FRAZA NR 54-55 / 2006 – FRAZY OSOBISTE

Magdalena Rabizo-Birek

Moja Kanada
Wili i Andrzejowi Buszom

Wrześniowa podróż do Kanady od początku zapowiadała się na największą przygodę mego życia. Mam nieuleczalną, można nawet powiedzieć – zabobonną skłonność do widzenia swego losu bardziej w kategoriach jakiegoś przedustawnego porządku niźli serii szczęśliwych i pechowych przypadków. Czytająca Znaki – to mogłoby być całkiem dobre indiańskie imię dla mnie. Ciekawe, że w Kanadzie – królestwie Indian (używa się tam poprawniejszego politycznie określenia native people lub nazw poszczególnych szczepów, np. Nootka) – widziałam ich tak niewielu. Właściwie przypominam sobie tylko, napotkaną w malowniczym, portowym kurorcie Steveston pod Vancouver, grupkę mężczyzn skupionych wokół nestora rodu (może szamana lub wodza?), wyróżniającego się fantazyjnym strojem (marynarka na nagim, przyozdobionym naszyjnikiem torsie, kapelusz, długie siwiejące włosy). Ponad rozgwar restauracji, gdzie jedliśmy z Wilą i Andrzejem Buszami kolację z owoców morza i piłam pierwszy raz w życiu sławną Margeritę, wybijał się jego wyrazisty, niemilknący głos. Po obejrzeniu przeze mnie setki westernów i serialu Przystanek Alaska natychmiast przykuł moją uwagę czymś dobrze znanym. Chropawy i głęboki (złośliwcy powiedzieliby – przepity i przepalony) kojarzył się z surową, nieujarzmioną i wciąż słabo ucywilizowaną przyrodą West Coast – Zachodniego Wybrzeża Północnej Ameryki.

W Kanadzie prawie wszyscy mówili o Indianach; oglądałam w muzeach i miejscach użyteczności publicznej (w parkach, na lotniskach) dzieła ich bogatej kultury materialnej, jak i dobrej klasy współczesne rękodzieło w sklepach z pamiątkami. Nad Niagarą kupiłam córce kolczyki z motywem Dream Catchers – indiańskiej pajęczynki do łowienia sennych koszmarów. W McMichael Canadian Art Collection w Kleinburgu pod Toronto, gdzie znajdują się pokaźne zbiory malarzy Group of Seven, oglądałam dzieła Inuitów i Indian. W sali prezentującej totemy, rzeźby, stroje rytualne i przedmioty użytkowe wyświetlano osobliwy dokument filmowy z okresu kina niemego. Na ujęciach, które tam widziałam, półnadzy wojownicy w dużej, drewnianej, miotanej wielkimi falami oceanu łodzi polowali z dzidami na ryby i foki. Przypomniało mi się, jak na studiach w ramach kursu historii filmu oglądaliśmy dokument Roberta Flaherty’ego o Eskimosie Nanooku. On też wyprawiał się na foki z dzidą, ale – jak się okazało po lekturze opracowań – czynił to na prośbę realizatora, który chciał przydać swemu filmowi większej egzotyki. W rzeczywistości posługiwał się na polowaniach strzelbą. Informacja ta zachwiała moją naiwną wiarą w wiarygodność filmowych „dokumentów”.

Kiedy patrzyłam na film o dzielnych rybakach wydawało mi się, że mimika i gestykulacja polujących jest nadmiernie ekspresyjna i w gruncie rzeczy przypomina sposób gry aktorów kina niemego. Dokument filmowy jest bowiem, jak każda próba odtworzenia rzeczywistości (a więc także moja próba napisania wspomnień z Kanady), tylko mimesis – projekcją ludzkich wyobrażeń na jej temat. Polujący Indianie w filmie z lat 20. XX w. przypominają mi tancerki z epoki: Josephine Baker i Isadorę Duncan. Czasem sobie myślę, że moja krótka podróż do Kanady to był sen, a jeszcze bardziej, że przypominała film, który jak twierdzi np. Edgar Morin ze snu właśnie się wywodzi i z jego właściwości czerpie magię i siłę. Właściwie i w Toronto, które jest charakterystycznym i typowym miastem północnej Ameryki, i nad Niagarą prześladowało mnie doznanie déja vu. Czułam się jak na planie filmowym. Poprosiłam nawet, żeby mi mój torontoński cicerone Henryk Wójcik zrobił zdjęcie na tle mało efektownego podwórka, które jako żywo przypominało scenerię finałowej sceny z kotem z filmowej adaptacji Śniadania u Tiffany’ego z Audrey Hepburn. Pamięciowe obrazy pomagały mi pokonać niepokój obcości, ale ograniczały zdolność zachwytu i zadziwienia.

Powody

Poleciałam do Kanady na zaproszenie Fundacji im. Władysława i Nelli Turzańskich z Toronto, która jesienią 2005 roku uhonorowała mnie swoją nagrodą za rok 2004. Fundacja przyznaje nagrody pisarzom mieszkającym w kraju i poza jego granicami (jej laureatami byli m.in. ks. Jan Twardowski, Bogdan Czaykowski, Włodzimierz Odojewski, Adam Czerniawski, Ryszard Kapuściński, a w tym samym roku co ja – Ewa Lipska). Honoruje także – i to jest ewenement – literaturoznawców i animatorów życia kulturalnego – zwłaszcza zasłużonych dla istnienia i poznawania literatury i sztuki polskiej na obczyźnie. Znalazłam się w znakomitym gronie polonistycznych znakomitości m.in.: Aliny Witkowskiej, Jerzego Święcha, Jacka Łukasiewicza, Wojciecha Ligęzy, Mariana Kisiela. Prawdę powiedziawszy – ponieważ oficjalny komunikat dotarł do mnie ze sporym opóźnieniem – przez pewien czas nie bardzo wierzyłam nadchodzącym gratulacjom. Dziękując Pani Nelli Turzańskiej-Szymborskiej i Dyrektorom Fundacji napisałam: „Czuję się niezwykle zaszczycona, pamiętając, jak znakomici pisarze, badacze literatury i twórcy kultury byli dotychczas jej laureatami. Nagroda Fundacji im. Nelli i Władysława Turzańskich jest dziś jedną z najważniejszych, najbardziej cenionych i prestiżowych w dziedzinie polskiej literatury i kultury. A dzieje się tak z powodu kompetencji Rady Dyrektorów Fundacji, ich rozumiejącego i szerokiego spojrzenia na sprawy polskiej kultury w każdym miejscu Polski i we wszystkich zakątkach świata, gdzie Polacy żyją i tworzą”. W uzasadnieniu przyznania mi Nagrody wskazano moją książkę o pisarstwie Włodzimierza Odojewskiego, prace krytyczne, a także redagowanie „Frazy”, w której wiele miejsca od początku zajmują pisarze i artyści polskiej diaspory. Od dawna szczególne związki łączyły środowisko „Frazy” z polską Kanadą. Przez kilkanaście lat istnienia pismo i jego wydawca – Stowarzyszenie Literacko-Artystyczne „Fraza” stało się w znacznej mierze krajową „ekspozyturą” literackiej i artystycznej polskiej Kanady.

Wszystko zaczęło się od publikacji w nr 3-4 pisma z 1995 r. szkicu Jana Wolskiego o poezji Wacława Iwaniuka – nestora literackiej Polonii kanadyjskiej i jej niekwestionowanego mistrza. Publikacja spotkała się z ciepłym odzewem poety i w następnym numerze mogliśmy opublikować jego nowe wiersze. Gościł na naszych łamach jeszcze kilkakrotnie. Po jego śmierci dedykowaliśmy mu numer „Frazy” (2001, nr 1-2), w którym znalazł się obszerny blok tekstów o poecie. 2 grudnia 2006 roku wzięliśmy z Jankiem Wolskim (który w międzyczasie napisał i wydał książkę o Iwaniuku oraz stał się edytorem jego niepublikowanych pism) udział w uroczystym pogrzebie poety, którego prochy spoczęły w ziemi chełmskiej – na cmentarzu w Siedliszczu, gdzie są pochowani jego rodzice.

