FRAZA NR 53 / 2006 – LITERATURA W CZASIE NORMALNYM
Joanna Chłosta-Zielonka
NORMALNOŚC WOBEĆ POLSKIEJ RZECZYWISTOŚCI
Autorzy, których identyfikuje się jako jedną formację pokoleniową, poprzez termin roczniki siedemdziesiąte, upodobali sobie ten sam sposób kreowania rzeczywistości. By uściślić: chodzi o wyraźną predylekcję do negowania wszystkiego, co zastane, do kreowania skrajnych światów przedstawionych, do prezentowania traumatycznych stanów świadomości o tendencyjnie wyostrzonych emocjach. Wygląda na to, że młodzi pisarze nie mogą pohamować chęci do tworzenia takich literackich ekspresji. Nie chcą też, by ich kreacje były odmienne, eliminując z niego kolejno przejawy zgoła inne od wymienionych.
Ową zdefiniowaną wcześniej skłonność zauważyć można w twórczości tych najbardziej znanych i docenionych tj. Wojciecha Kuczoka, Mariusza Sieniewicza, Sławomira Shutego, Daniela Odii, Doroty Masłowskiej, ale też w prozie autorów jeszcze dobrze niezauważonych, a więc np. u Tomasza Białkowskiego czy Filipa Onichimowskiego – pochodzących z Olsztyna.
Maria Janion zauważa, że: „Silną stroną takich powieści jak Wojna polsko-ruska pod flagą biało-czerwoną Doroty Masłowskiej, Czwarte niebo Mariusza Sieniewicza, Gnój Wojciecha Kuczoka jest wręcz brutalistyczny obraz współczesnej Polski. To są realia. Oczywiście zdaję sobie sprawę z tego, że mamy tu do czynienia nie z naturalistycznymi reportażami, lecz z symbolicznymi konstrukcjami powieściowymi. Niemniej w ich centrum tkwi porządna wiedza o realiach życia i poglądów” (1).
Obok opinii tej badaczki warto przytoczyć wypowiedź zgoła odmienną. Otóż zdaniem Jarosława Klejnockiego, książki Mariusza Sieniewicza, Daniela Odii, drugą powieść Doroty Masłowskiej, twórczość Sławomira Shutego „realizują szlachetny zamiar odsłaniania problemów tam, gdzie ich nie widzimy, i proponują nowy język wyrazu [.]. Czytamy je z podziwem dla daru obserwacji autorów, dla maestrii języka – ale zauważamy także, że potrafią zgrzeszyć prowincjonalnością, że prezentują zazwyczaj chaotyczną wizję rzeczywistości i że właśnie brak im jakiejś nadrzędnej idei [.]. Że brak im wybitności” (2) . Jak zatem prozaicy najmłodszego pokolenia radzą sobie z prezentowaniem rzeczywistości? Czy tworzą wspólny model, czy występują w jednym imieniu?
Joanna Chłosta-Zielonka
1 – M. Janion, Rozstać się z Polską?, „Gazeta Wyborcza” z dn. 2-3 października 2004.
2– J. Klejnocki, Polskie pisanie minimalne, „Gazeta Wyborcza” z dn. 8 lutego 2006.
Janusz Pasterski
WIERSZE PO LATACH
Po długim okresie „milczenia” Andrzej Busza przypomniał się niedawno polskim czytelnikom dwoma niewielkimi tomami wierszy: Glosy i refrakcje (2001) oraz Obrazy z życia Laquedema / Scenes from the Life of Laquedem (2003). Oba te zbiory – mało jednak dostępne ze względu na niewielki nakład i wydanie poza krajem – przybliżyły oryginalną twórczość poety, o którym sądzono, że od dawna zaprzestał pisania. Jak się okazało, Autor dokonał rzeczy niezwykle dla poety rzadkiej – zmienił bowiem język wypowiedzi z polskiego na angielski, lecz nie odłożył pióra. Co ważniejsze, nowe utwory skierował nie do odbiorców anglojęzycznych, lecz ponownie – w znakomitym tłumaczeniu Bogdana Czaykowskiego – do czytelników polskich (choć dla ścisłości trzeba zaznaczyć, że ten drugi tom jest zbiorem dwujęzycznym).
