FRAZA NR 103-104 / 2019 – PORTRETY
Rozmowa z Włodzimierzem Odojewskim o kresach, zbrodni katyńskiej, życiu w PRL i emigracji*
Magdalena Rabizo-Birek: Wielkim tematem pana twórczości są tragiczne dzieje polskiej ludności na kresach podczas II wojny światowej. To jeden z bardziej dramatycznych epizodów polskiej historii. Jak to się stało, że właśnie ten temat pan wybrał, czy też może raczej ten temat pana wybrał?
Włodzimierz Odojewski: Może to zaczęło się od ukochania tych ziem, od mojego dzieciństwa, którego takie bardziej słoneczne epizody działy się na Podolu, trochę na Wołyniu, bardziej na Podolu, w stronę Pokucia i Zaleszczyk. Tam moja mama jeździła jeszcze przed moim urodzeniem. Miałem siostrę, która zmarła przed moim urodzeniem. Mama spędzała lato w różnych kurortach, część lata, czasem wiosnę, bo wówczas nie była kobietą pracującą. I potem ciągnęła także ze mną, więc tam może zaczęło się przywiązanie do tego pejzażu. Później te przeżycia z dzieciństwa skrzyżowały się z lekturami kresowymi, Sienkiewiczem i innymi pisarzami, którzy pisali o tych ziemiach. W pamięci chowam bardzo gorąco pisarza, o którym w Polsce dziś mało kto coś wie. Był to brat Kraszewskiego, Kajetan Kraszewski. Nie wiem, czy pani coś to mówi? Czasem próbuję gdzieś upublicznić to nazwisko. Na pewno należy tych jego pięć czy sześć powieści, które napisał i które miały tylko jedno wydanie, odgrzebać, wydać na nowo. On także malował. To były moje lektury chłopięce, polskie, bo wychowywałem się głównie na literaturze francuskiej i rosyjskiej. Ale właśnie te polskie weszły nitką między te dwie literatury do mojej świadomości i mojej pamięci. To wszystko jakoś połączyło się ze sobą i potem z tego, jeśli tak można powiedzieć, ukształtowało się głębokie przywiązanie do tych ziem, głównie Podola, także południowego Wołynia. Może w tym było też coś z chęci ukoronowania mojego dzieciństwa. Podczas wojny moja mama postarała się przez krewnych ze strony ojca, którzy się zniemczyli kilka pokoleń wcześniej, ale nigdy nie stracili świadomości swoich wschodnich, polsko-rosyjskich korzeni, a opiekowali się nami w czasie okupacji, żebyśmy dostali od Niemców zgodę na wyjazd tam w 1943 roku. Wielkopolska, gdzie mieszkaliśmy, była wcielona do Reichu, nie tak łatwo było Polakom się stamtąd w czasie wojny wydostać. Wtedy, jak się mówiło, byłem chorowity i zmiana klimatu, podróż, wakacje, mogła mi pomóc. W 1943 roku zostałem zabrany do krewnych, którzy wrócili na tereny między Trembowlą a Czortkowem. Wydawało im się, że można coś tam uratować.
– Tam rozgrywa się akcja Wyspy ocalenia?
–Tak, coś z tamtej podróży, z tamtych przeżyć weszło do Wyspy ocalenia. Ja tam przyjechałem, do tego nibyraju, i ten raj okazał się, jak to Bieńkowski gdzieś napisał, piekłem. Zobaczyłem chyba najbardziej krwawy rok czterdziesty trzeci, środek czterdziestego trzeciego. Widziałem te wozy z uciekinierami, widziałem naładowane wozy, gdzie leżały trupy ludzi odartych najczęściej z odzieży, gdzie spod płachty lnianej wystawały nogi.
– Tego nie zrobili Niemcy?
–Nie Niemcy, tylko sąsiedzi ukraińscy. Rusini, jak się jeszcze wtenczas często mówiło.
– I to przeżycie bardzo się na panu odcisnęło?
–To taka pieczęć najbardziej gorąca, paląca, która odcisnęła się na świadomości, co pewnie zaważyło na mojej drodze twórczej w przyszłości. Bo już wśród tych pierwszych moich rzeczy prozą, z których się niemal nic nie zachowało, ten wątek był i kiedy na poważnie zabrałem się do twórczości literackiej, rozmowy ze starszymi pisarzami w momencie tworzenia Kół Młodych Pisarzy na przełomie 1949 i 1950 roku utwierdziły mnie, że mogę się tym zająć poważnie. To były rozmowy z Iwaszkiewiczem, którego znałem wcześniej, z dzieciństwa, bo był guwernerem u moich bardzo dalekich krewnych, z Putramentem, z Borowskim.