Jan Wolski, który przez kilka lat swego pobytu w Szwajcarii w latach 80., poznał dobrze emigracyjne życie literackie, zwrócił uwagę „Frazy” i rzeszowskiego środowiska polonistycznego na poetów londyńskiej (ongiś młodoliterackiej) grupy Kontynenty, z których kilkoro (Danuta Bieńkowska, Andrzej Busza, Bogdan Czaykowski, Florian Śmieja) osiedliło się na stałe lub na pewien okres (jak Janusz Ihnatowicz) w Kanadzie. Zaprzyjaźniliśmy się z nimi serdecznie. Gościliśmy w Rzeszowie i regularnie publikujemy ich nowe utwory. Z czasem zwróciliśmy uwagę na dynamiczne środowisko emigracji solidarnościowej. Naszym współpracownikiem został Edward Zyman, często pojawia się na łamach „Frazy” Henryk Wójcik i pochodzący z Podkarpacia Marek Kusiba.

Trwałym efektem nawiązania współpracy rzeszowsko-kanadyjskiej stały się książki, publikowane w serii Biblioteka „Frazy” we współpracy z Polskim Funduszem Wydawniczym w Kanadzie, m.in. tomiki poetyckie: Aleksandra Rybczyńskiego, Marka Kusiby, Krzysztofa Kasprzyka, książka Jana Wolskiego Wacław Iwaniuk. Szkice do portretu emigracyjnego poety, tom rozmów O poezji, nostalgii, krytykach i kryteriach rozmawiają Bogdan Czaykowski i Adam Czerniawski. Ukoronowaniem „frazowego” zainteresowania Kanadą były monograficzne numery pisma z roku 2004: jeden poświęcony prezentacji polskich twórców Kanady i drugi – ukazujący w historycznym i etnicznym przekroju literaturę Kanady.

Przygotowania do podróży

Moje osobiste spotkanie z Kanadą rozpoczęło na długo przed wylotem w podróż – od lektur tekstów nadsyłanych do „Frazy” i kolejnych, inspirujących i sympatycznych znajomości z polskimi Kanadyjczykami: Florianem Śmieją, Andrzejem Buszą i jego żoną Wilą, Markiem Kusibą, w żywej korespondencji z Bogdanem Czaykowskim, Edwardem Zymanem i Anną Lubicz-Łubą. Niezwykłe w tych osobistych i korespondencyjnych spotkaniach było szybkie nawiązywanie więzi, wzajemna sympatia, jakbyśmy się – mówiąc słowami poety Tomasza Różyckiego – znali już „kiedyś, w innym życiu”. Ważnym momentem była podróż do Kanady Janka Wolskiego w lutym i marcu 2004 r., po której więzi „Frazy” z Kanadą bardziej się zacieśniły. Lecąc do Kanady miałam także w pamięci kanadyjskie doświadczenia i relacje pisarzy mi bliskich, których twórczością się od dawna zajmuję – Adama Czerniawskiego i Włodzimierza Odojewskiego. Wszyscy oni mówili o swoich wizytach w Kanadzie w superlatywach. Podkreślali gościnność i serdeczność, przyjazną atmosferę, wychwalali intelektualny i artystyczny potencjał środowiska, jego żywe zainteresowanie sprawami Polski i polskiej kultury. Racjonalnie patrząc – nie miałam czego się bać (sympatię do swojej osoby wyczuwałam w poprzedzających mój wyjazd do Kanady rozmowach telefonicznych z panem Zbigniewem Szymborskim, Anią Lubicz-Łubą, Andrzejem Buszą i Bogdanem Czaykowskim). Była to jednak moja pierwsza samodzielna podróż za granicę, w dodatku od razu tak daleka – na inny kontynent, do obcego, wielkiego kraju. W wyobraźni wbrew znakom na ziemi i niebie (miałam przecież odwiedzić wielkie miasta Kanady – Toronto i Vancouver) widziałam siebie jako rozbitka na bezludnej wyspie. Z drugiej zaś strony – to było wielkie wyzwanie i sprawdzian mojej samodzielności, na której punkcie mam pewnie coś w rodzaju bzika.

Na lotnisku w Warszawie z grona oczekujących na lot do Toronto zapamiętałam starsze małżeństwo, jakie się dziś spotyka w Polsce tylko na wsiach: kobiecinę w chustce na głowie, czarnej spódnicy i ręcznie robionym wełnianym swetrze i jej męża w niedzielnej białej koszuli i w czarnym, wymiętym po trudach podróży z jakiegoś odległego zakątka Polski garniturze. Przypominali mi nie tylko o ubogich początkach polskiej emigracji w Kanadzie, ale też o tym, że i dziś Polacy wyjeżdżają za ocean przede wszystkim za chlebem. Są to w większości ludzie prości, nie znający języka angielskiego czy francuskiego. Będą tam ciężko pracować, niejednokrotnie w trudnych warunkach, wysyłając większość zarobków rodzinie w kraju. Stewardessa na lotnisku w Toronto – elegancka pani w średnim wieku, której zarekomendował mnie w drodze powrotnej znający wszystkich Marek Kusiba, powiedziała mi: „Czasem muszę kogoś przesadzić do biznes klasy. Patrzę po twarzach, po strojach i nikogo odpowiedniego nie znajduję”. Przez chwilę patrzyłam jej oczami na siebie: jak się prezentuję? Mam wygodne sportowe ubranie, bałagan we włosach, zero makijażu. Czy wyższe wykształcenie i doktorat z nauk humanistycznych mam wypisane na twarzy?

Faktem jest, że od początku, od przypominającej najgorsze czasy PRL-u długiej przeprawy w kanadyjskiej ambasadzie w Warszawie, nie budziłam niczyich podejrzeń. Polscy i kanadyjscy celnicy na lotniskach nie robili mi żadnych trudności, mimo surowych obostrzeń „przemyciłam” do Kanady tubkę pasty do zębów, jabłko i paczkę ciastek, które później zjemy z apetytem we trójkę z Anią i jej przyjaciółką Gabrysią na babskim wieczorze przed moim odlotem z Vancouver. Tylko w Rzeszowie otwierano mi walizkę, bo szczerze wyznałam, że wiozę do Kanady obraz syna (miałam na to pozwolenie na pięknym firmowym papierze Unii Europejskiej od konserwatora zabytków, czyli naszej przyjaciółki Marty Nikiel). Niebo nad Kamieńskiem był podarunkiem-niespodzianką dla Wili i Andrzeja Buszów, którzy zainteresowali się malarstwem mojego syna i pochwalili jego interpretacje nieba. Żeby zawieźć im obraz, musiałam kupić specjalną, ogromną, największą w sklepie walizę, w której spokojnie sama bym się zmieściła. Celnik oglądający obraz zwrócił uwagę na książkę o Odojewskim; żartując zażyczył sobie, bym następnym razem przygotowała dla niego egzemplarz z dedykacją.

Powrócę do wątku zapoczątkowanego spotkaniem z arcypolskimi babcią i dziadkiem na warszawskim lotnisku (kiedy zwrócę uwagę na podobnie ubraną kobietę na ulicy jednej z ciągnących się w nieskończoność podmiejskich dzielnic Vancouver, gdzie zabłądziliśmy po próbie ominięcia korka na autostradzie, Andrzej Busza powie mi, że to pewnie muzułmanka lub Hinduska). Wiele usłyszałam w Kanadzie opowieści o pauperyzacji polskiej inteligencji, o konieczności zmiany zawodu. Henryk jest historykiem sztuki, ale w Kanadzie pracuje jako konserwator aparatury medycznej w szpitalach (i chwali sobie tę pracę), Marek parał się wieloma fachami: był cieciem i pracownikiem socjalnym, a przecież znakomicie zna język angielski. Pani, która sprząta u Państwa Szymborskich, jest polonistką po UJ. W Vancouver usłyszę o władającej kilkoma językami księżnej, która sprzątała nocami (tak by jej nie widział nikt ze znajomych) na Uniwersytecie Brytyjskiej Kolumbii. Kiedy jechaliśmy nad Niagarę, Henryk pokazywał mi gigantyczne huty, gdzie pracowali (a może i nadal pracują) polscy emigranci. Przecież Wacław Iwaniuk też po przyjeździe do Kanady pracował w rzeźni.

