FRAZA NR 54-55 / 2006 – LITERATURA

Wasyl Machno
Jeśli nie lubisz Louisa Armstronga…

To wspomnienie, które napływa kinemetograficzną taśmą z amatorskiej kamery, z 8 mm faśmy, która co chwilę się zacina i zrywa od przegrzania się aparatu – i na ekranie zamiast obrazu – wyrwa, zerwane nici wizualnych wersów – i gęsty potok świetlnego pyłu.
Wczesnym rankiem, przed świtem, kiedy przychodzi czas dojrzewania leśnych owoców, malin czy czarnych jagód, przeważnie starsze kobiety, mężczyźni i dzieci wybierają się do lasu, w półmroku ich słoiki przypominają chińskie lampiony, tylko zamiast migotliwych płomyków świeci w nich powietrze i czasami, kiedy padną na nie promienie porannego słońca, załamując się, zmieniają kolor od jaskrawo zielonkawego do brudno-niebieskiego. W przestrzeni lasu te błyski przypominają pajęczynę, przeszyta nią znika ciemność.

Do maliniaka trzeba dojść przez sosnową część lasu, zapach igliwia jest gęsty, jeszcze nieprzewietrzony, ustały przez noc, pod sosnami i jodłami rude igły, które osypały się w ciągu wzrastania drzew, więc postukawszy po ugniecionej powierzchni, uzyskujesz głuchy dźwięk przegniłej jedliny.

Zbieracze jagód ręce i usta mają pomazane malinowym sokiem, lepkim, przyprószonym pyłem, przy każdym z nich po kilka słoików, ustawionych w szereg, napełnionych malinami. Leśne osy, pszczoły, trzmiele, opuszki palców pokłute o ostre krzewy, zmęczenie i słodka gorycz w ustach – dźwięki, którymi roje komarów wypełniają tkaninę powietrza, zalany słońcem maliniak.
Od tego zaczyna się jazz, przynajmniej dla mnie,
I jego wykonawcy – orkiestry leśnych komarów.
Taśma się zrywa i zamiast zalanego słońcem maliniaka zalane światłem prześcieradło ekranu, wiszące na ścianie Bowery Poetry Club w gęstym dymie pulsującego światła.
Dziś, tak jak zawsze, grają tu jazz.
Jeśli nie lubisz Louisa Armstronga, a możesz go przecież nie lubić jak każdy sukinsyn albo w ogóle przeciwnik jazzu, uważający tę muzykę za oszustwo, śmiecie, psucie dobrego smaku, to nie jest dla ciebie.
Relax!

Piosenka, nagrana w 1949 przez Louisa Armstronga, w której król jazzu chrypi i białymi zębami łuska niby orzechy jej słowa, jakby wyciągał do ciebie przyjazną rękę? – common baby!

Oczywiste, że jazz z CD i żywy jazz to, jak mówią w Odessie, insza inszość i odczuć tę różnicę można tylko słuchając go na żywo. Jazz to nie tylko zdobycz czy wynalazek Afroamerykanów, z możliwością improwizowania i wariacjami na muzyczny temat, lekkie podrygiwanie ciałem i wybijanie taktu nogą, a także pstrykające palce, o, to cała nowa filozofia muzyki, która zaczęła się od spirituals niewolników, od ich tęsknoty, bawełnianego kurzu na plantacjach południowych stanów, białej emalii zdrowych zębów.

Czemu w Związku Radzieckim i innych krajach rozwiniętego socjalizmu uważano jazz za wrogi i niebezpieczny, a jego wykonawców niemal za sługusów kapitalizmu, zatruwających świadomość budowniczych komunizmu – nie do końca rozumiem. Właśnie, tę nostalgię za utraconym czasem bez jazzu, jakąś niewybaczalną pretensję do sowieckiego debilizmu czyta się u Wasyla Aksionowa w Oparzeniu w tej części książki, gdzie mowa jest właśnie o jazzie. Josef Skvorecky, czeski pisarz i namiętny wielbiciel jazzu, napisał powieść Przypadki niefortunnego saksofonisty tenorowego, w której też chodzi o tę niezrozumiałą i idiotyczną sytuację w Czechach w czasach drugiej wojny światowej i po niej, kiedy faszyzm, a następnie komunizm podejrzliwie odnosiły się do jazzu i jazzowych wykonawców. Nie sądzę, żeby któryś z amerykańskich jazz-bandów miał zamiar dokonać desantu pełnym składem gdzieś na tyły, by prowadzić tam podziemną działalność czy blokować tory pociągów jadących na front.