– To wszystko byli ludzie o korzeniach kresowych, czyli jest pan związany z formacją kresową także przez znajomych i przyjaciół. Pewnie to oni utrwalali w panu ten temat, a może także spotkania ze świadkami tamtych strasznych wydarzeń?
– Zacząłem pisać prozę także pod ich wpływem. Wcześniej pisałem wiersze, a jeden z tych starszych pisarzy, nie chcę powiedzieć kto, pokiwał głową i powiedział: „Panie Włodzimierzu, pan chyba będzie prozaikiem lub poetą w prozie”. A wątek kresowy wszedł na stałe do mojej twórczości.
– Sprawami stosunków polsko-ukraińskich interesuje się pan do dziś, często pan wraca do nich w swojej twórczości. Jak pan ocenia dzisiejszy ich kształt?
–Być może moje poglądy na ten temat są niesłuszne. Nie wiem, przecież nie mieszkam tutaj, mieszkam za granicą, tylko z daleka obserwuję wydarzenia. Wydaje mi się, że tak jak te sprawy były zakłamane w czasach PRL-u, teraz też są zakłamane. Tylko przyczyny są inne. Teraz się twierdzi, w kołach dziennikarskich, w kołach politycznych, że wyciąganie tych spraw…
– Sprecyzujmy, chodzi o zbrodnie ukraińskich nacjonalistów.
–Zbrodnie UPA i innych formacji nacjonalistycznych, banderowców, melnykowców. To było kilkanaście pomniejszych formacji, większość weszło w skład UPA.
– Czystki etniczne…
– Tylko wówczas nie wymyślono jeszcze tego terminu „czystki etniczne”. W tych sprawach nie przeprowadza się żadnych poważnych badań naukowych na uniwersytetach, w jakichś, jak to nazwać, komitetach naukowych? Grona naukowe się tym tematem nie zajmują. Badania prowadzą tylko zmarginalizowane stowarzyszenia lokalne, jakich jest cała masa w Niemczech.
– Stowarzyszenia ocalonych.
–Powstają w Polsce dopiero w ostatnich latach. Są to badania marginalne, ale szalenie cenne, bo przynajmniej zbierają dokumenty, zbierają wspomnienia. Ale to jest taka partyzantka. Natomiast jeśli chodzi o poważne instytucje, chociażby Instytut Pamięci Narodowej, tak to się chyba nazywa, to tam też jest to marginesem badań, niestety. Wynika to dzisiaj z faktu, że zostało ukute takie hasło: „My potrzebujemy Ukraińców, Ukraińcy potrzebują nas”. Też jestem za tym hasłem, podpisałbym się pod nim, oczywiście, potrzebujemy się wzajemnie, powinnyśmy wykuwać dobrosąsiedzką przyszłość, ale nie za cenę zamazania, ukrycia czy zakłamania przeszłości. Przeszłości nie da się zakłamać, bo prędzej czy później zacznie krzyczeć. Takiego porównania, może nie powinienem tutaj posługiwać się tym nazwiskiem, dla zupełnie innych celów użył Gomułka w swoim pierwszym przemówieniu w 1956 roku, tym przemówieniu, które się tak podobało narodowi, kiedy naród myślał, że on jest innym człowiekiem, nie wiedział jeszcze, jakim się później stanie. Nie można zaklajstrować przeszłości i te sprawy polsko-ukraińskie, w pewnych latach bardzo krwawe, powinny być opisane i wyjaśnione. A jak się to zaciera, to widzę chociażby na przykładzie liczb. Podawano najpierw, że zginęło pół miliona Polaków. Nigdy nie zgadzałem się z tą liczbą, uważałem, że jest grubo zawyżona. Potem to zjeżdżało do 350 tysięcy, 250 tysięcy, do jakichś 150 tysięcy, a w niedawnych pracach spotykam się z liczbą między 25 a 50 tysięcy zabitych Polaków, co jest zupełną bzdurą. Ja dalej liczę te rzezie na mniej więcej od 180 do 220 tysięcy ludzi, którzy położyli głowę z polskiej strony.