Nietrudno mi się z tymi ludźmi utożsamić. Gdybym musiała emigrować, nie miałabym żadnej pewności, jaki przypadłby mi los: tych przegranych w zawodowych aspiracjach, jak sprzątająca polonistka, czy wygranych, jak nagrodzona za powieściowy debiut w Kanadzie Ewa Stachniak (której nową książkę przedstawialiśmy w poprzednim numerze „Frazy”) i osiągające naukowe sukcesy na kanadyjskich uniwersytetach Tamara Trojanowska i Bożena Karwowska. W Kanadzie nadal znakomicie ma się stereotyp polskiego robotnika od brudnej roboty. Moi przyjaciele z Vancouver – wykształceni, tworzący kanadyjską elitę intelektualną – opowiadali z goryczą o sąsiadach niemieckiego pochodzenia, którzy głośno wyrażali zdumienie, że są Polakami. Wedle ich mniemania, takich Polaków nie ma, albo nie powinno być, o co – nawiasem mówiąc – ich rodacy pospołu z Rosjanami bardzo się postarali w czasie ostatniej wojny światowej. W końcu Iwaniuk, Turzańscy, Czaykowscy czy Buszowie właśnie z tego powodu znaleźli się w Kanadzie.

Patrzyłam ze wzruszeniem na warszawskim lotnisku na tych polskich dziadków, którzy jechali może ostatni raz odwiedzić swoje dzieci i najpewniej mówiące tylko po angielsku wnuki. W Kanadzie, najsilniejszym i najlepiej dziś zorganizowanym (przynajmniej jeśli chodzi o życie literackie i inicjatywy wydawnicze) ośrodku polskiego życia kulturalnego w diasporze, wiele się dziś robi dla upamiętnienia heroicznych postaci z pokoleń emigracji zarobkowej i powojennej, które przekroczyły status quo – osiągnęły sukces materialny i społeczny, stając się w nowym kraju osobistościami, czynnie wspierającymi polskie życie kulturalne (by wspomnieć tylko wydane w ostatnim okresie książki Edwarda Zymana Przeznaczenie jest wyborem. Henryk Słaby czyli filozofia skutecznego działania i Anny Lubicz-Łuby, Gorycz i spełnienie. Opowieść o Julianie Twarogu).

Pierwsze i drugie wrażenia

Wschodnia część Kanady z nieba wygląda jak gigantyczne pojezierze: jest zieloną siatką nałożoną na błękit wody. Uprzejmi towarzysze podróży mówili mi, że tak wygląda cała Kanada, ale kiedy będę wracała z Vancouver do Toronto, mając miejsce przy samolotowym oknie (potwierdzi się ostatecznie, że mój lęk wysokości ma ograniczony zasięg), zobaczę inne pejzaże: górską Brytyjską Kolumbię z lodowcami, rzekami, jeziorami, a potem ciągnące się setkami kilometrów płaskie równiny, pocięte w równiutkie prostokąty i kwadraty. To specyfika Północnej Ameryki – ten podział ziemi przez Białego Człowieka, który nie liczy się z naturalnymi granicami gór, rzek, jezior. Wystarczy przypomnieć sobie o niewiarygodnie prostej linii oddzielającej Kanadę od USA. Na razie wylądowałam na gigantycznym terminalu w Toronto (jednym z trzech, o czym mnie poinformowali z dumą w samolocie polscy Kanadyjczycy). Wiedziałam już wcześniej, choćby ze spojrzenia na mapę, że w Kanadzie, jak w całej Ameryce Północnej wszystko będzie duże, o wiele za duże dla mieszkanki średniej wielkości miasta Środkowej Europy: jeziora wielkie jak Bałtyk, rzeki, lotniska, drogi, ulice, drapacze chmur w downtown Toronto i Vancouver. Już z samolotu widzę gigantyczną torontońską wieżę telewizyjną. Na jej tle ma zdjęcie siostra mojego męża, która przed laty startowała w odbywających się w tym mieście mistrzostwach świata w akrobatyce sportowej. Ewę uprawiającą skoki na trampolinie uchwycono w efektownej ewolucji w powietrzu. Na miejscu dowiem się jeszcze, że w Kanadzie nie ma miast podobnych do Rzeszowa; są wielkie metropolie albo nieduże osady.

Podczas długiego przemarszu do odprawy imigracyjnej zaczęła się ta typowa dla północnoamerykańskiego kontynentu Wieża Babel. Słyszę wszystkie języki świata, widzę ludzi różnych ras, kolorów skóry, kultur, religii. Cały glob w pigułce. Skumulowało się kilka lotów i w kolejce trzeba było czekać bardzo długo, chyba około godziny. Zdenerwowana zapominam, co miałam powiedzieć urzędniczce pytającej się o cel mego pobytu w Kanadzie. Na wszelki wypadek mam to zapisane na kartce; czyta, kiwa głową i pozwala mi łaskawie wstąpić na kanadyjską ziemię. W Toronto jest wielu Polaków, także wśród pracowników lotniska. Inaczej będzie w samolocie Air Canada, gdy będę lecieć do Vancouver i na tamtejszym lotnisku. To już inny świat. Ale wszędzie oczekują mnie opiekuńczy gospodarze. W Toronto już z daleka widzę górującego nad tłumem uśmiechniętego Marka Kusibę. Mówię mu, że już dawno tak się nie ucieszyłam z widoku znajomego. Jestem na innym kontynencie, w obcym kraju, wśród ludzi mało mi znanych i obcych. Wyraźnie czuję, że coś się we mnie przemienia, uruchamia się jakaś zapomniana, pierwotna część natury, drzemiący we mnie Indianin. Od tej chwili przez dwa tygodnie pobytu w Kanadzie będę maksymalnie skoncentrowana na każdym szczególe, z oczami naokoło głowy, zamieniona we wzrok, słuch, węch. Tu jestem słaba, tu jestem gościem, tu jestem zdana całkowicie na innych i muszę uruchomić wszystkie moce (jeśli takie w sobie mam) obłaskawiania ludzi i świata. To zresztą, jak się szybko okaże, wcale nie będzie trudne – moi gospodarze w Toronto i Vancouver są mi niezwykle życzliwi, chwilami myślę, że gdyby można było, to by mi nieba przychylili.

Pamięć kontrkultury

Kilka dni w Toronto mija błyskawicznie wykorzystane niemal co do minuty. W oficjalnym programie mam zorganizowane przez Fundację im. Turzańskich spotkanie w Domu Stowarzyszenia Kombatantów Polskich, ale to będzie dopiero w sobotę po południu. W czwartek po przylocie jemy pyszną kolację u mojej torontońskiej gospodyni Grażyny Kopeć. Marek Kusiba i Henryk Wójcik zabierają mnie na krótki spacer po nocnym mieście. Jest krótki, bo ja właściwie padam na nos; to jeden z najdłuższych dni mego życia. Dopada mnie zmiana czasu, powtarzają się godziny, które już mam za sobą. Weszliśmy do dużej księgarni, gdzie oglądaliśmy tomik poezji Leonarda Cohena (niedawno wydany i w Polsce). Henryk opowiadał o swoim spotkaniu z poetą, gdy ten odwiedzał w szpitalu, w którym on pracował, swojego syna dochodzącego do zdrowia po poważnym samochodowym wypadku. Tyle się w Polsce wie o Cohenie, ale nie to, że jest troskliwym ojcem. W księgarni zwróciłam uwagę na powieści Margaret Atwood (najsłynniejsza z żyjących pisarek mieszka niedaleko tego miejsca). Tam też Henryk pokazał mi album z reprodukcjami Group of Seven – malarzy kanadyjskiego pejzażu.