Mojego jazzowego doświadczenia w porównaniu z Aksionowem czy Skworeckym w ogóle można nie brać pod uwagę, choć przed i w sezonie śmierci wodzów jazz istniał; naturalnie, zbyt go nie popularyzowano, ale organizowano jednak jazzowe festiwale i Aleksiej Kozłow ciągnął swą jazzową nutę za wszystkich i wszystko. Zapewne ówcześni radiosłuchacze nie terroryzowali nikogo jazzem tak, jak przykładowo śpiewem operowym czy muzyką symfoniczną. Muzyka klasyczna była największym przeżyciem dla prostych radzieckich pracowników fabryk i pól, mało tego, że do fabryki mógł przyjechać kwartet i wprost w hali zagrać Strawińskiego czy Rachmaninowa, rzadziej jakiegoś Ravela czy Debussy’ego, albo grzmotnąć arię z Borysa Godunowa, to bilety do miejskich filharmonii rozprowadzane były przez miejskie komitety i zwykły robotnik czy robotnica, zamiast po prostu kulturalnie odpocząć nad rzeką czy pograć w domino na podwórku swego domu, zmuszeni byli iść na koncert skrzypka czy pianisty i przez bite dwie godziny słuchać muzyki operowej. Terroryzowanie muzyką operową też wywoływało nienawiść do komunizmu. O, taka myśl – to muzyka operowa zniszczyła komunizm albo taka: muzyka operowa i komunizm są nie do pogodzenia, albo jeszcze taka: konserwatoria, wedle wersji anegdotycznego Czapajewa, powinny być chronione przez karbiny maszynowe, żeby nie kradli konserw, a teatr operowy, kurza twarz, można oczywiście wysłać do jakiejś babuszki.

Natomiast jazz nie doczekał się nawet takiej przymusowej miłości obywateli radzieckich, w koserwatoriach go nie uczono: tak że z tymi konserwami było wszystko w porządku, a podziemnych jazz-bandów nie wpuszczano na próg nie tylko miejskich fiharmonii, ale i hal fabrycznych. Mimo wszystko wykonawców jazzu i słuchaczy nie brakowało; być może, dlatego, że był zabroniony, stał się jedną z form protestu, nieważne, czy wśród muzyków, którzy go wykonywali, czy wśród słuchaczy, którzy tłoczyli się w maleńkich salkach czy pokojach ZBM-ów, prawie pokojach grozy.

Czasami, błądząc po krótkich falach Kf1 czy Kf2, odbierających nie tylko wrogie radiostacje, nadające w językach narodów Związku Radzieckiego, ale i stacje Niemiec, Polski, Francji, Szwecji – czyli prawdziwy Zachód – w językach, które w Związku znała ograniczona ilość ludzi, więc nikt ich rzecz jasna nie zgłuszał, kiedy miało się szczęście trafić na muzyczny kanał czy program, jazz rozbrzmiewał nie zagłuszany. Chociaż za prawdziwy jazz uważało się jazz z Ameryki, czyli ten kiedy słyszałeś i podświadomie czułeś, że spiker mówi amerykańskim angielskim. Oczywiście, nagrania amerykańskich jazzmanów mogły puszczać też europejskie radiostacje, jacyś Szwedzi czy Niemcy, w skrajnym przypadku Polacy lub Czesi. ale charakterystycznej wymowy angielskich słów, wypowiadanych na temat Louisa Armstronga, Duke’a Ellingtona czy Bennie Goodmana przed ulewą ich dźwięków, nie pomyli się z niczym.

Być może wśród moich rówieśników nie było zapalonych wielbicieli jazzu, w najlepszym przypadku to ABBA, Smokey i Joe Dassin, Wysocki i „Maszyna czasu” kształtowały nasze muzyczne upodobania i smaki. Nie przypominam sobie też nikogo spośród handlujących zachodnimi płytami, a ten interes w swoim czasie uchodził za bardzo dochodowy i nie całkiem bezpieczny: dochodowy, bo płyta ABBY czy Pink Floyd, czy AC/DC przywieziona do Związku sprzedawała się po 50, 60, 70 rubli, a niebezpieczeństwo czyhało ze strony milicji, strażników, komsomolskich lotnych brygad komitetów miejskich, rajkomów i KGB, którzy czasami przerywali transakcję i aresztowali jej uczestników z wszystkimi wynikającymi z tego konsekwencjami dla uczniów starszych klas, uczniów zawodówek czy studentów, którzy najczęściej tym się zajmowali. Podciągnąć można było pod to, co się tylko chciało: od moralnej niepewności budowniczego komunizmu po spekulację, ta ostatnia podpadała już pod prawo karne. Pamiętam taki przypadek, kiedy sprzedając płytę jakiejś grupce, jeden z handlarzy, nie rozumiejący tekstów piosenek wydrukowanych po niemiecku na tylnej stronie okładki, schwytany na gorącym uczynku przeszedł z rąk milicji do rąk KGB, bo ktoś tam wyczytał (być może komsomolec-ormowiec), że jedna z piosenek jest o Hitlerze, więc od razu sprawa z handlowej zmieniła się w polityczną. Okładki płyt handlarze owijali celofanem, same płyty wyciągając z okładek tylko w przypadku skrajnej potrzeby, kiedy klient był gotów zapłacić równowartość pensji sprzątaczki albo żeby przekonać klienta, że ma przed sobą firmę. Tak więc nie przypominam sobie, żeby tak sprzedawały się płyty z nagraniami jazzu. Zrozumiałe, że nikt albo prawie nikt z moich kolegów z klasy nie chodził do szkoły muzycznej, to uchodziło za sprawę chłoptasiów, a nie prawdziwych facetów, a jeśli nawet któryś z nich pod presją rodziców próbował swoich sił w muzyce, to w grę wchodził tylko akordeon – najlepszy przyjaciel muzycznie utalentowanych chłoptasiów. Pianino, skrzypce, czy któryś z instrumentów dętych – to była wyższa szkoła jazdy, ale instrumenty perkusyjne z jakiegoś powodu uważane były za bardziej szacowne. Zazwyczaj gitara była nieodmiennie towarzyszką wszelkich posiedzeń do północy. Przeważnie ten, kto zaczynał grać na akordeonie, jeśli był dość odporny i chciał wyrwać się spod wpływu rodziców, przerzucał się na gitarę, którą zaskarbiał sobie punkty wśród rówieśników i starszych facedów i był dopuszczany do wszelkich ważnych spraw, których prawdziwi faceci mają mnóstwo w tym wieku, kiedy górną wargę obramowuje młodzieńczy zarost i zaczynają się polucje.

