milczeniu nad Pacyfikiem? Czy tak? Może bym napisał, gdybym był w stanie pisać. Muszę dyktować to, co teraz pójdzie do druku. Dlaczego? Bo tak to bywa, że jak się (bierze / ma?) chemioterapię, to człowiek zostaje zdezorganizowany na różnorodne sposoby, włącznie z niemożnością kontrolowania palców, widzenia literek na ekranie komputera, jakiegoś spójnego traktowania swoich myśli. One się tak rozpraszają…, trochę się zbiegają… A tu pusto.

Pacyfik, ogromny obszar wody, do którego nie wiem czy powinienem wejść – może nie jeszcze, a może już przeciąłbym pewne rzeczy, których nie chcę, a których się boję. A równocześnie zrobiłbym to, czego się też boję, więc te nasze dylematy, prawda, te nasze dylematy – aż siła wyższa przyjdzie i sama je przetnie. Ale wtedy to już jest co innego. Wtedy to jest zupełnie co innego.

Pacyfiku mój! Jak leciałem nad tobą, to myślałem sobie: osiądziemy przy tobie na wybrzeżu, stworzymy jakiś ośrodek naszej myśli, naszego życia, tu dzieci wyrosną, pójdą do dobrych szkół, może będą mądre, a może nie, może będą nas kochać, a może nie. Kto to wie, prawda? Nie da się przewidzieć tej dalszej przyszłości….

Jest trochę tak, jak przewidywałem wtedy, a trochę inaczej. Kawał życia za mną. Ciekawego, wspaniałego, gorzkiego, nieprzyjemnego, dobrego, niezbyt z mojej strony mądrego czasami. Patrzę na ten kawał życia, który się przede mną rozpościera nad Pacyfikiem. No, nie zgłębię. A na dalekim horyzoncie małe światełko rybackiego kutra powoli czerń ogarnia… Aż ogarnie.

17.06.2007
Bogdan Czaykowski

Mirosław Gabryś

Lato 2006

Kalendarzowe lato w Islandii następuje bezpośrednio po zimie (w trzeci czwartek kwietnia), bo są tu tylko dwie pory roku. A może raczej aż dwie pory roku, skoro lipiec od stycznia dzieli zaledwie parę kresek na termometrze. Sezon grzewczy trwa cały rok. Niepotrzebnie. Przecież 10 stopni dla Islandczyka, który w sandałach wyskakuje na śnieg, to upał.
Zaczęło się to w maju. O północy wyszliśmy z pracy i zobaczyliśmy jasny fragment nieba. Parę tygodni później o północy było już zupełnie jasno, między pierwszą a drugą szaro, a po drugiej znów jasno. Pod koniec czerwca, jeśli noc była pogodna, to nawet „godziny szarości” nie było. Po prostu jasno całą dobę. O pierwszej w nocy w karłowatych drzewach śpiewają ptaki, a na boisku chłopcy grają w piłkę. Bezsenność. Tu o parę godzin później się zasypia i o parę godzin później się wstaje. Islandia powinna obcokrajowcom oferować darmowe letnie kursy spania, które kończyłyby się egzaminem ze snu. Opanowanie sztuki zasypiania w jasnościach nie wystarcza. Ważny jest cały sen. Bo gdy się budzisz, patrzysz na zegarek i widzisz wskazówkę na trójce. No, dobra, jest trzecia, ale w nocy czy w dzień?

Parasolki i koce

Latem – choćby nie wiem jak było zimno i deszczowo – przed kawiarniami, restauracjami i barami muszą być stoliki. Islandczycy chyba nie wierzą w to, że mają paskudną pogodę i wmawiają sobie upały. (Wystawy sklepowe są pełne kostiumów kąpielowych i letnich sukienek od stycznia do grudnia). Szanujące klientów knajpy dysponują kocami i parasolkami. Jeśli siadasz na zewnątrz, a jest około 5 stopni, kelner podaje ci koc. Okrywasz się nim i pizza smakuje lepiej. A jak zacznie padać deszcz, dostajesz parasolkę, żeby do piwa nie nalało. No i piździ jak cholera, deszcz fest zacina, a ty siedzisz jak sierota – na plecach filcowy koc, w lewej ręce parasolka, w prawej kufel piwa, a w gębie Marlboro.