Oglądamy jeszcze malowniczą, pełną młodzieży uliczkę z restauracjami i galeriami – kurczącą się pozostałość po królujących tam w latach 60. i 70. hippisach. W czasie sobotniego spaceru w Robarts Library – Bibliotece Uniwersytetu w Toronto obejrzymy z Henrykiem skromną wystawę poświęconą torontońskiemu undergroundowi tamtych czasów: gazetki, ulotki, ekologiczne i pacyfistyczne plakaty. W Kanadzie zwróciła moją uwagę trwała pamięć o tamtych wydarzeniach – musiały zatem mocno wstrząsnąć konserwatywnym, postkolonialnym społeczeństwem Kanady. Tam chronili się radykalni młodzi Amerykanie, uciekający przed poborem do armii lub będący aktywistami opozycyjnych ugrupowań politycznych. Zwrócono wówczas uwagę na dramatyczną sytuację dyskryminowanych Indian, protestowano przeciw niszczeniu przyrody przy budowie autostrad, spektakularne (choć czasem groteskowe) były wystąpienia feministek. O studenckich strajkach i tragikomicznych wydarzeniach tamtych lat (np. „zdobyciu” niedostępnego dla studentów profesorskiego klubu i wypiciu zastanego w nim alkoholu, kontestowaniu przez feministki podziału toalet na damskie i męskie), których był świadkiem, opowiadał mi także podczas zwiedzania campusu UBC w Vancouver Bogdan Czaykowski.

Moi gospodarze pokazywali mi rzeczywistość Kanady, uwypuklając to co polskie i to co specyficznie kanadyjskie. W Toronto zobaczyłam polską ulicę Roncesvalles Avenue, dumę Polonii kanadyjskiej – wybudowany jej staraniem ogromny dom opieki John Paul II Care Centre of Copernicus Lodge, gdzie Grażyna Kopeć prowadzi bibliotekę, w której jest wiele unikatowych, przedwojennych książek i pism przywiezionych przez powojennych wygnańców, a także sporo dawnych i nowych wydawnictw emigracyjnych. Zobaczyłam także monumentalny pomnik katyński, jeden z pierwszych na świecie, jakiego nie ma do dziś w Polsce. Jak powiedział mi Henryk, na jego odsłonięciu nie pojawili się przedstawiciele władz Kanady z obawy przed reakcją istniejącego jeszcze wówczas ZSRR.

Niagara bez tęczy

W piątek pojechaliśmy nad Niagarę i choć z ruchliwej autostrady niewiele widać, była to dla mnie okazja do zobaczenia Kanady codziennej i prowincjonalnej. Mijaliśmy wielkie miasta otaczające Toronto, z których najbardziej była mi znana Missisauga, ogromne skupisko Polaków. Mieszkają tam znajomi: Marek Kusiba z rodziną i Florian Śmieja. W wyglądzie przyrody nie było na razie nic szczególnie dziwnego z wyjątkiem ogromnego jeziora Ontario, wzdłuż którego jechaliśmy dłuższy czas. W Toronto tuż po przyjeździe widziałam czarne i popielate wiewiórki. Nad Niagarą zobaczyłam słynne kanadyjskie gęsi. Nie miałam dobrej pogody na podziwianie wodospadu; niebo było szare i zasłonięte szczelnie chmurami, chwilami padał deszcz. Gigantyczna ściana rozpryskującej się wody zlewała się z niebem. Nad romantycznym Rainbow Bridge, który łączy USA z Kanadą nie było żadnej tęczy. Żeby objąć na zdjęciu ogromną, kanadyjską część Niagara Falls musiałam odejść od wodospadu bardzo daleko.

Co mnie zaskoczyło? Ściany kanionu są zbudowane z bardzo ciemnego i twardego kamienia. Kiedy zjechaliśmy windą pod wodospad, ubrani w śmieszne żółte płaszcze przeciwdeszczowe, które przypominały profesorskie togi, Henryk zdołał mi znaleźć na pamiątkę tylko malutki, ostry okruszek skały. Przy kasach biletowych i na alejce, która prowadzi wzdłuż wodospadu spotykaliśmy Amiszów, których różne odłamy zamieszkują okolicę zarówno po stronie amerykańskiej, jak i kanadyjskiej. Amisze, których rozsławił film Petera Weira Świadek, nie używają wielu wynalazków współczesnej cywilizacji, przede wszystkim urządzeń mechanicznych. Ubierają się w sposób dziewiętnastowieczny: kobiety w długie, proste suknie (ciemne lub w różnych odcieniach koloru niebieskiego) i w białe czepki; mężczyźni noszą często ciemne kapoty i słomkowe kapelusze. Napotkana nad Niagarą grupa była chyba umiarkowanie postępowa; mężczyźni nosili dżinsy i adidasy, dziecięce wózki były najzupełniej współczesne, a więc wytworzone przez maszyny.

Amisze nad Niagarą
Amisze nad Niagarą

Takich oryginalnych postaci było nad Niagarą o wiele więcej: w tradycyjnych, jaskrawych strojach paradowali Hindusi, Arabowie, Afrykanie. Kiedy wędrowaliśmy z Henrykiem w sobotę przed południem po centrum Toronto, natknęliśmy się przed ratuszem na meksykański festyn, skąd mam piękne zdjęcie z sympatyczną małą Meksykanką w bajecznie szerokiej czerwonej falbaniastej sukience. Architektura Toronto tak podobna do Nowego Jorku i innych dużych miast Ameryki i wielobarwny tłum potęgował wrażenie fikcji. Stateczek z turystami w kipieli pod wodospadem przypominał ujęcia z filmu Niagara, gdzie Marylin Monroe zagrała rolę kobiety fatalnej. Należę do pokolenia filmowego, jestem dzieckiem kultury obrazów i dlatego tak trudno mi się przedrzeć przez pamięciowe symulakra do skóry rzeczywistości.

Centrum Toronto - stare i nowe
Centrum Toronto – stare i nowe

Niagara to cud natury oswojony; mogę sobie tylko wyobrazić ogromne wrażenie pierwszych ludzi, którzy ją zobaczyli. Teraz wygląda jak oszlifowany szlachetny kamień w tandetnej oprawie typowego współczesnego kurortu i jest właściwie przytłoczona dziełami człowieka: mostami, elektrownią, wieżą widokową, monstrualnie wielkimi hotelami dla nowożeńców, kasynami gry, restauracjami i ogromnymi parkingami. Aby doświadczyć cudu, trzeba by chyba jak pewna dzielna (albo zwariowana) kobieta na początku XX wieku spróbować pokonać wodospad w beczce (oglądałam świadectwa takich wyczynów na wystawie w podziemiach pod wodospadem).

Romantycznie i narodowo w Toronto

Najbardziej stresującym elementem mojej podróży do Kanady były, czego nietrudno się domyślić, występy publiczne. Choć to dla mnie nic nowego (przecież nawet moja praca – wykłady i zajęcia ze studentami – to coś w rodzaju spektakli jednego aktora), a jednak denerwowałam się bardzo i miałam ogromną tremę. Jednak rzadziej bywam tak absolutnie w centrum uwagi i jestem „obsadzana w roli głównej”. Zrozumiałam, jak męczący może być dla pisarzy cykl kilkunastu spotkań autorskich. Pierwsze mój występ miał miejsce w Stowarzyszeniu Polskich Kombatantów w Toronto w sobotni wieczór 19 września, gdzie odbyła się uroczystość wręczenia mi dyplomu Nagrody Fundacji im. Turzańskich i gdzie wygłosiłam prelekcję pod tytułem „Powrót romantyzmu w literaturze polskiej XXI wieku”. Spotkanie prowadził Edward Zyman, który, przedstawiając mnie, zabłysnął pełnią swych krasomówczych talentów, mówiąc to wszystko, co chciałam, żeby było powiedziane (np. o „Frazie” i jej związkach z Kanadą). Po prelekcji wywiązała się żywa dyskusja o współczesnym rozumieniu i próbach rewizji narodowych tradycji, ich znaczeniu dla konstytuowania się tożsamości współczesnego Polaka, a także refleksje nad tym, co i dlaczego jest dziś aktualne z wielkiej tradycji romantycznej oraz próba odpowiedzi na pytanie, dlaczego współcześni pisarze do niej dziś powracają.