Myślę, że miłość do jazzu przychodzi z czasem, ten czas X może nastać w dowolnej chwili i dowolnym miejscu, jednak przy sprzyjającym środowisku i chęci zrozumienia tego amerykańskiego wytworu, poznania jazzowych kierunków, nazwisk jazzowych wykonawców i jazzowych śpiewaków, doznania szczególnej satysfakcji z łamania sobie języka na tych amerykańskich nazwiskach, uczenia się na pamięć nazw zespołów i ich kompozycji, nie, pośród wszystkich uroków jazzowa rewolucja ma swój zapach, swój dźwięk, swój kolor, swój rytm. Zachrypły saksofon, saksofon basowy, z czarnym języczkiem ustnika i srebrną wygiętą jak trąba słonia szyjką, z tysiącami guziczków i otworów, które otwierają się właśnie wtedy, kiedy trzeba wydobyć potrzebny dźwięk, podobny jest do otwartych dziobków piskląt, tylko rolę matki i ojca wykonują palce saksofonisty, one karmią swoje pisklęta. Tak kiedyś Borys Pasternak karmił „klawiszy staję„.

Pewnego razu w Tarnopolu odbył się pierwszy i ostatni festiwal jazzowy w teatrze miejskim, który, oczywiście – nie był najlepszym miejscem dla jazzu w ogólności i jego wykonawców w szczególności, jak sam Tarnopol dla jazzowego festiwalu, ale zbliżała się kolejna kampania przedwyborcza i jedna z partii politycznych, która w rezultacie do żadnego parlamentu i tak nie weszła, postanowiła przyciągnąć uwagę swoich potencjalnych wyborców jazzowym festiwalem. Teatr, ku mojemu zdumieniu, był przepełniony. Trzeszczał od skrytych miłośników jazzu, którzy do niedawna (a szczególnie w radzieckich czasach) zadowalali się jego słuchaniem przez wrogie radistacje, tak więc samych miłośników okazało się dość dużo i mój sceptycyzm co do prowincjonalności tego miasta trochę się zmniejszył. No, proszę, proszę.

W ojczyźnie jazzu, powiedzmy, nawet nie w Nowym Orleanie, a w Nowym Jorku, ze słuchaniem jazzu rzecz jasna problemów nie ma i nie było.

W każdym miejscu saksofon i trąbka mogą niepodziewanie zatrzymać was swoimi dźwiękami, wysmagać rytmem i swobodą muzycznego wysłowienia, albo fortepian, wyłuskiwaniem czarnych i białych klawiszy, jak lakierowane trzewiki broadwayowskiego tancerza – by popchnąć na ścianę lekkim uderzeniem Good bye, baby – wystarczy tylko po prostu wejść do jakiejś knajpy, na przykład do Bowery Poetry Club, zamówić piwo i słuchać niespiesznej jazzowej opowieści trzech, nie wiadomo skąd przybyłych, muzyków, Którzy tego wieczora grają tutaj i właśnie tutaj najlepszy jazz. Dlaczego? Bo ty tu jesteś, jakże by inaczej.

W półoświetlonej knajpie trzech jazzmanów, których prawie nikt nie słucha, albo co najmniej skrywa osobliwe zaciekawienie i przyjemność pod udawaną obojętnością: saksofon, kontrabas i bębny ciągnęły swą przenikliwą i hałaśliwą melodię… W rzeczywistości to byli muzycy z klasą, może nie tak ostrzy, ale z klasą, co najmniej profesjonaliści, ten, który grał na saksofonie, w rzeczywistości lepiej radził sobie z trąbką, zmieniał saksofon i trąbkę, jego nabrzmiałe do nieprzyzwoitości usta, które przypominały organy płciowe kobiety i jego ćwiczenia z szyjką saksofonu – jak kadry z filmu porno. Z jakim sadystycznym upodobaniem wykręcał saksofon w rękach, liżąc ustnik jak lody czerwonym oślinionym językiem. Trąbka tryskała jazzową muzyką wraz ze śliną. Trąbkosaksofonista, atletycznej postury w kolorowej, wypuszczonej koszuli z guzikami rozpiętymi do połowy piersi, w czarnych okularach, grał również każdym mięśniem swojego wypielęgnowanego i wytrenowanego ciała. On nadawał ton, prowadził swych chłopców przez chaszcze jazzowej klasyki, dodając coś swojego, co przychodziło mu na myśl tej nocy. Jego solo czasami przechodziło w ryczenie rannego słonia. Kontrabas trzymał chudy, wysoki muzyk, wydawało się, że temu chłopcu trudno jest utrzymać instrument, a nie że trudno grać na nim, wsłuchawszy się, ucho od razu wychwytuje wśród sztuczek wysokiego pilotażu trąbkosaksofonisty basowe dźwięki kontrabasu bu-pu-bu-pu pu-pu-pu-bu. Kontrabas przez cały czas starał się przygnieść swego właściciela albo wyśliznąć się mu z rąk, dzięki swojemu błyszczącemu, ociężałemu ciału.