Esja

Górująca nad Reykjavikiem góra Esja
Górująca nad Reykjavikiem góra Esja

Esja to pierwsza poważna góra za Reykjavikiem. Wysokość 914 metrów. Nie jest to liczba zwalająca z nóg, ale wchodzi się od poziomu zerowego, po prostu wejście zaczyna się tuż przy morzu, więc trochę do przejścia jest. Esja, widziana ze stolicy, czyli z odległości kilkunastu kilometrów robi imponujące wrażenie. To miniatura Himalajów. Wygląda na górę nie do zdobycia, na ścianę skalną o kącie 90 stopni. Ale to tylko złudzenie. Podejście jest średnio strome. Na początku jeszcze karłowate drzewka, a potem już tylko ziemia, trawa i kamienie. Jakaś wąska strużka wody, potokiem tego nazwać nie można. Jakiś prowizoryczny drewniany mostek na skale. Gdzieniegdzie zaskakująca roślinność, wyrastająca jakby z kamienia. Bo wokół same kamienie lub ziemia taka, z której nic normalnego wyrosnąć nie mogłoby, a tu nagle naleśnik. Albo raczej tort – zielone, dobrze wyrośnięte ciasto z fioletowymi wzorkami. Po prostu koło bardzo gęstej, niziutkiej trawki, a w nim fioletowe kwiatuszki, dziesiątki drobnych, fioletowych kwiatuszków. Na płaskowyżu trawiastym stopy zapadają się miękko, delikatnie. A w trawie coś pika. Czy tu naprawdę jest bezpiecznie? Czy może poruszyć się ziemia pod nami? Czy na pewno góra nie otworzy paszczy i nas nie połknie? (Żeby tylko nie bolało). Za plecami widok na malutki Reykjavik. A nieco bliżej nitka drogi, okrążającej zatokę i znikającej w stolicy. A stolica jest jak rozrzucone klocki, jak zabawka dla dzieci w każdym wieku. Jedna z zabawek krąży nad naszymi głowami, bo jakiś szaleniec w awionetce odstawia piruety tuż nad szczytem. Karolina zostaje w bazie, czyli w trawie, a ja wspinam się dalej. Samotnie wchodzę na Mount Everest. To chyba ściana południowa. Kamienie małe, średnie i duże. I coraz bardziej stromo. Pod samym szczytem łańcuchy. Mam nad sobą już tylko kilka metrów góry do zdobycia, a pod sobą przepaść. Lęk wysokości i lęk przestrzeni współpracują ze sobą skutecznie. Osłabiają siły i chęci, zabijają resztki determinacji. Niemal zwalają mnie z nóg, bo w głowie mi się kręci, a w kolanach mam watę. (Mogę puścić łańcuch i w przepaść runąć. To jest tak blisko). Wiem, że będę żałować, wiem, że będę sobie wmawiać – przecież zostało tylko parę metrów, mogłeś wejść, mogłeś to zrobić, mogłeś zobaczyć, co jest po drugiej stronie. Ale ta świadomość nie rusza mnie wcale. Więc stoję tuż pod szczytem i jedną trzęsącą się ręką trzymam łańcuch, a drugą aparat, który się wyślizguje, bo dłoń jest spocona. I robię fatalne zdjęcia, bez żadnej kompozycji, bez żadnego sensu, wszystkie z krzywą linią horyzontu. A potem poddaję się. Esja wygrywa, Esja jest górą. Esja, którą zaliczają rodzice z dwunastoletnimi dziećmi. Po niedzielnym obiedzie

Szczyt góry Esja
Szczyt góry Esja

Akranes

Z Reykjaviku 50 kilometrów jazdy samochodem. W linii prostej tylko 20 kilometrów. Przy odpowiednich warunkach atmosferycznych wzrok pokonuje ten odcinek z łatwością i zatrzymuje się przykładowo na słynnej latarni morskiej. Trzeba powiedzieć słynnej, bo nic innego tam nie ma. Akranes jest małą osadą przybrzeżną, leży na końcu półwyspu. Reykjavik, jak wiemy, jest trochę większą osadą przybrzeżną. Oko może wędrować pomiędzy nimi, od brzegu do brzegu, tuż nad samym morzem. Można też wejść na taras Perlanu i rzucić okiem na Akranes przez lunetę. Wygląda to nieźle. Osada oddzielona od reszty świata górami i morzem (jak większość osad w Islandii). W tych dwudziestu kilometrach morza pływa naiwna nadzieja turystów. Bo Akranes z daleka wygląda jak zapowiedź niezapomnianych wrażeń. I tu pułapka. Akranes to miejsce naprawdę nieciekawe. Nuda, nic. Miasteczko bez centrum, tylko przedmieście. (Niestety, islandzkie miasta nie są atrakcyjne. Polskie miasta powalają Reykjavik na plecy jednym sierpowym, o Akranes lepiej nie wspominać.). Z wycieczki do Akranes najlepsza była droga do Akranes. W pewnym momencie autobus, którym jechaliśmy, wbił się do wnętrza góry i gwałtownie zaczął zjeżdżać w dół. Poczuliśmy lekkie zawroty głowy i zaleganie w uszach. Bo jechaliśmy pod wodą, pod wąską zatoką. (Linia brzegowa Islandii jest bardzo postrzępiona, dużo jest fiordów, z którymi Islandczycy radzą sobie, budując podwodne drogi). Podczas tych sześciu kilometrów podwodnej jazdy, czuliśmy się jak w samolocie, lecącym w głąb ziemi. Albo jakbyśmy zjeżdżali windą do piekła.

Cudowne miejsce

Park rzeźb Eidsvik w Rykjaviku
Park rzeźb Eidsvik w Rykjaviku

Na peryferiach stolicy. Nad samym morzem. Z widokiem na wyspę Videy i górę Esję. Tam jest to miejsce. Miejsce pełne rzeźb. Kilkumetrowe metalowe abstrakcje wpisują się w pejzaż idealnie. Działają na wyobraźnię, jak nie działałyby w żadnym muzeum. Islandczycy świetnie rozumieją, że im większa pustka wokół, tym dzieło mocniej wbija się w mózg. Wystarczy wypuścić się kilka kilometrów za miasto, by nagle w cudownej monotonii krajobrazu dojrzeć samotną rzeźbę. Potem jedzie się dalej, widzi kolejne obiekty i gubi zdolności poznawcze. Bo nie wiadomo, co nagle wyskoczyło z krajobrazu – rzeźba to, czy lawa tragicznie uformowana? A może fatamorgana.
Na peryferiach stolicy. Nad samym morzem. Z widokiem na wyspę Videy i górę Esję. Tam jest to miejsce. Miejsce pełne rzeźb. Z jednej strony koniec świata, a z drugiej osiedle jednorodzinnych domków. Gdyby tak odciąć wszystko to, co znajduje się po żywej stronie ulicy, byłoby to miejsce idealne.