Tematy historyczne, polityczne i patriotyczne nieodmiennie rozpalają dyskusję w każdym polskim gronie i nie inaczej było w Toronto, zwłaszcza że uczestnicy spotkania zarówno w starszym, jak i młodszym pokoleniu rekrutowali się ze środowisk emigracji politycznej. Wymyślając temat wystąpienia nie zdawałam sobie chyba w pełni sprawy z tego, jak bardzo spolaryzowane i antynomicznie podzielone są obecnie również emigracyjne środowiska, choć przecież wiele przykładów dostarczyć może obserwacja aktualnej sytuacji w polskiej kulturze. I tu, i w Kanadzie emocje rozpala problem, czy upodobnić się do kulturowego modelu świata zachodniego, czy pielęgnować polską odrębność? A jeśli pielęgnować polską odrębność, to na jakich wzorcach ją oprzeć: monokulturowych czy wielokulturowych? Tradycja romantyczna tak w wydaniu europejskim, jak polskim jest złożona, wielowymiarowa; argumenty na rzecz swoich poglądów mogą w niej znaleźć zarówno zwolennicy nowoczesności, jak i konserwatyści, tak „kosmopolici”, jak i „narodowcy”. Wydaje się, że emigranci silniej przeżywają te dylematy. Z jednej strony – chcą, żeby Polska była podobna do dobrze urządzonych i rządzonych państw Zachodu, ale z drugiej strony – kochają wszystkie polskie osobliwości z językiem nie do nauczenia dla cudzoziemców i w gruncie rzeczy są dumni, gdy Polacy wykazują się niezależnością, mocno artykułują swoje zdanie, a nawet (ale to już raczej z perspektywy czasu) – popełniają „szaleństwa”: np. Powstanie Warszawskie czy sierpniową rewolucję Solidarności.

Blaski i cienie współczesnej Polski na UBC

Zagadnienia polityczne, historyczne, społeczne, a nawet gospodarcze powróciły na spotkaniu z uczącymi się języka polskiego studentami UBC w Vancouver. Mówiłam im (o zgrozo, po angielsku, czyli raczej koszmarnie) o tym, „Co uważam za najbardziej interesujące, godne uwagi w dzisiejszej Polsce”. Nie było to dla mnie wcale łatwe, bo już dawno nie zdarzyło mi się wypowiadać na temat „wolny”, w dodatku najeżony niebezpieczeństwem mówienia banałów. Tak więc nazajutrz po przylocie do Vancouver, jedynego w trakcie mego tam pobytu deszczowego dnia, siedząc w przytulnej, urządzonej w stylu angielskim bibliotece im. Bogdana Czaykowskiego w domu Gilberta i Anny Bartholmew, patrząc na leśną zieleń za oknem i prześwitującą przezeń cudowną zatokę Lwów, próbowałam napisać coś zarazem prywatnego i ogólnie zrozumiałego o mojej Polsce.

Wysłuchawszy grzecznie mej apologii burzliwych dziejów Polski, peanu na cześć natury, piękna małych miast i skomplikowania narodowego i osobistego charakteru Polaków (jako przykład jej otchłannych możliwości posłużyła mi osobowość Jarosława Iwaszkiewicza) słuchacze ruszyli do śmiałej kontrofensywy, zasypując mnie gradem pytań na temat współczesnej Polski, form jej rządzenia przez nowy, budzący zdumienie świata rząd kierowany przez prezydenta i premiera bliźniaków, problemów z bezrobociem i autostradami. Pytali mnie o stosunek do kary śmierci, przestrzeganie praw mniejszości narodowych, a nawet sposób wykorzystania przez nasze państwo środków unijnych (czy aby ich nie trwonimy na prywatne cele?). Ich kompetencja, wiedza i zainteresowanie sprawami polskimi naprawdę mnie zdumiały. Dobrze, że był ze mną profesor Czaykowski, który nie tylko tłumaczył, co mówiłam, ale też pomagał mi w odpowiedziach na trudniejsze pytania, bo przecież jestem co najwyżej skromną specjalistką od spraw polskiej kultury. W dodatku, jak to w takich wypadkach bywa, obudził się we mnie patriotyczny duch, który nie pozwala przed obcymi „kalać własnego gniazda”. Teraz się cieszę, że spotkanie odbyło się przed apogeum lustracji polskich duchownych, najnowszymi pomysłami oświatowymi premiera Giertycha oraz sex-aferą w Samoobronie.

O Lipskiej w Lions Bay

Szczególny charakter miało spotkanie literackie w domu Anny Lubicz-Łuby Bartholemew w Lions Bay w sobotę 24 września. Udało jej się tam spełnić marzenie swego życia – stworzyć, nawiązujący do wzorców XVIII i XIX-wiecznych, salon literacki. Gościła w nim wiele wybitnych postaci polskiej kultury i polityki z kraju i z diaspory. Organizowane przez nią wieczory mają szczególnie wytworną oprawę, na którą składa się wystrój wnętrz, wypełnionych pięknymi tkaninami, stylowymi meblami, dziełami sztuki i kompozycjami z kwiatów. Anna we wnętrzu malowniczo usytuowanej nad Pacyfikiem kanadyjskiej willi z dbałością o każdy detal wyczarowała miniaturę Łańcuta. Cykliczne spotkania integrują społeczność vancouverskiej Polonii, czemu sprzyja spożywanie kolacji z obowiązkowymi polskimi akcentami, zwłaszcza ciastami, którym do pięt nie dorastają zakalcowate i przesłodzone kanadyjskie „kejki”, lody i nawet słynne pączki z dziurką – donuts (w Toronto sprzedawane jak wódka w Polsce „przez całą dobę”).

Ania ku mojemu przerażeniu usadziła mnie na wspaniałym „biskupim” tronie i wygłosiła piękną laudację (którą zachowałam w komputerze na czarną godzinę zwątpienia i załamania). W czasie spotkania w Lions Bay czułam się jednak najbardziej bezpiecznie. Czytałam esej o twórczości Ewy Lipskiej, a wybrałam go dlatego, że jego bohaterką była moja współlaureatka i powstał z inspiracji prowadzącego spotkanie Bogdana Czaykowskiego. Poetka gościła w Toronto, była zaprzyjaźniona z Wacławem Iwaniukiem, który dedykował jej wiersz, w Kanadzie ukazał się też tomik jej przekładów na język angielski. Miałam naprawdę miłych i wnikliwych słuchaczy, a najbardziej dociekliwe i wcale niełatwe pytania zadawali mi polski konsul generalny w Vancouver Maciej Krych oraz – co było do przewidzenia – profesor Andrzej Busza. Pana konsula interesowało na przykład, na ile moja interpretacja jest odczytaniem sensów utworu, na ile zaś ekspresją zainteresowań i problemów krytyka. Trafił tym pytaniem w samo jądro zagadnień nurtujących współczesnych, „podejrzliwych” i nadkrytycznych teoretyków i filozofów literatury. Kiedy się trafia na takiego wytrawnego słuchacza, trzeba się bronić.