I jeśli tego wieczoru trąbkę trzyma przy nabrzmiałych ustach nie Louis Armstrong, i jeśli melodia zbyt jest banalna, a słuchacze bardziej przejęci są sobą niż mistrzowstwem wykonawców, to wybrałeś najlepsze miejsce.

Czasami wydaje mi się, że jazzmani to zbieracze jagód, malin, brusznic czy jeżyn, od tłustej oliwy muzyki ich ręce i twarze obmaszczone są czarnym sokiem jagód, a oni wyciskają czarny i lepki sok jazzu.

I cóż z tego, że nie lubisz jazzu? I nigdy nie byłeś w Harlemie ani nie jeździsz do Nowego Orleanu, choć może w twojej pamięci terkocze taśma filmowego projektora, jak szczypka do bielizny przypięta do szprychy roweru, która przywraca ci dzieciństwo, gdzie cały jesteś umazany malinowym sokiem: twarz, usta, ręce, nad tobą latają leśne pszczoły i trzmiele, a ty jesz i nigdy się nie nasycisz tymi malinami, jak jazzmani nigdy nie nasycą się jazzowymi dźwiękami, nigdy nie otrą z siebie potu, i jeszcze nie wiesz, że zbierając te maliny, przypominasz jazzmana, w ogóle nic jeszcze nie wiesz o jazzie, i on tobie teraz nie jest potrzebny, przyjdzie do ciebie wtedy, kiedy słuchając tej muzyki i patrząc na grona potu jazzmana przypomnisz sobie cierpki smak malin.

I co z tego, że nie lubisz Louisa Armstrona?
Relax, baby.

Wasyl Machno
przeł. Bohdan Zadura

Łukasz Dębski
Bóg. Granica. Informacja

 Byleby tylko nie wyciągnął teraz ręki swej i nie zerwał
owocu także z drzewa życia, i nie zjadł, a potem żył na wieki! (1)

Mit o rajskim ogrodzie, o zerwaniu jabłka, poznaniu dobra i zła i wypędzeniu pierwszych ludzi z raju można czytać na różne sposoby. Historia ta opowiada o początkach człowieka, o jego symbolicznym przejściu ze świata zwierząt do świata istot „wyższego rzędu”, o nabyciu świadomości istnienia i jednoczesnym przywłaszczeniu sobie ziemskich bogactw. Zerwanie jabłka to przyznanie sobie prawa do wszystkiego, co istnieje, do całej Natury, która przestaje być partnerem, a staje się niewolnikiem. Gest Ewy to nie tylko gest żądzy i władzy, ale także gest wolności, którym człowiek komunikuje: „Od tej chwili sam dla siebie jestem panem, nie muszę słuchać nikogo, mogę wszystko i nie ma dla mnie granic.” Symboliczne przekroczenie pierwszej granicy jest więc krokiem nieodwołalnym i oznacza konieczność przekraczania każdej następnej, jaka się pojawi. Pierwszy oddech noworodka jest przymusem wykonania kolejnych. Zatrzymanie się oznacza śmierć.

W nieposłuszeństwie pierwszej kobiety kryje się jednak coś jeszcze. Człowieka odróżnia od zwierząt zdolność posługiwania się symbolami, a także istnienie potrzeb innych niż elementarne potrzeby, konieczne do przeżycia organizmu. Dwie powyższe cechy łączą się m.in. w potrzebę zdobywania i przekazywania informacji. Ewa zadaje pierwsze pytanie. Chce wiedzieć. Musi wiedzieć. Odpowiedź staje się celem samym w sobie i musi zostać odnaleziona za wszelką cenę. Przekroczenie pierwszej granicy jest zatem sięgnięciem po informację i otworzeniem worka bez dna.