Park rzeźb Eidsvik w Rykjaviku
Park rzeźb Eidsvik w Rykjaviku

Lampoludzie

Po ośmiu miesiącach niemal codziennego przejeżdżania przez przystanek Hamraborg w dzielnicy Kopavogur, odkryliśmy tam lampy uliczne o ludzkich kształtach. Poza łukowatymi ścianami kościółka, który wznosi się na kamiennym wzgórzu, oddalonym ze dwieście metrów od przystanku, nie miało być w tej okolicy nic ciekawego. Przekonały nas o tym nasze oczy już na początku, kiedy to jeszcze wyławialiśmy (zza szyb autobusów) każdy fragment krajobrazu na sposób turystyczny. Czasem zdarzało nam się wsiąść do autobusu i jechać tylko po to, żeby zwiedzić nieznane obrzeża miasta, a w razie dojrzenia ciekawego obiektu wysiąść, żeby przyjrzeć mu się bliżej. Na Hamraborgu chcieliśmy wysiąść tylko po to, żeby z bliska zobaczyć wspomniany kościół na skałach. Nie tyle sam kościół nas zainteresował, ile jego odizolowanie skałami od reszty świata. Samotność. I ewentualny cudny widok ze wzgórza na morze. Wysiedliśmy i co do kościoła nie pomyliliśmy się. Samotny z widokiem. Ale w drodze do przyczyny wyjścia z autobusu na Hamraborgu zaskoczyli nas lampoludzie. Zaledwie kilkadziesiąt metrów od przystanku, widoczni zza szyb autobusu, ale przez nas, przejeżdżających niemal obok nich dziesiątki razy, widoczni po raz pierwszy. (Być może trzeba zawrzeć z nimi bliższą znajomość, żeby później machać do nich okiem z daleka). Jest ich pięć. Pięć lamp ulicznych, rozmieszczonych wokół skweru, wyobrażających ludzi w różnych pozach. Tu metalowa ręka wskazująca niebo, tam nonszalancko podpierająca bok, a dalej ręce lunatyka i ręce w geście poddania. Tu nogi pozującej metalowej modelki, tam noga kopiąca kogoś lub coś, a obok noga założona na nogę. I świecące głowy kilka metrów nad ziemią.
Tyle o tym piszę, ponieważ wydawało mi się, że nic ciekawego już nie odkryję w stolicy, tym bardziej w miejscach, które, wydawałoby się, dobrze znam. A tu niespodzianka. I parę dni później niespodzianka w samym centrum – płaskorzeźby w parczku koło placu Austurvolur. Jak mogłem wcześniej ich nie widzieć? Nie, żeby były jakieś zjawiskowe, ale chodzi o to, że oczy czasem są ślepe na to, co pod ręką, bo zajmują się czymś odległym, może nawet nieistniejącym. I teraz, w Islandii, przypominam sobie rodzinny Cieszyn i zdobienia kamieniczek, które odkryłem po trzydziestu latach, a które przez trzydzieści lat patrzyły na mnie z góry z pogardą dla mojej ślepoty. Pamiętam dreszcz na plecach i jeżące się włosy.

Coco Rosie

Było to jeszcze w zimie. Z mroźnej, wietrznej i mrocznej Laugavegur wchodzimy do muzycznego, a tam jakże cudowna muza rozświetla wnętrze swoim powalającym klimatem! My weszliśmy do muzycznego, a muzyka weszła w nas. Po prostu. Tak się poznaliśmy z Coco Rosie. Przypadkiem.
Wkrótce wyczytaliśmy w gazetach, że w maju te dwie siostry z Ameryki zagrają w Reykjaviku. Bilety kupiliśmy od razu, trzy miesiące przed koncertem.
17 maja 2006 roku. Reykjavik, klub Nasa. Jest gorąco, coraz więcej papierosowego dymu, pijemy zimne piwo. Po jakimś lokalnym bardzie wychodzą one. Stoimy na oparciach foteli, żeby lepiej widzieć. Tak, to one, choć trochę inne niż na okładce płyty, mniej wymalowane, niepoprzebierane, bardziej ludzkie. I wielkie zaskoczenie dla nas, bo ten chory, skrzeczący głos należy do młodszej z sióstr, która niespodziewanie wygląda i zachowuje się agresywnie, czemu zaprzeczają fotki na wkładce do płyty. I jeszcze jedno zaskoczenie – dziewczyny mają Murzyna, który śpiewa niektóre partie, a my przekonani byliśmy, że to jedna z nich tak zmienia głos. Ech, cóż za dyletanci z nas byli.
Nagle w tłumie słuchaczy dojrzeliśmy przepychającą się do przodu Björk. Stanęła tuż przed nami, nerwowo wyciągając głowę w różne strony, próbując zobaczyć scenę. Byłem skłonny ustąpić jej miejsce stojące na oparciu fotela, ale pewnie by odmówiła. Później stanęła nieco z tyłu, sącząc drinka i rozmawiając. (Gdy przechodziła, co drugą osobę witała islandzkim „hae”). Karolina podeszła do niej i powiedziała, podając jej rękę: jestem z Polski, dzisiaj jest dla mnie wielki dzień, dziękuję. Björk rozdziawiła usta, zatkało ją, ledwie wycedziła „thank you”. A mnie przy tym nie było, patrzyłem na Coco Rosie. Karolina rozmawiała z Björk i trzymała ją za rękę, a ja? A ja, wracając z kibla, otarłem się o jej torebkę. Nie każdemu jest dane otrzeć się o torebkę Björk.
Po koncercie szybko zrobiło się pusto. Zostało parę osób, organizatorzy, ochrona i zespół, zbierający manatki ze sceny. Zrobiliśmy sobie pamiątkowe zdjęcie z dziewczynami przy fortepianie. Okazało się, że Sierra (starsza z sióstr) ma włosy pod pachami. Ponadto Kodak Easy Share CX 7300 powiedział, że wcale nie są takie ładne, że zwyczajnie są szpetne, a oprócz włosów pod pachami mają wąsy (pod nosem, nie pod pachami). Potem, gdy kończyliśmy swoje piwa, dziewczyny i Murzyn wyszli na salę i obściskiwali się. Bianka (młodsza z sióstr) piła whisky wprost z butelki. My też już trochę pijani byliśmy, Karolina trochę bardziej niż trochę, bo piła piwo z jagermeistrem. Podeszliśmy do nich. Karolina wzięła autografy na wkładkę do płyty, którą kupiliśmy przed koncertem, a potem zaproponowała Biance drinka. Propozycja ta wyglądała dość nieoficjalnie. Karolina po prostu usiłowała wlać w Biankę resztki swojego piwa z jagermeistrem. Po prostu chciała zaproponować jej trunek mniej popularny, specyficznie smakujący drink. Ale sytuacja stała się komiczna, bo Bianka zaczęła uciekać przed nachalną Karoliną. I biegła jedna za drugą. Pierwsza trzymała w ręce butelkę whisky, a druga plastikowy kufel z ledwie zakrytym dnem.