Mówiłam, że ideałem każdego badacza literatury i krytyka jest dążenie do obiektywizmu, maksymalne wychylenie się poza osobiste idiosynkrazje. Z jednej strony – mając doświadczenie kilkunastu lat intensywnego pisania, nabyłam, chcąc nie chcąc, wiedzę o tym, że obiektywizm jest utopią, a interpretacja i recenzja niekiedy nabierają głębi i mocy, gdy wpisuje się w nie własne doświadczenia, emocje, uczucia, przemyślenia czy nawet fantazje. Z drugiej strony – nie lubię recenzyjnych impresji, literatury o literaturze oraz nadmiernego przywiązania do własnego stylu czy patentu na pisanie o literaturze. Pewnie to trwała pozostałość po modernizmie, ale uważam, że każdy tekst, jaki się pisze, powinien być – przynajmniej w intencjach – inny, utrzymany we własnej poetyce, a tej inności potencjalnie przynajmniej sprzyja to, że uprawiając krytykę pisuje się o różnych książkach i autorach. Ale też nie lubię, gdy – a zdarza się to najwytrawniejszym krytykom i może mnie też – ulega się magii stylu jakiegoś mistrza literatury i tworzy swego rodzaju pastisze. Najbardziej odpowiada mi krytyka jako rozmowa z tekstem i jego autorem, która może być harmonijna, wzbogacająca (niekiedy i dla interpretowanego pisarza), oparta na fascynacji, ale bywa, że jest burzliwa, zaczepna, wynikła z wzajemnego niezrozumienia i niechęci.

Andrzej Busza pytał mnie między innymi o to, czy w nowej poezji polskiej widzę jakieś następczynie Lipskiej. Wydaje mi się, że kontynuowanie tak wyrazistej stylistycznie, rozpoznawalnej na pierwszy rzut oka poezji jest właściwie niemożliwe bez narażenia na zarzut wtórności. Wskazałam ciekawe poetki, młodsze od Lipskiej: Ewę Sonnenberg, Marzannę Bogumiłę Kielar, Annę Piwkowską. Musiałam jednak dodać, że – na razie przynajmniej – nie ma wśród nich takiej, która dorównałaby jej popularnością. W drugiej części spotkania przedstawiliśmy z Bogdanem Czaykowskim wydaną właśnie książkę O poezji, nostalgii, krytykach i kryteriach rozmawiają Bogdan Czaykowski i Adam Czerniawski, którą zredagowałam i opatrzyłam wstępem.

Potęga natury: Georgian Bay

W takim gigantycznym, nie do końca przez człowieka opanowanym kraju przyroda i sztuka ściśle się ze sobą łączą. Jeśli bowiem myśli się o sztuce kanadyjskiej, mającej wyrazić specyfikę życia ludzi i genius loci – twórczość, która tu powstaje, nie może wziąć w nawias czy odgrodzić się od bujnej i nieujarzmionej przyrody stanowiącej dla człowieka wyzwanie i groźbę. Podczas pobytu w Lions Bay najbardziej mi doskwierało, że nie mogę pójść sama na spacer do lasu, który wręcz kusił swymi urokami. Moi gospodarze obawiali się nie tylko tego, że zabłądzę, ale że natknę się na niedźwiedzia. O takich bliskich spotkaniach słyszałam i w Toronto i w Vancouver, zwłaszcza o grizzly uprzykrzających życie właścicielom letnich domków i obozowiczom na kempingach. Rzeczywiście na plaży obok cottage’u Grażyny na Georgian Bay widzieliśmy świeże ślady niedźwiedzia. Marek Kusiba mówił, że te wielkie zwierzęta traktują ludzi jak powietrze; interesują ich o tyle, że w ich pobliżu zawsze znajdą coś do jedzenia. Nie są sprytne ani przemyślne. Przychodzą po łatwą zdobycz i jeśli drzwi nie puszczają, przechodzą przez ściany, niszczą bagażniki samochodów, rozrywają namioty, przewracają lodówki, rozbijają meble. Nasze polskie miśki też się ostatnio rozzuchwaliły i przeraziły turystów w Bieszczadach i niedaleko schroniska Murowaniec w Tatrach.

Niedzielna wyprawa na Georgian Bay z Grażyną, Henrykiem i Kusibami była jednym z najmilszych dni w Kanadzie. Georgian Bay są fragmentem układających się w urokliwe zatoki i zatoczki rozlewisk jeziora Huron około trzech godzin jazdy autostradą na północ od Toronto. Kraina ta nieco przypomina nasze pojezierza, tyle że jest skalista. Jedziemy tam wykutą w niewysokich skałach autostradą, mijając m.in. rozsławioną swingowym standardem Moon River. Obrzeża autostrady są gęsto obstawione inukszukami – ludzikami z kamieni, tradycyjnie stawianymi w Arktyce przez Inuitów. Malutkie inukszuki z kamieni półszlachetnych są obok syropu klonowego, pluszowych łosi oraz akcesoriów kanadyjskiej konnej policji tradycyjnymi pamiątkami z Kanady. Widziałam ich setki w sklepach nad Niagarą. Niezbyt mi się podobały – były niezgrabne i kanciaste. Ale w krainie jezior, wśród skał, niewysokich, rozłożystych jodeł, paper trees (odmiany brzóz o popielatej korze), czerwieniejących i żółknących jesiennie klonów, gdy je oglądałam zrobione z odłamków skał, ustawione przy drodze, wydały mi się sympatyczną modą pokazania, że „tu był człowiek”. O ileż bardziej estetyczną niż malowane i ryte kozikiem w drzewach inicjały w śląskich górach. Romantyczni turyści niemieccy mieli zresztą jeszcze dziwaczniejsze pomysły. W skalnym mieście Ardszpach w Czechach oglądałam kilkuzwrotkowe poematy wyryte w piaskowcu elegancką szwabachą na początku XIX w. Chodził po tych górach Goethe, więc łatwo sobie wyobrazić marzyciela z tomikiem i młotkiem w kieszeni surduta, jak ustawia drabinę i przy bladym świetle księżyca wystukuje ulubiony wiersz.

Przejechaliśmy jeszcze urokliwe centrum turystyczne Georgian Bay – miasteczko Parry Sound, gdzie bez powodzenia wypatrywaliśmy małej drukarni kanadyjskiego bibliofila – znajomego Henryka. Do cottage’u Grażyny dotarliśmy jej motorówką – jedynym środkiem transportu w tej wodnej krainie. W okolicy jest wiele letnich domków; przypominały mi baśniowe budownictwo Skandynawii, a dokładniej domki z ilustracji książeczek o Muminkach Tove Jansson. Dominowała biel, rzadziej naturalny kolor drzew, jak w rosyjskich daczach. Domek Grażyny jest ukryty w listowiu drzew, ale jest w nim i wokół niego wszystko, co potrzeba do spędzenia niezapomnianych wakacji: mała piaszczysta plaża, bajecznie kolorowe skały (ponoć jedne z najstarszych na Ziemi, co by tłumaczyło bogactwo i różnorodność minerałów oraz proces erozji – okoliczne skałki i wzgórza są nawet z polskiej perspektywy niewysokie). Po upalnym lecie woda była wciąż ciepła, a pogodny dzień zachęcał do kąpieli, z czego wszyscy ochoczo skorzystaliśmy. Kiedy zbliżaliśmy się do przystani przywitał nas z boi mały żółwik, odwiedziły nas chipmunks: malutkie, sympatyczne wiewióreczki znane z amerykańskich kreskówek o przygodach Chipa i Dale’a.

Piękno i groza West Coast

Do Vancouver przyjadę zbyt późno, by zobaczyć kolibry, które tam spędzają lato. Zachwycałam się niebieskopiórym dudkiem nazywanym stellar, który na moich zdjęciach wygląda jak twór fantastyczny albo postać z poezji romantyków. W czasie nocnej wyprawy do słynnego Stanley Parku, usytuowanego na półwyspie w centrum metropolii, zaimprowizowanej przez Annę spotkam się z racoons – szopami-praczami. W dzień strażnicy pilnują, by ich nie dokarmiano, ale wszyscy wiedzą, że są to stworzenia nocne. Kiedy dostrzegną światła samochodów, wylegają sympatycznymi rodzinkami i są dokarmiane – jak zauważyłam – przede wszystkim przez randkowiczów.