Bóg ruchomy

Bóg jest bytem nieosiągalnym, transcendentnym. Gdy stał na straży wiedzy, sam był wiedzą, poznaniem, pierwszą i jedyną granicą, jaka dzieliła człowieka od tego, co niepojęte. Kiedy człowiek zdobył Informację, kształt świata zmienił się. Zniknęły dotychczasowe granice, człowiek opuścił Eden, świat stanął przed nim otworem. Bóg jednak nie rozpłynął się w nicości, ponieważ żadna granica nie jest ostateczna. Bóg po prostu „przesunął się” nieco dalej, ustąpił człowiekowi miejsca po raz pierwszy, by od tej pory ustępować jeszcze wielokrotnie. Dzieje ludzkości można przedstawić jako niekończącą się rozgrywkę pomiędzy człowiekiem a Bogiem, rozgrywkę, która obfituje w zwroty i gwałtowne starcia i której rezultat zmieniał się niejednokrotnie na przestrzeni epok. Czasem Bóg zostawał zepchnięty na marginesy ludzkiego konstruktu rzeczywistości, innym razem opanowywał niemal cały świat. Charakterystyczne, że wielość i różnorodność informacji, a zwłaszcza ich ciągły dopływ i swoboda przekazywania zazwyczaj przechylały szalę na korzyść człowieka, spychając boskość na peryferie symbolicznej przestrzeni życia.

Owa ruchomość boskiego pierwiastka – tego, co niedostępne, niepojęte, niepoznane, a więc potężne i, póki co, niedoścignione – pozwala utożsamić Boga z pojęciem Granicy i tego, co znajduje się poza nią – wszystkiego, co wykracza poza ludzkie poznanie i możliwości, co nie stało się jeszcze informacją i nie zostało oswojone. Granica ta, choć intersubiektywna, dla każdego człowieka z pewnością przebiega lub może przebiegać nieco inaczej, w innym miejscu, mniej lub bardziej wyraźnie. Różna może być również świadomość jej istnienia. Owa granica jest interfejsem naszego świata i nieodłącznym składnikiem życia każdego z nas, choć tego, co ukrywa, nie musimy nazywać imieniem Boga. Dla wielu pozostaje nienazwaną siłą, czasem zniewalającą i obezwładniającą, czasem prowokującą do myślenia i działania. Z perspektywy jednego człowieka granica ta może pozostawać niezmieniona przez całe życie. Z perspektywy całej ludzkości przesuwa się ona nieustannie, zawsze poza nią kryje się bowiem informacja, która raz zdobyta, w sprzyjających okolicznościach łatwo ulega rozpowszechnieniu. Harold Bloom trafnie zdefiniował religię jako pragnienie informacji, próbę odpowiedzi na podstawowe pytania, dotyczące ludzkiej kondycji (2). Religia, a więc i Bóg, odpowiadają jednak skutecznie tylko na te pytania, na które odpowiedzi znajdują się poza granicą empirycznego poznania, a ich treść, choć również jest informacją, w życiu codziennym ma dla nas więcej wspólnego z wiarą niż z informacyjnym racjonalizmem.

Gdzie szukać Boga?

We współczesnym świecie Zachodu informacja jest wszechobecna i bezcenna. Czas i przestrzeń przestają być dla niej ograniczeniem. Technologia rozwija się dynamicznie, a człowiek w coraz większym stopniu staje się twórcą i władcą świata. To, co niedawno jeszcze stanowiło domenę sił nadprzyrodzonych: pogoda, powodzenie ludzkich działań, reguły działania natury, stwarzanie życia, a nawet kreowanie światów, zostało sprowadzone z niebios na ziemię w postaci deszczu informacji i od tej pory znajduje się pod symboliczną kontrolą człowieka. Bóg ustąpił miejsca i ukrył się na nielicznych obszarach, do których ludzka ręka nadal nie potrafi sięgnąć. Ostateczne zwycięstwo nie wydaje się jednak bliskie. Możliwe bowiem, że jedyne, czego człowiek nigdy się nie dowie, to uzasadnienie swojego istnienia, jego cel. Tym celem dla wielu z nas wciąż pozostaje Bóg.

Inne pragnienie, którego ludzie wciąż nie potrafią zrealizować, to wyzwolenie się od materii. Drzewo Życia nadal jest silnie strzeżone i dobrze ukryte przed naszym wzrokiem. Człowiek ma tylko jedno ciało, przywiązane do miejsca w czasie i przestrzeni. Ogranicza nas przestrzeń, dlatego też mówi się, że Bóg jest wszędzie. Ogranicza nas czas, dlatego uważamy, że Bóg istnieje zawsze. I wreszcie, ciało umiera, dlatego Bóg nieuchronnie pojawia się wszędzie, gdzie czai się śmierć. Bóg kryje się zawsze za nieprzekraczalną granicą. To, co dzieje się z ciałem po śmierci, zostało już zamienione w informację, to, co dzieje się z umysłem, czy, jak lubimy mówić, z duszą – pozostaje niewiadome, gdyż empirycznie jest nie do udowodnienia. Dlatego większość z nas czasem podświadomie, czasem z pełną świadomością spodziewa się Boga tam, gdzie kończy się życie.