Znowu o islandzkiej muzyce

Dziś już wiadomo, że nie tylko Björk jest islandzkim zjawiskiem muzycznym na skalę światową, że Sigur Ros również. To niesamowite, że i Björk i Sigur Ros, tworząc oryginalną i niebanalną muzykę, zostali zauważeni przez resztę świata. Przecież tandetny świat szuka harmonijnych dopełnień dla swojej tandety. Z drugiej strony, jeśli tylko muza na wysokim poziomie królowałaby w mediach, to musielibyśmy słuchać głównie dźwięków pochodzenia islandzkiego.
W Islandii gra się wszystko, nie ma gatunku muzycznego, którego tu nie można usłyszeć. Śmieszne może się wydawać hasło „islandzkie reggae”, ale jest (zespół Hjalmar). Albo islandzki trash metal (grupa Minus). Jest islandzki Jesus And Mary Chain, czyli Singapore Sling, jest islandzki Franz Ferdinand (Jeff Who?) i islandzki Nick Cave (Hudson Wayne). Są islandzcy szaleńcy elektroniczni spod znaku Cabaret Voltaire (Ghostigital) i islandzki Massive Attack (Gus Gus). Jest wszystko. Ale nie ma zrzynania bezpośredniego, ewentualne zachodnie wpływy przetwarza się na swój sposób. Poza tym są całe rzesze muzyków grających w knajpach jazz jak Al Di Meola czy blues nie gorzej niż B.B. King.
Czytając nazwiska muzyków na okładkach płyt, a także chodząc na koncerty, skapowałem się, że muzyk A gra również w zespole B, a muzyk C udzielał się na płycie zespołu D. Tu wszyscy się znają i wielu współpracuje ze sobą nad różnymi projektami. A grzebiąc w historii islandzkiej muzyki, można odkryć ciekawsze przypadki. Weźmy jeden z moich ulubionych zespołów – Ghostigital. Powołało go do życia dwóch facetów w średnim wieku – Curver i Einar Orn. Ten pierwszy znany był kilkanaście lat temu z występów solowych, podczas których wymalowany śpiewał w sukience i butach na obcasach, trzymając w ręce lalkę. A co z tym drugim? Po kilku miesiącach słuchania Ghostigital i od kilku miesięcy posiadając w komputerze nagrania punkowej grupy Purrkur Pillnikk z początków lat osiemdziesiątych, dowiedziałem się, że grupy te, jakże odległe od siebie czasowo i muzycznie, łączy postać jednego człowieka, którym właśnie jest Einar Orn. Co więcej, po rozpadzie zespołu Purrkur Pillnikk, Einar Orn był jednym ze współzałożycieli grupy Sugarcubes, w której, jak wiadomo, śpiewała Bjöörk. Albo weźmy Emilianę Torrini, uchodzącą za drugą (po Björk, rzecz jasna) wokalistkę Islandii. W latach dziewięćdziesiątych pojawiła się na wyspie, osiągając pewien sukces zagraniczny grupa Gus Gus. Czytam skład zespołu i okazuje się, że nie kto inny, lecz pani Emiliana śpiewała sobie kiedyś w klimacie trip-hopowym. Przykładów jest wiele, ale nie ma sensu bawić się w wyliczanki.
To, co aktualnie dzieje się w islandzkiej muzyce, jest niesamowite. Mnóstwo zespołów, mnóstwo wydawanych płyt, co najmniej dobrych płyt. Nie mogę nie wspomnieć jeszcze o kilku grupach, które przyjemnie głaszczą moje uszy. Worm Is Green, Ulpa, Mugison, Mum, Ske, Numer Null, Kimono, Hairdoctor. Zatrzymam się przy tej ostatniej, bo w czerwcu zaliczyłem ich koncert. Lider wyglądał jak ostatni wieśniak, czyli trzymał się obowiązujących w Islandii kanonów mody. Bluzkę miał identyczną, jak ta, w której moja babcia chodziła 25 lat temu, mocno sfatygowaną, z za krótkimi, poszarpanymi rękawami (kto wie, czy to nie była bluzka mojej babci). Buty miał tak schodzone, że pewnie po skarpetce chodził. A damski pasek z ćwiekami ukradł chyba mojej cioci kilkanaście lat temu w Cieszynie. Pasek był tylko kiczowatą ozdobą, bo spodnie zjeżdżały mu z tyłka, a spod spodni wynurzały się żółte majtki. Cały ubrany był w tonacji ciemnej, więc żółte majty tym bardziej się świeciły. W półmroku Cafe Amsterdam wokalistę Hairdoctor można było łatwo umiejscowić na podstawie żarówiastych żółtych majtasów. Przed koncertem stał tuż koło nas i obściskiwał się ze swoją dziewczyną, wyższą od niego o głowę i szerszą o dwa biodra. A potem zagrali. Energia, jak w teledyskach i na pierwszej (jedynej, jak dotąd) płycie. Facet wskakiwał na parapety i zza szyby śpiewał przechodniom. Ale i tak czułem się, jakbym pomylił kluby, bo zamiast rockowego Hairdoctora, miałem przed sobą jakieś chore disco z lat 80. Zmienili się muzycznie nie do poznania, a właściwie lider, bo ze starego składu został tylko on. Żywych muzyków i żywe instrumenty zastąpił elektroniką i gitarą o brzmieniu przesterowanego samplera. Niezła jazda, szaleństwo. Facet w bluzce mojej babci zrobił ze mnie miazgę.