– Często zabici w bardzo okrutny sposób.
–Położyli także głowę Ukraińcy i liczba, moim zdaniem, od 8 do około 22 tysięcy zamordowanych Ukraińców jest prawdziwa. Zamordowani zostali także za to, że sprzyjali Polakom albo że były to małżeństwa mieszane, których było bardzo dużo na terenach wołyńsko-podolskich, albo dlatego, że nie chcieli się przyłączyć do takich czynów. I też kładli głowy pod topór.
– Drugim wielkim tematem, który pojawia się w pana twórczości od debiutanckiej powieści Wyspa ocalenia aż po utwór najnowszy, który nosi roboczy tytuł Niepokonani, jest sprawa mordu katyńskiego. Wiem, że podjęcie tego tematu wpłynęło zasadniczo także na pana życie. Czy mógłby pan opowiedzieć o dziejach tego wątku w pana życiu i twórczości?
– Zaczęło się to w tym samym 1943 roku, a nawet wcześniej, bo miałem ciotki, których mężowie przepadli, które to ciotki otrzymywały listy od nich z obozów sowieckich. Potem wieści się skończyły, korespondencja się urwała i jak piorun z jasnego nieba trzasnęła ta wiadomość wiosną 1943 roku, że Niemcy odkryli groby w lasku katyńskim. I jedna z moich ciotek pojechała do Katynia, wierząc, że przywiezie zwłoki męża w trumnie do grobowca rodzinnego. Od tego to się zaczęło, od opowieści ciotki, od rozmów rodzinnych, od pism wysyłanych nam przez inną ciotkę, mieszkającą w Odrzykoniu i tam pracującą. Przysyłała nam pisma, które się wtenczas nazywało gadzinowymi, a które były wydawane przez Niemców w języku polskim. Nie pamiętam, czy to były tygodniki, czy dzienniki, bo nigdy później nie miałem styczności z tą prasą, ale przychodziły paczki tych gazet, myśmy je czytali i tam były drukowane relacje z Katynia. Nigdy tego nie sprawdziłem, ale wydaje mi się, że tam był także reportaż Józefa Mackiewicza, który miał pierwodruk w piśmie wileńskim polskojęzycznym, a to, jak sądzę, które do nas docierało, to było może krakowsko-lwowskie pismo. To był drugi kontakt z tematem katyńskim. Później ta sprawa przygasła w rodzinie, bo nie można było o tym głośno mówić, więc były tylko rozmowy pokątne. Ale jak płomień, ta sprawa ciągle tliła się w mojej rodzinie, skąd wyskoczyła później w mojej twórczości. Wmontowałem ją do Wyspy ocalenia, oczywiście bez nazwy Katyń, bo za to można było iść do więzienia. Ale jednak cenzura doszukała się jej, kiedy maszynopis został złożony do wydawnictwa. Powieść upubliczniła się, bo fragmenty były emitowane, bodajże siedem fragmentów w radiu, jakichś piętnastek czy dwudziestek, w szczecińskim radio. Być może było to także gdzieś drukowane, tego nie pamiętam. Ja wówczas wyjechałem ze Szczecina, gdzie zdałem maturę, do Poznania na studia na wydziale prawno-ekonomicznym. Igor Newerly był wtedy opiekunem kół młodych pisarzy, przyjeżdżał na inspekcje do Koła Młodych do Poznania. Mnie wtedy mianowali, nie drogą wyboru, ale nominacji na przewodniczącego tego koła, bo byłem chyba jedynym, który miał już publikacje prasowe różnych utworów. On znał Wyspę ocalenia w całości, zabrał ją do Warszawy z myślą, żeby przedstawić ją w jakimś wydawnictwie. Umarł wówczas – został zabity czy popełnił samobójstwo – Borowski. Ta sprawa do dziś jest niewyjaśniona. Została ufundowana nagroda jego imienia dla młodych pisarzy. Dostałem ją za tę nieopublikowaną w całości, ale we fragmentach upublicznioną książkę. Książka przeszła przez trzy wydawnictwa i cenzura się jednak – mówię o wewnętrznej cenzurze wydawniczej, bo czy ona trafiła do cenzury oficjalnej, czyli Biura Kontroli Wydawnictw i Prasy, tego do dziś nie wiem – doszukała tego Katynia. Dostałem list z wydawnictwa Iskry, to było ostatnie wydawnictwo, gdzie ta książka była… List miałem zachowany w papierach, część z nich mój powinowaty, do dziś żyjący pod Warszawą, wywiózł i przechowywał w swoim garażu, być może ten list tam gdzieś jest. Odpisała mi pani o nazwisku Milska. Nie mogła napisać, że doszukali się antysowieckich elementów, ale napisała, że rezygnują z propozycji, książki nie wydadzą, bo feudalizmu polskiego w dwudziestoleciu nie będą pokazywać.