Z pewnej deterministycznej perspektywy każdy dąży do Boga, śmierć jest bowiem naturalnym celem życia, a to, gdzie umiejscawiamy obszary sacrum, zależy w dużej mierze od kultury, w jakiej żyjemy, a która zawsze jest wspólna dla danej grupy. Jeśli więc założymy, że świadectwem istnienia Boga pozostaje granica, to, pamiętając, że Bóg to tylko jedna z nieskończonej ilości potencjalnych nazw na określenie nieznanej nam Siły, nawet nazwanie jej Naturą i uznanie jej prymatu nad naszym ciałem nosić będzie znamiona transcendencji. Z innego punktu widzenia zamiana Natury w informacje odbiera jej znamiona boskości. Oswojenie przenosi ją automatycznie w sferę profanum. Dlatego warto zauważyć, że utożsamienie pojęcia Boga z granicą zdaje się przekreślać ważność podziału na sacrum i profanum. Na czoło wysuwa się dychotomia znane – nieznane, sprowadzająca się w gruncie rzeczy do kolejnego dualizmu: możliwe – niemożliwe. Bóg pozostaje po drugiej stronie granicy, tam, gdzie człowiek nie ma dostępu, gdzie zamiast informacji widnieje biała plama. Przy czym obszar ten wcale nie musi być odczytywany jako sacrum, człowiek nie wahałby się bowiem sięgnąć do niego i zarekwirować dla własnych potrzeb, gdyby pojawiła się taka możliwość. Co więcej, w swojej walce z Bogiem, w nieustannym dążeniu do boskości, do nadczłowieka, wciąż próbuje tam sięgać.

Nadistota

„Jabłko zostaje zjedzone i ufność w Boga znika”.2 Od momentu skonsumowania zakazanego owocu Bóg staje się rywalem. „Zjadłem jabłko, mogę więc być taki jak ty.” Czyż nie chcemy osiągnąć życia wiecznego? Dążenie do osiągnięcia statusu nadistoty istnieje w człowieku od dawna. W pogańskim, gnostyckim dziele Corpus Hermeticum pojawiają się następujące słowa: „Pojąwszy, iż nic nie jest dla ciebie niemożliwe, poczuj się nieśmiertelny i zdolny do zrozumienia wszystkiego, wszelkiej sztuki, wszelkiej nauki, usposobienia każdej żyjącej rzeczy. (…) Zgromadź w sobie wszystkie wrażenia tego, co było stworzone, ognia i wody, suchości i wilgotności; i bądź wszędzie naraz, na lądzie, w morzu, w niebiosach; bądź jeszcze nie narodzonym, bądź w łonie, bądź młodym, starym, umarłym, poza śmiercią. A kiedy zrozumiesz to wszystko naraz – czasy, miejsca, rzeczy, jakości, ilości – wówczas możesz zrozumieć Boga.” (3) „Zrozumieć Boga” oznacza więc „stać się Bogiem”, a zatem „zlikwidować wszelkie granice”. Istnieje tu wyraźna wskazówka, że sposobem na osiągnięcie tego stanu jest „zrozumienie”, a więc gromadzenie informacji. Poza tym „ta poznawcza ekstaza nie jest przedstawiona jako coś, co dążącemu do niej gnostykowi przydarza się dzięki nieskończonej łasce bożej, lecz jako wyczyn samego gnostyka, wynik jego mistycznego, magicznego i intelektualnego trudu – słowem, jako samoprzebóstwienie” (4). Człowiek występuje tu w opozycji wobec Boga. Jego gest nie jest kierowany ręką bożą, jest aktem samodzielnym, wykonanym z premedytacją posunięciem na szachownicy życia w odwiecznej rozgrywce przeciwko temu, co zakazane, ukryte i niedostępne. Ostatecznym ruchem będzie ten, po którym okaże się, że król nie ma już gdzie uciekać.

Informacja bez granic

To banał, ale podkreślmy raz jeszcze, że żyjemy w erze technologii. Najważniejsze wydają się wśród nich technologie komunikacyjne, choćby z tego względu, że umożliwiają swobodny przepływ myśli, czym przyczyniają się do powstawania, a następnie rozpowszechniania pozostałych. Choć ciało człowieka wciąż podporządkowane jest czasowi i przestrzeni, to sama informacja stała się od nich w pewnym stopniu niezależna. Została bowiem przeniesiona w sferę „transcendencji”, poza granicę, która wciąż obowiązuje dla naszych ciał. Poza tą granicą przestrzeń nie stanowi przeszkody. Można tam w ułamkach sekund pokonywać dowolnie duże (przynajmniej w ludzkiej skali świata) odległości. Technologie cyfrowe i elektroniczne, ogólnodostępne, interaktywne sieci, oplatające cały glob, pozwalają informacji na pozamaterialną egzystencję. Informacja co prawda zawsze stanowiła byt transcendentny, ale do niedawna była nieodłącznie związana z naturą swojego nośnika. Oczywiście z technicznej perspektywy wciąż niezbędne są, choćby mikroskopijne, nośniki danych. Sama informacja zapisywana jest jednak już nie jako materialny ślad, lecz w formie abstrakcji i tak też przedstawia się jej użytkownikowi. Fakt, że istnieje ona poza przestrzenią, potęguje tylko ludzkie pragnienia przekroczenia kolejnej granicy, jaką są dla nas ograniczenia naszych ciał. Tym bardziej, że uwolnienie się od materii może oznaczać nieśmiertelność. Wszak informacja teoretycznie może istnieć wiecznie. Jeśli nie zostanie skasowana, nie umrze śmiercią naturalną.