Big Maki i krewetki

Rośnie mi brzuch z Big Maków, bo je pożeram jak debil. Karolina spożywa już tylko sałatki i smażone krewetki, które są chyba islandzkim ewenementem, jeśli chodzi o sieć McDonalds. Po hamburgerach zbiera jej się na wymioty. Przed podpisaniem umowy o pracę powinni byli nam puścić dokument „Super Size Me”. Zresztą, nic by to nie zmieniło. Przecież wszyscy wiedzą, jakie są skutki hamburgerowej diety. To tak jak z fajkami – wiesz, że są szkodliwe, a i tak kopcisz jak smok. Jestem nałogowym Big Makowcem. A Big Mac bez frytek i coli nie istnieje.
Pierwszą krewetkę połknąłem w kwietniu 2006 roku. (Nieźle jestem opóźniony). Było to na dorocznej imprezie McDonalda. Wszyscy w garniturach, oficjalne przemówienie, program artystyczny i poczęstunek. – Co to za robaki? – Krewetki! Nie widzisz? Widziałem, ale nie rozpoznałem, bo jeszcze nie jadłem. No to było trzeba spróbować. Wszyscy w garniturach, program artystyczny, białe obrusy i pierwsza krewetka w ustach. Niby przechodzi przez gardło, ale jakby wraca z powrotem, jakby chciała zaznaczyć swoją obecność na białym obrusie, garniturach i całym programie artystycznym. Zapić, szybko zapić piwem! Udało się, przeszła. Obiecałem sobie, że była to pierwsza i ostatnia krewetka w moim życiu. Kilka tygodni później krewetki zagościły w menu McDonalda i okazało się, że człowiek może zjeść prawie wszystko, i to ze smakiem. Ech, z jakim smakiem i z jaką nadprodukcją śliny człowiek może zjeść prawie wszystko. Wystarczy zapomnieć o kulinarnych przyzwyczajeniach.

Stokrotka

W Islandii jest tak dużo Polaków, że polski sklep wydaje się tu być oczywistością. Ta oczywistość na imię ma „Stokrotka” i funkcjonuje w dzielnicy Hafnafjordur (tam, gdzie najwięcej Polaków mieszka). Mały sklepik na uboczu, z zewnątrz prawie niezauważalny. Klientami są głównie Polacy. Mogą dostać tam to, co zwykli jeść od dziecka, a czego nie mogą dostać w islandzkich sklepach – artykuły, o których Islandczycy nie mają pojęcia, albo które w wydaniu islandzkim smakują dramatycznie. Kaszanka, pulpety, leczo, gołąbki, kwaszone ogórki i kapusta, marynowane grzyby, mrożone pierogi i pyzy. Jest trochę słodyczy, a wśród nich narodowy przysmak tubylców, czyli wafle Prince Polo. Są też czasopisma i słownik polsko-islandzki, gdyby jakiś Islandczyk koniecznie chciał poznać treść etykietki polskich buraków. Można zjeść na miejscu, bo na zapleczu jest kuchnia, a w sklepie dwa stoliki. Schabowy! Naleśniki! Pierogi! Bigos! I spróbuj się powstrzymać.
Niedawno w innej dzielnicy Reykjaviku otwarto drugi polski sklep. Ta inwazja polskich wojsk spożywczych na islandzką armię marnej żywności nazywa się „Mini Market”. (Wkrótce okaże się, że „Mini Market” będzie jedynym polskim sklepem, bo pierwszy polski sklep przeobrazi się w pierwszą polską stołówkę).