Tę skomplikowaną sytuację twórczą i komunikacyjną, w jakiej znalazł się jako poeta, wyjaśnił Busza w rozmowie z Beatą Tarnowską. Nie przyjmując jako właściwego wobec swej twórczości określenia „poeta kanadyjski”, powiedział: „Dla mnie bliższa jest Anglia, ale nie mogę nazwać siebie poetą angielskim. Myślę, że najlepszym określeniem byłoby to, iż jestem polskim (europejskim) poetą piszącym w języku angielskim” (zob. B. Tarnowska, Między światami. Problematyka bilingwizmu w literaturze. Dwujęzyczna twórczość poetów grupy „Kontynenty”, Olsztyn 2004).
Sięgając właśnie do owych lat „milczenia”, poprzedzających publikację obu powyższych zbiorów, prezentujemy ostatnie wiersze Andrzeja Buszy napisane w języku polskim na przełomie lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych (ok. 1977 – 1982). Po ogłoszeniu poematu Kohelet w grudniowym numerze „Kultury” w roku 1975 nastąpiły bowiem dla poety „lata ugorowania”, jak określił to w innej z rozmów. W okresie tym powstało jednak jeszcze wiele utworów, które są dzisiaj świadectwem intensywnych poszukiwań nowej formuły artystycznej – „bardziej pojemnej niż dotychczas praktykowana poetyka” (z listu poety). Te eksperymenty wiodły Autora w stronę rozwijania form narracyjnych i różnorodnych stylizacji językowych. Przykładem tego są utwory poematowe Gwiazdy, Węzły i Psy, pomyślane zresztą jako tryptyk. Przypominają one właściwie rodzaj niezwykłych opowieści – czy też przypowieści – przywołujących motywy podróży w zmiennej, fantasmagorycznej scenerii. Po uważniejszym wczytaniu odnaleźć można w nich ślady przeżyć poety z różnych okresów życia, a także z różnych – charakterystycznych – miejsc. Jest tam więc i trop śródziemnomorski (elementy arabskie, Palestyna, Jaffa w Psach), jest Francja (widmowe przebłyski Paryża – także w Psach), Anglia (Alicja po latach, Kruk na kołysce), Polska (groteskowy Pojedynek) i wreszcie Kanada (klimat bohemy artystycznej wybrzeża Pacyfiku w Węzłach). Odwołania te są jednak w surrealistyczny sposób przekształcone, przemieszane i włączone w nowy, symboliczny porządek. Busza zbliża język tych wierszy do rytmu prozy, wydłuża frazę, koncentruje na wybranych szczegółach, podsuwa puentę. W znamienny dla siebie sposób intensyfikuje siłę poetyckiego obrazu.
Szczególną zaś uwagę przykuwa staranna stylizacja, nadająca tym utworom rys baśniowej, ale i zagadkowej opowieści. Stąd uroda języka (np. barwność obrazu, oryginalna dźwięczność polszczyzny), misterność konstrukcji, egzotyka konkretu czy niezwykłość zdarzeń. Takimi walorami odznacza się również Alicja po latach – niebywale plastyczny i ujmujący portret osoby dotkniętej paroksyzmem dwudziestowiecznej historii, której poraniona jednostka przeciwstawia wewnętrzną siłę i ufną wiarę w przyszłość „najlepszego z możliwych światów” (Kruk na kołysce). W istocie rzeczy wiersze Buszy są bardzo synkretyczne zarówno w warstwie stylistycznej, jak i semantycznej. Zawarte w nich odniesienia intertekstualne kierują uwagę w stronę m. in. Becketta, Gombrowicza, Carolla, Kafki, Carlyle’a, Borgesa, Mickiewicza, a może także Herberta, ale nie poprzez jego dyskursywność, ale przez formułę dystansu, sposób ujmowania tematu (Psy).
Czytane dzisiaj dawne („przejściowe”) utwory Andrzeja Buszy wydają się nie tylko zapisem jego eksperymentów, prób nowej poetyki czy też szukania wyjścia z myślowej pułapki Koheleta. Podpowiadają zarazem nową przestrzeń, w której poeta odnajdzie przeciwwagę dla tonacji vanitas – autonomiczny świat kreacji, poezji i sztuki. Posługując się surrealistyczno-groteskową formą i sięgając po kulturowe znaki, mówi jednak poeta jeszcze o czymś więcej – o ludzkich marzeniach, doświadczeniach i ciągłych poszukiwaniach, a także o przypisanej człowiekowi samotności. W tym tkwi właśnie szczególny rys tych wierszy, bo przecież „nikt tak dzisiaj nie pisze” (z listu Autora).