Co więcej, technologie cyfrowe dają niemal nieograniczone możliwości stwarzania światów. Być może dziś, przy niedoskonałej jeszcze technologii, nie jest to aż tak widoczne, ale za kilkadziesiąt lat, kiedy istniejące już teraz urządzenia, pozwalające na odbieranie wirtualnej rzeczywistości wszystkimi zmysłami, zostaną ulepszone i oddane do powszechnego użytku, wierność symulacji stanie się tak doskonała, że niemożliwe będzie odróżnienie świata rzeczywistego od wirtualnego. Podłączony do komputera człowiek, poruszając się po sztucznie wykreowanej przestrzeni, będzie czuł się tak jak w prawdziwym świecie. Dzięki oddziałującym na ośrodkowy układ nerwowy technologiom będzie mógł zrywać kwiaty, czuć wilgoć rosy na palcach, wdychać głęboko ich słodki aromat, połykać rosnące nieopodal owoce i czuć, jak napełniają mu żołądek. W dodatku w wirtualnym świecie wszelkie reguły, ograniczające prawdziwą rzeczywistość, będą mogły zostać zawieszone. Przestrzeń i czas przestaną stanowić ograniczenie. Nikt nie umrze, jeśli nie będzie sobie tego życzył. Czy wtedy pozostanie jeszcze jakaś granica? Czy znajdzie się „tam” miejsce dla Boga?

Pożegnanie z materią?

Technologie komputerowe od początku oferowały drogę na skróty. Już pierwszy komputer osobisty, jaki odniósł sukces na rynku, „Apple, z nazwą sugerującą rajski owoc wiadomości (…) obiecywał prometejskie marzenia o złożeniu boskiej potęgi w ręce użytkownika” (5). Droga na skróty oznacza ominięcie ciała i przeniesienie ciężaru istnienia ze świata materii do wirtualnego świata ducha. Krótko mówiąc, w celu pokonania istniejących jeszcze granic i, być może, zrównania się z Bogiem, człowiek zapragnął dosłownie zamienić swoje ciało i umysł w informację i w takiej niematerialnej postaci przekroczyć granicę nieskończoności. Współczesne „samoprzebóstwienie” przybiera zatem formę dematerializacji i wydaje się to zgodne z powszechnym w naszej kulturze przekonaniem o transcendencji boskiego pierwiastka.

Futurolodzy od dawna piszą o mających nastąpić czasach, kiedy możliwy będzie transfer ludzkiego umysłu do komputera i jego samodzielna w nim egzystencja. To paradoks, że coś tak materialnego, jak technologia, sprawi być może, iż porzucenie materii przestanie być równoznaczne ze śmiercią. Dematerializacja nie musi przy tym wcale oznaczać rozstania się z ciałem, gdyż wrażenie cielesności może zostać dla wirtualnej egzystencji w pełni zachowane, a nawet zmodyfikowane w dowolny sposób. Z „obiektywnego”, naukowego punktu widzenia materia wciąż odgrywałaby wtedy istotną rolę, gdyż aby istniał wirtualny świat, musi realnie istnieć kreująca go maszyna. Z subiektywnego punktu widzenia użytkownika on sam ocierałby się jednak o boskość – mógłby istnieć jednocześnie wszędzie i nigdzie, w czasie i przestrzeni lub też poza nimi, poza materią, poza śmiercią.

Być może jedynym, na co w pełni wirtualna istota nie mogłaby mieć wpływu, stałby się wtedy porzucony przez nią świat materialny i to, co się w nim dzieje. Jego zniszczenie oznaczałoby zniszczenie nośnika i jej natychmiastową śmierć, której nie potrafiłaby zapobiec. Czy nie wydaje się prawdopodobne, że w takiej sytuacji dotychczasowe bieguny człowieka i Boga zamieniłyby się ze sobą, a dla wirtualnego „człowieka” Granica rozciągnęłaby się wzdłuż interfejsu dwóch odmiennych ontologicznie światów? Bóg przybrałby wtedy postać niedostępnej, obcej i niezrozumiałej, prawdziwej Materii, która jako jedyna decydowałaby o życiu i śmierci istoty. Czy, powodowana odwiecznym pragnieniem zrównania się z Bogiem, próbowałaby owa istota przekroczyć, tym razem w przeciwną stronę, również i tę granicę?

Łukasz Dębski 

1 – Ks. Rodzaju, 3, 22.
2
– H. Bloom, The American Religion, New York 1992, s. 31. 
3 – G. K. Chesterton, Orthodoxy, London 1909, s. 98, [za:] J. Miller, Spór z McLuhanem, tłum. A. H. Bogucka, Warszawa 1974, s. 85.
4 – Hermetica (11 traktat Corpus Hermeticum), tłum. B.P.Copenhaver, Cambridge 1992, s. 41 [za:] E. Davis, TechGnoza, tłum. J. Kierul, Poznań 2002, s. 126.
5 – Tamże.