Lodżersi, czyli trochę o ludziach zza sćiany

Edyta i Grzegorz po sześciu miesiącach wrócili do Polski. I dobrze. Bo dziewczyny – Karolina i Edyta – nie przepadały za sobą, eufemistycznie mówiąc. Były kłótnie z byle powodu. Czasem śmieszne. Jedna wiesza swoje wyprane majtki w kuchni, a drugą to brzydzi i z powodu majtek naciąga ją przy jedzeniu. Ktoś nie zamyka klapy w kiblu i ktoś inny ryzykuje podczas porannej toalety rzekomym wpadnięciem szczoteczki do zębów do kibla. Jedna wie, że druga nie pali i dlatego podczas śniadania celowo zjawia się z papierosem w ustach. Jedna niechcący chlapie na mydło drugiej farbą do włosów i afera stulecia.
Dwa dni przed swoim wyjazdem, po dorocznej imprezie McDonalda Edyta podsumowała i wzmocniła wyobrażenie o Polakach w Islandii. Podjechał bus po imprezowiczów i gdy okazało się, że trzeba zapłacić za przejazd, Edyta krzyknęła w stronę kierowcy ?lick my pussy!”. Kierowca nie wylizał. Natomiast w noc przed wyjazdem podsumowała i wzmocniła w nas wyobrażenie o sobie, wsypując Karolinie do kawy i cukru sól.
A potem był Tiago. Portugalczyk. Szef McDonalda ostrzegł go, że z nami mogą być problemy, bo nie potrafiliśmy się dogadać z Edytą i Grzegorzem. Podeszliśmy do nowego lokatora przyjaźnie, na dzień dobry poczęstowaliśmy kawą (bez soli) i ciasteczkami, następnego dnia piliśmy gin, więc również zaproponowaliśmy koledze. Sprawiał wrażenie nieśmiałego. Powiedzieliśmy – tu masz miejsce w kuchni, tu w łazience, wstaw swoje rzeczy, nie krępuj się. Tiago pracował w innym McDonaldzie, więc wcześniej go nie znaliśmy, nic o nim nie wiedzieliśmy. Przedstawił się nam jako artysta – że niby maluje i gra na kongach. Artysta całymi dniami siedział przed telewizorem. Czasem tępo się wpatrywał, nieruchomo. Mogłeś spuścić bombę, a ten dalej by siedział. Minęło kilka dni, a jego części lodówki i szafki kuchennej ciągle były puste. Myśleliśmy, że najwyraźniej artyście obce jest spożywanie pokarmu. A potem zaczęliśmy zauważać, że znika nam jedzenie. Działał głównie w nocy. Potrafił odkroić sobie kawałek sera pod kątem 45 stopni, nie przejmując się tym, że się zorientujemy (przecież kroimy pod kątem 90 stopni!). Podbierał zupki chińskie i zostawiał brudne naczynia z resztkami po nich. Potrafił otworzyć nasz dwulitrowy sok i wypić połowę. Posunął się nawet do rozpracowania w całości nie napoczętej szynki. Po prostu otworzył zgrzewkę szynki, wyjadł wszystkie plasterki i oficjalnie zostawił opróżnione opakowanie na kuchennym stole. Po tym wyczynie byliśmy już tak wkurzeni, że zanosiło się niezłą awanturę, kto wie, może nawet na rękoczyny. Następnego dnia czekaliśmy, aż artysta z pracy wróci, niecierpliwie patrzyliśmy przez okno, żeby jak najszybciej postawić sprawę na gruncie współlokatorstwa. I nagle Tiago wynurzył się zza płotu, z daleka machając szynką jak pierwszomajową chorągiewką. A potem się tłumaczył, że był pijany i nie wiedział, co robi. Postanowiliśmy dać mu szansę. Ale nie skorzystał. Tego samego dnia zniknęła kolejna zupka chińska. Nadal znikało jedzenie, nadal używał naszych mydeł i kosmetyków. W końcu powiedzieliśmy o całej historii w McDonaldzie i zamontowali nam zamek do drzwi naszego pokoju. Jedzenie przenieśliśmy do pokoju, który zamykaliśmy na klucz. Mieliśmy kuchnię w pokoju. Facet jednak nie przestał działać nam na nerwy, bo coraz rzadziej chodził do pracy, a coraz częściej sprowadzał panienki i kumpli. Na szczęście go wyrzucili z pracy, a tym samym z naszego mieszkania.
Kolejni nasi współlokatorzy to Ilona i Arek, którzy przyjechali zasuwać dla grubego Magnusa w marcu, mniej więcej wtedy, kiedy Weronika i Adam.