Vancouver… Wszyscy spotkani w Toronto Polacy, nawet nad Niagarą i kiedy zachwycałam się Georgian Bay, mówili: „To nic w porównaniu z tym, co zobaczysz w Brytyjskiej Kolumbii”. I rzeczywiście widziałam gigantyczne drzewa o czerwonej, aksamitnej i grubej korze, oceaniczne zatoki usiane wyspami i wysepkami, wcinające się setkami kilometrów w głąb lądu, góry na wyciągnięcie ręki, majaczący w oddali, oblany różowym światłem zachodu słońca monumentalny stożek wulkanu Mount Baker. Odwiedziłam ten rajski kawałek świata w dobrej porze roku. Przez dziesięć dni mojego pobytu było ciepło i słonecznie, a teraz gdy piszę, gigantyczne wichury druzgoczą drzewa w Stanley Parku, niszczą linie elektryczne, mieli już także kilka ataków rzadkiej w tamtych stronach zimy.

Zachód słońca w Lions Bay, wrzesień 2006
Zachód słońca w Lions Bay, wrzesień 2006

O burzliwej zmienności vancouverskiej pogody pięknie pisał Malcolm Lowry w opowiadaniu Leśna ścieżka do źródła zamykającym wydaną już po jego śmierci książkę Usłysz nas Panie z niebios miejsca swego. Rzadki to w twórczości tego przeklętego pisarza utwór będący hymnem na cześć wszystkiego, co jest urokiem ziemi, pięknem, dobrem i miłością człowieka. Lowry to opowiadanie, oparte na faktach jego życia (kilka lat spędzonych z żoną w prymitywnych domkach na przedmieściach Vancouver) starannie oczyścił z mrocznych stron swej egzystencji, np. horroru zakończonych niepowodzeniem walk z alkoholizmem. Są tam natomiast mistrzowskie, kaligraficznie wycyzelowane opisy czterech pór roku, ukazane w momentach nadzwyczajnego stężenia piękna (czyli tak, jak dane mi było to widzieć u schyłku lata) i w pełni jesienno-zimowej grozy (jak mi teraz opisują kaprysy pogodowe przyjaciele z Vancouver).

Z kilku wypraw na łono natury z moimi gospodarzami: Wilą i Andrzejem do Squamish, z Anią i Gillem do Lightouse Park, wybieram krótki spacer z Bogdanem Czaykowskim, który zabrał mnie na Spanish Banks – jednego z wielu vancouverskich nabrzeży i plaż, z których każda ma nieco inny charakter. To był dzień po deszczu i słońce przebijało się przez chmury, co wyczarowywało w wodach zatoki różne odcienie zieleni i błękitu. W powietrzu było pełno wilgoci i na niebie utworzyła się podwójna tęcza. Pod nią, na tle granatowych gór wpływały do portu wielkie kolorowe transatlantyki. W oddali majaczyły wysokie szklane prostopadłościany vancouverskiego downtown. Lowry opisał nie konflikt, a harmonijną, mimo wszystko, koegzystencję cywilizacji i natury. Próbując utrzymać równowagę na wygładzonych przez oceaniczny przypływy kamieniach Spanish Banks miałam podobne wrażenie.

Podwójna tęcza nad Spanish Banks
Podwójna tęcza nad Spanish Banks

Kanadyjska szkoła pejzażu

Moi kanadyjscy gospodarze wiedzieli, że interesuję się sztukami plastycznymi i zadbali o to, by mi pokazać to, z czego Kanadyjczycy (zwłaszcza z brytyjskiej części) są szczególnie dumni – malarstwo Group of Seven i Emily Carr oraz twórczość Indian. Klasyczna epoka kanadyjskiej sztuki zaczyna się jak na europejskie standardy późno, bo w pierwszych dekadach XX wieku i ściśle wiąże się z odkrywaniem piękna i niezwykłości kanadyjskiej przyrody i kultury native people. Pochodzący z prowincji Ontario artyści Group of Seven: Tom Thomson, Lauren Harris, A.Y. Jackson, Franklin H. Carmichael, Arthur Lismer, F.H. Varley, Edwin Holgate, Frank.H. Johnston, J.E.H. MacDonald i A.J. Casson, programowo malowali pejzaże Kanady. Oglądałam ich prace w położonym na północ od Toronto Kleinburgu, w kolekcji McMichael, usytuowanej nieprzypadkowo w przepięknym parku, w pawilonie z drewna i kamienia, nawiązującym do architektury cottage’ów, w miłym towarzystwie Państwa Szymborskich, Grażyny Kopeć i Edwarda Zymana.

Artyści kanadyjscy tej epoki byli odkrywcami swego kraju, podróżnikami, traperami, woodsmen – leśnymi ludźmi. Ich aksjomatem – wywodzącym się jeszcze z zaleceń barbizończyków i impresjonistów, była praca w plenerze. Odbyli wiele artystycznych podróży, nierzadko niebezpiecznych, samotnych wypraw w odległe i trudnodostępne ostępy Kanady, gdzie szkicowali i malowali. W albumie, który dostałam w prezencie od Państwa Szymborskich, znajduje się zdjęcie A.Y. Jacksona szkicującego skaliste i pustynne, usiane licznymi jeziorkami góry Teshierpi. Tom Thomson – jeden z inicjatorów grupy, artysta niezwykle utalentowany i błyskotliwy, utopił się w 1917 r. w czasie jednej z samotnych wypraw po ontaryjskich jeziorach.

Kiedy artyści współcześni zabierają się za malowanie krajobrazów, zwłaszcza kraju tak malowniczego i pięknego jak Kanada, grozi im realne niebezpieczeństwo popadnięcia w kicz. Malarze kanadyjscy, których prace oglądałam, zdołali w większości go uniknąć, ponieważ odważnie sięgnęli po wyraziste środki wyrazu sztuki nowoczesnej. W obrazach członków Group of Seven, które powstawały od początku XX w., dostrzec można wpływy kolejnych kierunków sztuki tamtych czasów. Najwcześniejsze prace mają postimpresjonistyczny charakter. Zwracają uwagę plastyczną urodą – swobodną interpretacją pejzażowych motywów z uwypukleniem jakości tworzyw: barw, faktury, wyrazistego duktu pędzla. Niekiedy uwidacznia się w nich linearna dekoracyjność i rozbuchana estetyka późnej secesji. Późne prace Thomsona oraz powstałe w tym samym okresie czasu obrazy innych członków grupy (zwłaszcza Jacksona i MacDonalda) są bliskie stylistyce fowizmu, a także podobne do polskiego koloryzmu (czemu sprzyja pokrewność klimatu i krajobrazu, aksjomat przedstawiania rzeczywistości i postimpresjonizm jako punkt wyjścia). Natura inspiruje członków Group of Seven do wyrafinowanych kolorystycznych gier i wariacji, skąd prowadzi prosta droga ku formom bliskim abstrakcji organicznej.

Prace abstrakcyjne tworzył w latach 20. XX wieku, wybijający się na tle grupy przede wszystkim szerokością intelektualnych horyzontów, Lauren Harris. Jak wielu artystów tej epoki był adeptem teozofii. W jego pracach widoczne są wpływy kubizmu, futuryzmu oraz klasycyzmu Art Deco. Nie wystarczało mu odtwarzanie tego, co zewnętrzne, dostrzegalne okiem – chciał pokazać wewnętrzną energię natury, intelektualne, duchowe i emocjonalne życie człowieka. Ciekawe, że teozofia, religie Dalekiego Wschodu, wielkie odkrycia naukowe w obszarze makro- i mikrokosmosu inspirowały w tym czasie twórców różnych kierunków, kultur i kontynentów. Jedno skrzydło awangardy było wyraźnie mistycyzujące i do niego należy wpisać zarówno twórczość Laurena Harrisa, jak i zaprzyjaźnionej z nim malarki i pisarki Emily Carr.