Maciej Sawa
MC „kwadrat” przy ołtarzu (celebra)

cisza jak dobrze
pielęgnowany ból zęba – potrafi się ciągnąć latami.

adaś nieśpiesznie dusi w sobie myśl – nim pierwsze spłyną soki,
bywa, można i osiwieć. co boli bardziej – osiągnął taki stan ducha,
że na stojąco można by drapać go w pięty. najwyraźniej bawi go to,
że słowa potrafi ubrać w nefrytową maskę, z grubsza rzecz biorąc

śmierć, jak kawał lodu w ustach nie da się przełknąć od razu.

postronny widz mógłby powiedzieć, że adaś jest martwy, że
z bliska wygląda jak naczynie. lecz w tej skorupie bulgocze i kipi –
innymi słowy gotuje się krew. co jakiś czas nasz adaś blednie, tężeje
na myśl, że mógłby wykipieć do reszty, finalnie – przywrzeć do dna
a stamtąd mógłby nie móc, samemu się wydrapać. na wierzch

wywleka mowę ciała – wszystkie inne zostały stworzone

tylko po to, by mijać się z prawdą. mówi: uwierz, poezja,
to zajrzeć w głąb, nie dającego się pociąć słowami metalu.

na krótką chwilę, gdy śmierć nadaje ostrości obrazom uważa,
że może pozwolić sobie na przejażdżkę – tam i z powrotem,

lecz w bardziej refleksyjnym tempie.

na skróty

skupienie się nad przedmiotem
wymaga wielu, nieraz przyciężkich form uwagi.

jeszcze nie zawał, tąpnięcie skorupy, poszytej meszkiem
góry mięsa. nie dziwi fakt, że coś w nas pęka, coś się zapada
w długotrwałą pamięć. nie z wierzchu, głębiej – najprościej raz
na zawsze o tym zapomnieć. bywa, że coś wymyka się na oko
solidnej konstrukcji, że prócz szkieletu i tła wali się wszystko
na głowę- zupełnie jak mury mocarstwa, poczucie władzy
a później strachu, gdy słońce ci pada do stóp. wrastając

do tematu – w szwach pęka mi głowa. pojawiająca się
centralnie skaza, niewielki uskok, wykwit, przechodzi w lej
z czarną dziurą pochłaniającą wszystko- uwierzysz, przełkniesz,

gdy powiem, że mógłby przejechać przez nią pociąg? że jest tam
wystarczająco dużo miejsca na cały twój świat, egzotykę, na orient
ekspres
? można przeciągać sznur i nizać przeładowane wagoniki: tu-
tum, tu-tum
, bodajże sto miarowych, dudniących w uszach procent
normy. przystanek końcowy to taki, przy którym prędkość spada
do zera i zamiast wciskać wypycha cię z fotela, gdzie sznur
i pętla zamienia się w stryczek. bez spacji, bez opcji,

aleje gwiazd

cyklicznie, rok w rok ten sam ból – jak wkłuć się, w punkt trafić
do miejsc spoczynku osób, na których mi zależy. stary, późno-
jesienny cmentarz wygląda jak new york nocą. śmierć, proszę
ja ciebie, wyssałem z mlekiem matki, więc naturalnie, niczemu

nie powinienem się dziwić. niewiele się zmienia – ścięte, złożone
na grobach kwiaty rozkradli w jeden wieczór. bogu ducha winny,
z obrzeży i przedmieść, metr za metrem, przenosisz się do centrum
duchowych, dusznych, zadusznych stanów, skąpanego światłem serca

ruchomego miasta. trzeba nadłożyć kroku, by nas nie wchłonął ogień.
rozmowa z bogiem kuleje jak gejsze w przyciasnych bucikach. wosk
miesza się z prądem, w którym zmoczywszy stopy, nie masz już sił
na rwane brzegi, cokolwiek się stanie z nogami. bez nich, mógłbym

pomyśleć, że tylko ołów nadaje ciężkości witrażom. dzisiaj lampiony
i świeczki jakby ładniejsze, większe ale zaręczam – dłużej niż zwykle
palić się nie będą. migoczą – lekko poruszone, że ktoś miał czelność
zakłócić ich wewnętrzny spokój
.

sztuka. nie do przejścia

spójrz tylko! głodny? jest coś świeżego w zgniłej zieleni
jesiennego sadu. powietrze tu zjełczało, skwaśniało na tyle,
że możesz myśleć o zmianie klimatu. starej, rakowatej gruszy
zostało, hmm…ze dwa miesiące życia? a miast trajkotać milczy
jak zaklęta. miedziana linia ścieżki jest jak magnes, wijący się
druciany rdzeń, membrana, swego rodzaju pantoflowa poczta,
która prócz szumu i szeptu niewiele wnosi. gdyby mi dane było
zestarzeć się od środka, postępująca erozja zewnętrznej powłoki

nie byłaby większym dramatem, aniżeli ten, który rozgrywa się
na naszych oczach. myślisz, że skłonny jestem ci przytaknąć,
uwierzyć na słowo, gdy na byle jaki widok otwierasz usta
w zachwycie? w południe słońce wysmaży nam wcześniej
poznany kawałek a z braku alibi zasłoni się ziemią. uwierz,
niekiedy łajno mówi o człowieku więcej, niż wyraz jego oczu.
historia wbrew grawitacji lubi się toczyć pod górkę. pewnie
nie odkryję prochu, gdy powiem, że na szczycie się budzi

twór z przerzutami na wszystkie organy ścigania.

Maciej Sawa