Janusz Pasterski
Andrzej Busza
ALICJA PO LATACH
w samym środku ogrodu stoi drzewo
nie jabłoń – co byłoby może zbyt oczywiste –
lecz grusza dorodna z pniem pieszczotliwie omszałym
pogoda z nostalgią przywołuje quattrocento
na świeżym błękicie ptaki szkicują niewidoczny fresk raju
pszczoły jak złotnicy na Ponte Vecchio
krzątają się rojnie wśród wonnych krzewów
pod tym drzewem w to złote popołudnie
siedzi Alicja siwiejąc w inwalidzkim wózku
jak snop słońca zebrany w soczewce
skupiła całą swą uwagę i troskę
na dziecku które za grządką pachnącego groszku
szykuje podwieczorek dla białego króliczka
ptaka dodo i kapelusznika wariata
kiedyś po latach bezdrożnych i zachwaszczonych
zamieszkała tu w tym podmiejskim ogródku
którego horyzont zamykają ciepła jeszcze chwila
trzy malwy i szklarnia sąsiada
na kolanach w koszyku o kształcie pękatej
i we dwoje skurczonej gondoli
trzyma robótkę ręczną
złoty kluczyk od furtki na szeroki świat
i buteleczkę z niebieskim płynem –
lekarstwem na niedobre sny
bo czasem ni stąd ni zowąd
z pośród liści i pokrętnego mroku
wygląda kot-kapo
w pasiaku z trupim uśmiechem i mruga
wtedy Alicja szybciutko odpędza intruza
znad jasnego czoła wnuczki
jak natrętną osę
co zwabiona zapachem miodu
krąży nad stołem
gdzie na lnianym obrusie
rozłożono porcelanę srebro
i świeżo upieczone rogaliki
GWIAZDY
z dnia na dzień z tygodnia na tydzień latami włóczy się chodnikami ulic co jak czarna pajęczyna we wszystkie snują się strony
prawa noga naprzód
lewa noga z tyłu
lewa noga naprzód
prawa noga z tyłu
prawa noga naprzód
lewa noga z tyłu
kaloszem smakuje mętne kałuże piętą miażdży miedziane liście
i rozmokłe jak papirus gazety
za sobą (niby Ahaswer) ciągnie pękaty barchanowy wór związany grubym szpagatem
wór dudni głucho i ciężko o bruk
raz po raz zatrzymuje się na krawężniku siada pod skarlałym drzewkiem
rozwiązuje wór wybiera puszkę
zza cholewy wydobywa ciężki zardzewiały otwieracz
długo i uważnie wyciera o wór otwiera puszkę
palcami wyławia pławiącą się w gęstej oliwie gwiazdę połyka od razu jak ostrygę
jest soczysta i ciepła spływa rozkosznie przełykiem do żołądka
oblizuje się gładzi po brzuchu
z brody i wąsów strzepuje złociste kropelki
następuje olśnienie zaczyna nagle cały promieniować
jak paschał w Wielką Sobotę
noc kurczy się ze skowytem
psy stuliwszy uszy i kuląc pod siebie ogony cofają się od bram
z otwartych okien płyną dęte tony tryumfalnego marszu z Aidy
on kroczy dumny i wyprostowany jak Ramzes po powrocie z Syrii
prawa noga naprzód lewa noga z tyłu
lewa noga naprzód
prawa noga z tyłu
prawa noga naprzód
lewa noga z tyłu
po jakimś czasie gwiazda jak wszystkie gwiazdy ciemnieje
traci blask więdnie jak słonecznik na jesień aureola powoli wsiąka w matowy mrok
noc podmywa mu nogi włazi za kołnierz wciska się do rękawów
za parkanem zaczynają warczeć psy
wtedy znów staje na krawężniku siada pod skarlałym drzewkiem
rozwiązuje wór otwiera puszkę połyka tłustą gwiazdę
noc cofa się milkną psy
on dumny i wyprostowany maszeruje dalej w promienistej poświaci
prawa noga naprzód lewa noga z tyłu
lewa noga naprzód
prawa noga z tyłu
prawa noga naprzód
lewa noga z tyłu
i tak z dnia na dzień z tygodnia na tydzień latami włóczy się chodnikami ulic