Rodacy z McDonalda

Weronika i Adam. Bardzo kulturalni ludzie – zero przeklinania, ą, ę. Wyglądają jak turyści (zdradzają ich kurtki i buty), jakby właśnie mieli iść w góry, i zachowują się jak turyści (bez aparatu zapewne się nie ruszają). W torbie na laptopa, którego nam przywieźli z Polski, znaleźliśmy ich zdjęcia. Co było na tych zdjęciach? Oczywiście, że widoczki – góry i lasy. Poszliśmy oddać im te zdjęcia, rozliczyć się w związku z dostarczeniem nam laptopa i ogólnie wprowadzić nowych znajomych w klimat islandzki. Wchodzimy do pokoju, a na półce ze trzydzieści filmów do aparatu, ustawionych w pedantycznym rządku. Chwilę gadamy i okazuje się, że oboje ukończyli turystykę… (Po czterech miesiącach porzucą pracę w McDonaldzie i będą sprzątać pokoje hotelowe. Ale niedługo, bo Weronika złamie rękę i będzie niezdolna do pracy. Dlatego wrócą do Polski. Jednak zanim wrócą, wypożyczą auto i zwiedzą Islandię, z ręką w gipsie. Prawdziwi turyści.).
Ilona i Arek. Oboje po organizacji i zarządzaniu. Mają świra na punkcie zmywania naczyń. Po każdym posiłku zawsze wyglancują wszystko, co zbrudzili – choćby do pracy mieli się spóźnić albo wulkan za oknem eksplodował, oni będą zmywać. Ale po tobie nie umyją nic. Nawet, jeśli zostawisz tylko łyżeczkę do herbaty w zlewie, to przy zmywaniu garów, talerzy i sztućców po sobie, twojej łyżeczki nie uwzględnią. Nie wyłamują się ze stereotypu Polaka w Islandii (podobnie jak Weronika i Adam), polegającego głównie na liczeniu każdego zarobionego grosza. Arek piwa nie kupi bez okazji, bo za drogie. Ale przecież wszystko tu jest za drogie. Musiałbym umrzeć z głodu, bo żarcie w Polsce jest tańsze. Po miesiącu wspólnego mieszkania był mecz Francja – Włochy i piwo na stoliku przed Arkiem. Pierwsze piwo od miesiąca. Biedny facet miał ochotę się napić już pół godziny przed meczem, ale nie mógł. Są przecież pewne zasady. Savoir-vivre kibica wyraźnie mówi: z browarem czekaj na gwizdek sędziego. (Nic z tego nie rozumiem). Po meczu Francja – Włochy zostało Arkowi jedno piwo, które stało w lodówce trzy tygodnie. (Rozumiem trzy tygodnie stojący w lodówce serek homogenizowany czy pasztet drobiowy, ale piwo?!). Przez całe te trzy tygodnie byłem pewien (myliłem się), że stoi tam dla mnie, że Arek będzie chciał, żebym tuż przed moimi wakacjami w Polsce ściął mu włosy. Przyjęło się, że robię to za piwo. (Wcześniej na swoim koncie miałem już fryzury Grzegorza i Tiaga, chyba zmienię zawód).
W lipcu kolejna porcja Polaków. Trzy osoby z Ełku, wśród nich Ewa, która, niestety, pracuje w naszym McDonaldzie (Ilona, Arek, Weronika i Adam pracują w innym). Niestety, ponieważ spięcia są nieuniknione, jakby wpisane w naszą narodowość lub język. Filipińczycy trzymają się razem, Polacy muszą walczyć. (Ilona i Arek będą walczyć z Weroniką i Adamem do samego końca). Ewa Islandczykom każe do siebie mówić „iw” i pisze swoje imię „Eve”. Ale tylko za naszymi plecami. Przy nas nigdy nikomu nie powiedziała „call me Eve”. Dziewczyna po angielsku mówi słabo i być może dlatego śpią we trójkę w jednym łóżku. A może takie zwyczaje panują w Ełku, nie wiem. Magnus zapytał ich dla żartu, czy wystarczy im jedno łóżko, a oni na to „yes”. No i śpi Ewa ze swoją kuzynką i jej chłopakiem. Wkrótce dołączy do nich chłopak Ewy.

Trochę o językach

Opowiadamy Arkowi historię o potężnym bąku, który wleciał do naszego pokoju i utknął w lampie, a my byliśmy przerażeni, bo nigdy wcześniej nie widzieliśmy takiego wielkiego owada w Islandii, przed bąkiem widzieliśmy tylko pająka, komara i muchę niewielkich rozmiarów. Opowiadamy całą historię z odkurzaczem w roli głównej, bo ostatecznie wpadliśmy na pomysł, żeby bąka wciągnąć do odkurzacza, dochodzimy do szczęśliwego finału opowieści, gdy nagle Arek zadaje zasadnicze pytanie: co to jest „bąk”? Innym razem ścinam mu włosy i pytam, czy go przypadkiem nie kudlę, a on na to: co to znaczy „kudlić”? W takich sytuacjach zawsze wyjeżdża z tekstem o pantoflach – że u nich (w Biłgoraju) nie ma żadnych pantofli, tam zakłada się ciapy. Jakie ciapy?! Człowieku, to są papucie!
W Islandii nie ma żadnych dialektów, żadnej gwary, nie ma języka młodzieżowego. Wszyscy mówią tak samo. Używają tych samych słów, które tak samo akcentują. I jak to jest, że ciągle słyszy się „HA!”, że ciągle nie potrafią się zrozumieć? Przecież ten język jest twardy, głośny i zdecydowany. Gdy Polacy rozmawiają między sobą, Islandczycy słyszą tylko „sz, sz, sz”. I ?kurwa”, bo to jedyne polskie słowo, które zna każdy tubylec. A oni, biedni, nawet nie mają porządnych, soczystych przekleństw. Nauczycielka islandzkiego powiedziała, że Islandczycy są dumni ze swojego języka, bo nic innego nie mają. Ja bym nie był dumny, gdybym był Islandczykiem i znał język polski, który z pewnością jest bogatszy. Owszem, tworzą ciekawe dziwolągi językowe, nie brak im w słowotwórstwie poczucia humoru. Najciekawsze są wyrazy zlepione z kilku innych wyrazów. I wyrazy, które powstają jakby w sposób buntowniczy przeciw światowym tendencjom. Bo, przykładowo, ten przedmiot, którym się teraz posługuję, to nie jest nic, co brzmieniem przypominałoby komputer. To przecież tolva.
W McDonaldzie obowiązuje islandzki i angielski. Szefowa niby zakazała nam porozumiewania się po polsku, ale takiego zakazu przecież nie można brać poważnie. Prawdziwym ciosem w swobodne porozumiewanie się było zatrudnienie Litwinki, mówiącej po polsku. Wcześniej mogliśmy z Karoliną publicznie rozmawiać o wszystkim i o wszystkich, nie ryzykując, że ktoś cokolwiek z tego zrozumie. Gdy pojawiła się Edita, poczuliśmy jakby odcięto nam kawałek języka.