Podróże Emily Carr i mityczne rzeźby Billa Reida

Urodzona w 1871 r. w stolicy Brytyjskiej Kolumbii – Victorii Emily Carr studiowała malarstwo w Los Angeles, Anglii i Francji. Wcześnie zainteresowała się twórczością rdzennych mieszkańców Zachodniego Wybrzeża Kanady i już w pierwszych latach XX wieku odbywała wyprawy do odległych (często już opuszczonych) indiańskich wiosek i rezerwatów, gdzie odkrywała fascynujący i groźny świat rytualnej sztuki, zwłaszcza animalistyczne rzeźby i monumentalne totemy ustawione na Totem Poles. Indianie z West Coast, mieszkający na skraju gigantycznych puszcz, perfekcyjnie opanowali sztukę rzeźbienia w drzewie. Obdarzoną artystyczną wyobraźnią, uduchowioną, łamiącą obyczajowe konwencje epoki osobę, jaką była Emily Carr, zafascynowała zarówno oryginalna forma dzieł, ich ścisły, organiczny związek z otaczającą naturą, jak i urzekająca siła zaklętego w nich pierwotnego sacrum. Zajmujące się jej twórczością feminizujące badaczki podkreślają, że uwaga emancypującej się, boleśnie świadomej swej odmienności od otoczenia młodej artystki, w naturalny sposób kierowała się ku zepchniętym na margines kolonialnego społeczeństwa, wegetującym w rezerwatach rdzennym mieszkańcom kontynentu. Kulturowa inność i obcość Indian stała się – paradoksalnie – naturalnym sojusznikiem, azylem, wskazaniem drogi dla kobiety i artystki, która – jak ukazuje to jej biografia – bardzo długo poszukiwała właściwej dla swego światoodczucia formy wyrazu i nie znajdowała jej w ówczesnej sztuce Zachodu.

Jej ekspresyjne, wizjonerskie obrazy, przeniknięte panteistycznym kultem natury bardzo przypominają twórczość niezwykłych artystów tej samej epoki: Węgra Tivadara Csontváry’ego i Litwina Mikołaja Ćiurlionisa. Emily Carr potrafiła przebywać całymi tygodniami samotnie, odbywając artystyczno-etnograficzne wyprawy w odludne zakątki i leśne ostępy Brytyjskiej Kolumbii w towarzystwie ulubionych zwierzaków. Czuła się podczas nich o wiele lepiej niż w ludnej Europie, w której pobyty dwukrotnie skończyły się dla niej wielomiesięcznymi kuracjami w klinikach. Wracała z ulgą do ukochanego kraju, gdzie zapewniwszy sobie skromne warunki egzystencji intensywnie pracowała, zdobywając powoli pozycję klasyka. Przez wiele lat prowadziła dziennik, a w późniejszym okresie życia, w drugiej połowie lat 30., gdy choroba serca uniemożliwiła jej artystyczne podróże, pisała autobiograficzne opowiadania, które cieszyły się popularnością czytelników i uznaniem krytyki. Jej debiut prozatorski – zbiór opowiadań pt. Klee Wyck, opublikowany w 1941 r. stał się bestsellerem, uhonorowanym prestiżową nagrodą kanadyjską Governor General’s Award.

Artyści kanadyjscy swe poznawcze zainteresowania dzielili ze swymi europejskimi kolegami, którzy od czasów Gauguina poszukiwali inspiracji w egzotycznym pięknie odległych geograficznie krain, kultur i religii. Matisse odbywał podróże do północnej Afryki, Picasso studiował afrykańskie maski, Witkacy wyprawił się jako rysownik ze swym przyjacielem Bronisławem Malinowskim w daleką wyprawę na półkulę południową, sztukę meksykańską odkrywał dla siebie przebywający w Ameryce polski rzeźbiarz Stanisław Szukalski (inspirator powstania Szczepu Rogate Serce, którego członków nawrócił na słowiańszczyznę, ale trzeba przypomnieć, że nazwa i efektowne pseudonimy członków grupy miały indiański rodowód). Kanadyjczycy egzotyczne krajobrazy i obiekty kultury znaleźli we własnym kraju. Problemem do rozwiązania było znalezienie odpowiedniego plastycznego języka, stylu i formy, z czym borykała się przez wiele lat Emily Carr, dochodząc w późniejszym okresie twórczości do malarstwa o ekspresyjnie uproszczonych, prymitywizujących, odrealnionych formach, których chropawość równoważy bogata paleta barw, płynne, pełne dynamiki dukty pędzla, rytm linii. Z jej późnych obrazów, tworzonych w stanie wewnętrznego transu, z „tanecznie” fantazyjnymi pociągnięciami pędzla, jedna z dróg prowadzi do action painting. Jego czołowy przedstawiciel Jackson Pollock, podobnie jak Carr, inspirował się sztuką rdzennych mieszkańców Ameryki. Druga droga wiedzie do malarstwa medytacyjnego, którego amerykańskim mistrzem był zaprzyjaźniony z artystką i odwiedzający ją w Victorii sławny malarz Mark Tobey.

W Vancouver zobaczyłam też prace metyskiego rzeźbiarza Billa Reida, wyrastające ze sztuki indiańskiej, zwłaszcza z geometryzujących wzorów typu Haida, ale z wyraźnym piętnem jego twórczej osobowości. W Muzeum Antropologicznym, które zwiedzałam z Bogdanem Czaykowskim, przykuwała uwagę przede wszystkim jego monumentalna interpretacja indiańskiego mitu o stworzeniu świata z postacią Ravena – Kruka, który pośredniczy między światem bogów i ludzi. Była zresztą wspaniale wyeksponowana w specjalnie dla niej stworzonej rotundzie. Kruk otwiera muszlę, z której wychodzą pierwsi ludzie. Jedni wychodzą, inni kryją się w niej z powrotem, odwracają tyłem do świata. Rzeźba Reida ukazuje nie tylko stworzenie świata, ale i charakterystyczną dla mitów społeczeństw pierwotnych cykliczność życia i śmierci, strumień życia, ciągłość stworzenia i niszczenia, powstawania i znikania. Innym ciekawym dziełem Reida jest ustawiona na lotnisku w Vancouver Mythic canoe – zielona łódź wypełniona dziwnymi postaciami ludzi, bogów i duchów – indiańska Arka Noego a może nawa, kursująca między światami, epokami, czasami, kulturami? Reid w swoim życiu też przemierzył drogę od ponadindywidualnej surowości i uduchowienia rytualnej rzeźby do jej swobodnej parafrazy i ułatwionej komercyjnej egzotyki. Był w swej twórczości taki jak współczesna Kanada.

Bill Reid, Mythic canoe, lotnisko w Vancouver
Bill Reid, Mythic canoe, lotnisko w Vancouver
Bill Reid, Stworzenie świata, Muzeum Antropologiczne w Vancouver
Bill Reid, Stworzenie świata, Muzeum Antropologiczne w Vancouver

Da capo al fine

W Kanadzie byłam tylko dwa tygodnie, ale to były dni intensywnie przeżywane, które wyżłobiły trwałe ślady w mojej pamięci. Może stało się tak z powodu obudzonej na obcym kontynencie „indiańskości”. Moja Kanada trwa we mnie do dzisiaj i ma to do siebie, że wspominana, opowiadana, oglądana na zdjęciach, w albumach, które mi podarowano, zapisana w muzyce, opisana przez innych, których czytałam i będę jeszcze czytać, rozrasta się i pączkuje. Mogłabym ciągnąć moją opowieść jeszcze długo i może jeszcze kiedyś do niej powrócę, bo nie opisałam ani rozmów o kanadyjskiej literaturze, które prowadziłyśmy z Grażyną, ani jej kotki Misi, ani oszałamiającego widoku z tarasu domu Ani i Gilla w Lions Bay, ani Biblioteki i Archiwum Bogdana Czaykowskiego i Adama Czerniawskiego, gdzie czytałam listy Miłosza, Gombrowicza, Iwaniuka, Woroszylskiego i brałam do ręki emigracyjne białe kruki. Mogłabym próbować sporządzić portrety kanadyjskich przyjaciół, przypominać sobie, o czym rozmawialiśmy w Toronto, Niagara Falls, Parry Sound, Kleinburgu, Vancouver, Lions Bay, Squamish, Horseshoe Bay, Stevestone. Opowieść o mojej Kanadzie pozostaje niedokończona…

 

Magdalena Rabizo-Birek