co jak czarna pajęczyna we wszystkie snują się strony
tylko czasem na zakrętach chwyta go za gardło strach
co będzie kiedy zabraknie już puszek nastaną ciemności (egipskie)
a na ulice wylegną psy
PSY
jeżeli kiedyś przydarzy ci się wyjść na ulice w dzień kanikuły
w samo pałające południe
kiedy żar zieje z nieba igłami słońca
i pył biały jak mąka oblepia stopy
kiedy z drzew jak w listopad opadają liście
a na gałęziach zemdlone upałem milczą ptaki
kiedy w sinym powietrzu wisi woń heliotropu
a wokoło miasto dyszy udręczone
jeśli więc wyjdziesz na ulice o tej porze
i zastąpi cię na trotuarze z rozognioną źrenicą pies
zejdź mu pokornie z drogi bo to kanikuły czas
co mnie zaś w dzień ów spotkało jako przestrogę opowiem
II
idę raz skwarnym wąwozem rue Saint-Thomas de l’Enfer
zewsząd na oślep biją obuchami blaski
dzień dojrzewając pulsował przyspieszonym tętnem
akurat południe wydzwaniały zegary
wtem staje przede mną nagle jak zjawa lub płomień
pustynny policjant
w burnusie z biało-czerwoną kufiją na głowie
za pasem błyska sztylet u boku pałka w lśniącej pochwie
wpił we mnie jak świdry dwoje wilczych oczu
i drążył drążył
jak gdyby chciał wygrzebać z mózgu
jak najbardziej ukrytą myśl
wreszcie srebrnym syknie zębem
prawdziwie i ty jesteś jednym z nich
i jak wschodnia mara rozpłynął się w słońcu
III
a ja stuliwszy rąbek duszy
ruszyłem dalej murów skrajem
na krańcu miasta
gdzie Maison Saint-Esprit wapnem bieli kanał
i przez pajęczyny drutów prześwieca
stanąłem u stóp wielkiej wieży
której skamieniały blask odcinając się od nieba
strzelał prosto w zenit
brama szeroko rozziewana w letargu popołudnia
nęciła obietnicą chłodu i cienia
na tympanie ciemno widniał tajemny napis
LOS SOLOS SOL
a pod nim złotawy wił się uroburos
tu pomyślałem znajdę schronienie
od żaru i najazdu widziadeł w południe
i wstąpiłem w cienisty hol
IV
ecz to co wydawało się schronieniem
okazało się wnet ponurym schronem
było w tej betonowej norze i groźnie i duszno
a w ciemnościach unosił się zawiesisty fetor
moczu i sierści
zawracam chcę uciekać
ale odwrót jest odcięty
pod każdym filarem stoi
na szeroko rozstawionych łapach
z rozognioną źrenicą pies
więc cofam się wolno
krętymi schodami do góry i w głąb wieży
w dole mrocznia wre grzechotem pazurów
wiruje mgławicą rozwścieczonych gwiazd
sapania gorące oddechy
zapach czosnku i krwi
V
aż wybiegłem na czworakach
na białym murem okolony taras
ale nim oczy powitały błękit
nim nozdrza wchłonęły woń wiatru
wiedziałem że jestem osaczony
że zewsząd napiera krąg stłoczonej sierści
że zaciska się obroża kłów
i jęzorów kapiących śliną
i ujrzałem jak w panice
i zwierzęcym przestrachu
łaszę się i płaszczę przed nimi
i skomląc mizdrzę się
do tej zgrai o stu pyskach
VI
a kiedy dopełnił się dzień
i żar kanikuły dopalał się
w popiołach zmierzchu
zawyłem szczerze
pies wśród psów
do psiej gwiazdy
którą zachodząc
ciągnęło na smyczy
za widnokrąg
słońce
WĘZŁY
jechaliśmy we mgle co jak wełna wiła się
warkoczem pogmatwanych dróg
pod nami dzwoniły szkliście niewidoczne strumienie
i raz po raz wyła w oddali portowa syrena
aż nagle ławicę białego morza przebiły chojary
i krzyknęliśmy razem: niebo! niebo!