Pół roku w Hamburgerach

Po sześciu miesiącach miałem dość. Męcząca i nudna monotonia pracy. I myślenie, że zapieprzam jak Polaczek, a gruby Magnus tylko się uśmiecha i coraz bardziej brzuch mu rośnie (prawdziwy i metaforyczny). Myślenie wzmocnione lekturą książek Bukowskiego, które w kwietniu przyleciały w paczce z ojczyzny. A praca w jego książkach, jak wiadomo, jest złem, które ogranicza wolność człowieka, wysysa z niego energię, upadla i degraduje do funkcji maszyny. Tak właśnie zacząłem się czuć. Jak maszyna, jak niewolnik. Miesiące uciekają jeden za drugim. Najszybsze wskazówki zegarka w moim życiu. I tylko praca, sen, praca, sen. (Czasami jakaś wycieczka, jakiś koncert, ale zbyt mało czasu dla siebie). Raczej przygotowywanie się do życia, niż życie.
Zniknęło już pierwsze zauroczenie Islandią, pierwsze hausty przygody już dawno zostały wypite. Po kilku miesiącach wszystko wydaje się być tu oczywiste i znajome. Islandia fascynuje turystów, ale niewielu chciałoby w niej zakotwiczyć na dłużej. Wielu obcokrajowców, zamieszkujących wyspę, nienawidzi jej (w tym również Polacy), są tu tylko dla kasy.
Po sześciu miesiącach należała nam się podwyżka. Powiedziałem o tym szefowej, a ona oczy w słup, że to od niej zależy, kiedy możemy dostać podwyżkę, a nie od kalendarza. Ustaliła, że jeśli przez najbliższy miesiąc będziemy pracować tak dobrze, jak przez ostatnich siedem, to podwyżkę dostaniemy. I w ciągu tego miesiąca nie pracowaliśmy wcale lepiej, może nawet gorzej, bo zmęczenie i znudzenie dało znać o sobie, a codziennie słyszeliśmy, że jesteśmy coraz lepsi, że pracujemy „excellent” i tylko tak dalej, a podwyżka będzie na sto procent. Po miesiącu próbnym szefowa powiedziała, że mamy podwyżkę, owszem, ale teraz musimy się jeszcze bardziej starać, bo będziemy obserwowani. Każdy by się zniechęcił. Pokazała nam jakiś świstek, na którym była wydrukowana nasza nowa stawka za godzinę, która okazała się identyczna jak ta z poprzednich miesięcy. Uświadomiliśmy jej to i następnego dnia przyniosła inny świstek. A potem dostaliśmy papiery z wydrukiem wypłaty i okazało się, że podwyżki jest może ze trzy procent. Awansuje rodzina, awansują kretyni, ale nie ty. Nie żebym chciał robić karierę w islandzkim McDonaldzie, przecież ta robota to nic przyjemnego, generalnie obciach, dobre dla dzieciaków i debili, ale spodziewałem się innej sprawiedliwości.
Pracowaliśmy tylko na popołudnia i wieczory, więc poprosiliśmy o poranne zmiany, a szefowa na to, że do niej należy decyzja, kiedy będziemy gotowi otwierać kuchnię – przychodzić dwie godziny przed otwarciem McDonalda, mierzyć temperaturę w lodówkach, spisywać terminy ważności bułek, mięsa i warzyw, włączać grill, frytkownicę i tostery oraz przynosić produkty do kuchni. Według niej byliśmy gotowi wykonywać tak skomplikowane czynności po sześciu miesiącach. W maju zatrudniła Tajlandkę, która od pierwszego dnia pracuje tylko na poranne zmiany. Bo szefowa zawarła z nią taką umowę, a z nami inną – tak nam wytłumaczyła.
Po kilku miesiącach wiem, że nie trzeba za bardzo się starać, że lepiej się zdystansować. A pracy tu jest od cholery. Parę dni temu jakiś facet zaczepił mnie w parku i proponował za malowanie ścian dwa razy większą kasę niż McDonald. Zrezygnowałem, bo wybieramy się na wakacje do Polski, poza tym zawsze chciałem być barmanem.

Jutro Polska

Jest 25 lipca. Jutro będę w Polsce, o ile na pokładzie samolotu nie będzie terrorysty. Po prawie dziesięciu miesiącach nieobecności. Dla jednych już martwy, dla innych, mimo czasu i odległości, ciągle jeszcze żywy (może kasę chcą pożyczyć?). A najbardziej żywy chyba dla byłego męża Karoliny, który łazi po mieście z kumplami, żeby mi spuścić łomot.
Mimo wszystko, podnieca mnie myśl „jutro Polska”. Mimo wszystko, jest parę twarzy, które chciałoby się zobaczyć, i parę miejsc szczególnych, do których zawsze się będzie wracać. (Cholera, jestem sentymentalny).
Dlaczego moim ulubionym zajęciem ostatnich kilku tygodni było siedzenie przy lotnisku z piwem i fotografowanie startujących samolotów? No, dlaczego?

Mirosław Gabryś