i choć było nas tylko dwóch padliśmy sobie w ramiona
bo na błękitnej politurze opóźnionego dnia zarysował się obrys willi na zboczu
wzniosłego celu naszej rannej wyprawy i stromej anabazy we mgle
trzy razy zastukaliśmy mosiężnym pyskiem psicy w dębowe odrzwia
na których kłębiły się w węzłach słojów sęki
otworzył nam służący boso w sandałach z dobermanem na smyczy
pewnie Pers bo smagłą miał skórę — może Lidyjczyk
bo przekłute miał uszy
na wschodnim dywanie gdzie czerwienie osuwały się niepostrzeżenie
w mrok i gąszcz arabesek
siedzieli w intymnym skojarzeniu
śpiewak bez ucha poeta ze szklanym okiem
i tancerka z porcelanową protezą
popijając turecką kawę z różanym sokiem
palili nargile których rurki paciorkową powleczone skórą
w dziwaczny splatały się węzeł
ma la donna e mobile rzekł poeta
i nonszalancko wskazał bezkrwistym palcem za okno
tam rozwiązła i rozluźniona jak do bieli obnażony sen
w błękitnych zwojach wody pływała dziewczyna
z krwawiącą raną ust i oczami co świeciły pełnym brzaskiem
i chociaż jej płynna swoboda drwiła z kręgu sztywnych drzew
uwiązanych do ziemi gruzłami korzeni
i choć jej pokrętna swawola kpiła z ich trójkąta
subtelnych współodurzeń i wsobnej gnuśności
mimochodem była wplątana w to miejsce
wyplute na ciasny węzeł skał
zdala od wolności i samowoli otwartego morza
a więc kiedy poczuliśmy że i nam miejsce to zaciska się pętlą
a zza węgła szczerzy kąty przystający trójkąt
cichcem bez demonstracji obróciliśmy się razem na pięcie
skoro ja nie nazywałem się Sasza ani on Aleksander
a czas Bayardów także już minął
czym prędzej ruszyliśmy spowrotem w dół nad ocean
gdzie w rozległych wodach odbijały się gwiazdy
POJEDYNEK
Chyłkiem wśród wielkomiejskiego mroku
gdzie tylko światła drogowe odbijają się w asfaltowej tafli
jak Wenecja
podpływa pod pokrywką niewinnego pytania
do milicjanta zakotwiczonego monumentalnie jak faros
przy zbiegu trzech ulic
i staje z tym umundurowanym wcieleniem władzy i dekalogu drogowego
oko w oko
opalowa miopia kontra wzrok sokoli
nos w nos
jego szopenowski orli
tego bujna wielkopolska pyra
ząb w ząb
tu blada zagraniczna porcelana
tam żwawy błysk rodzimego srebra
wypina kurzą pierś pręży sflaczałe bicepsy
próbuje nawet stanąć na palcach
na nic
kolos góruje nad nim o całą głowę
nie licząc czapki z daszkiem i gwiazdkami
więc cofa się wewnętrznie
skupia soki duchowe jędrnieje
jak Dawid kiedy szykował procę i kamień
wreszcie 'Już ja cię…’ mruczy pod nosem
potem na głos: 'A Ruskina Kamienie to znacie ?’ ciska
Goliat w granit skonfundowany
robi oczy wielkie i mętne
jak talerze z zacierką
on obraca się dziarsko na śmigłej pięcie
i zwycięzca odmaszerowuje
podkówkami wystukując tokatę na macoszym bruku
SECESYJNA KAPIEL
Siedzi w wannie – Neron – a raczej Popea – bo mydliny musują
niby ośle mleko
nad kolanem zaróżowionym i włochatym
łososiowa zorza łasi się do szyby z mrożonego szkła
pełną duszą zaczyna nadymać tęczową bańkę
wzdętą nad czołem jak bizantyjska kopuła
mozajkowa błona pęczniejąc
pod naporem wzniosłych westchnień i ciepłych rzewności
przerasta sufit dom nieba firmament
wypełnia kosmos po same brzegi
wtem prysk pęka pstry balon – Golfier na wylot przebity i zawiedziony –
w ustach smak mydła w oczach pieczenie
pomiędzy bliźniaczymi kurkami wśród kłębów pary
zanosi się od chichotu karzeł ośliniony
Andrzej Busza