– Pan się nie zraził tymi problemami i nie tylko powrócił do tego wątku, ale go rozwinął w kolejnych utworach.
– Tak, bo jednak po trzynastu latach Wyspa ocalenia wyszła. Trochę stylistycznie poprawiona, bo ja stale poprawiam utwory leżące w szufladzie, kiedy jakaś Muza zaczyna krążyć mi nad głową. To już było po wydaniu Wyspy ocalenia… Nie mogę sobie przypomnieć, dlaczego powróciłem do tego kresowego wątku. Ciągnęło mnie tam. Była już Wyspa ocalenia, był Zmierzch świata, gdzie także jest ten wątek. Może chciałem go jakoś ukoronować, ująć szerzej to wszystko, co wcześniej tętniło w świadomości i fantazji. I zacząłem pisać kolejną powieść w latach sześćdziesiątych. Data jest na końcu książki. To już była praca w Warszawie, w tym czasie, kiedy kierowałem na ulicy Myśliwieckiej Sceną Współczesną Teatru Polskiego Radia. Miałem wtedy taki polityczny spokój, nie wychylałem się, publicystyki nie uprawiałem, byłem jako ten rewizjonista wygnany z Poznania, pobity. Trzymałem się z boku, nie wtrącałem się w jakieś składanie podpisów w Związku Literatów, w polityczne dyskusje. Był to w moim życiu okres spokoju. Nie tylko ja, ale i wielu moich przyjaciół żyliśmy troszkę pod kloszem, który stworzył nam Sokorski, pani Szenwaldowa, która była dyrektorem pionu literackiego na Myśliwieckiej. I ten okres względnego spokoju wykorzystałem na tę pierwszą swoją epikę, powieść-rzekę, którą pisałem cztery lata. Tam wątek katyński wszedł pełną parą. Dzisiaj zadają mi pytania, czy ja rzeczywiście wierzyłem, że powieść wyjdzie, że się ukaże. Odpowiadam, że nie wiem, ale wydawało mi się wtenczas, że politycy peerelowscy i kremlowscy prędzej czy później dojdą do przekonania, że tę barierę, o której doskonale wiedzieli, tę barierę w stosunkach polsko-rosyjskich trzeba przełamać, a więc trzeba wyznać prawdę o tych wypadkach. Książkę w pierwszym rzucie pisałem cztery lata. Była wówczas sporo większa, w następnych latach wyciąłem około trzystu stron i chwalę sobie te poprawki. Tę trzytomową książkę, potężną, około dziewięćset, tysiąc stron mającą, gdzieś mam. Wiem na pewno, że ocalały pierwsze maszynopisy – złożyłem je zgodnie z umową w Czytelniku na przełomie 1967 i 1968 roku. Książka była czytana przez redaktorów i tak, jak to było wtedy w zwyczaju, przez recenzentów wewnętrznych, których nazwisk autor nie znał. Wkrótce, bo po dwóch miesiącach, wybuchł polski Marzec, jak się mówi o tym okresie. Nie tylko wydawnictwa wpadały w panikę, różne dziwne rzeczy się działy. Nie pamiętam, czy to był koniec marca, czy kwiecień, w czasie przedwiośnia miałem alarmujący telefon mojej redaktorki, która poprosiła mnie, żebym natychmiast przyszedł do Czytelnika. Telefon był rano, przyszedłem tam około południa. Miała na biurku wielką paczkę maszynopisów i mówi: „Panie Włodzimierzu, niech pan zabiera, bo jakieś dziwne typy kręcą się po wydawnictwie, myśmy wprawdzie w małym gronie czytali, recenzowali, ale o tej książce już zaczynają krążyć jakieś legendy. Niech pan to zabiera i tak ustalamy, że książki u nas nie było. A jeżeli już, to przyznamy, że były to fragmenty, próbki. Pan dalej pracuje nad tą książką, my panu przedłużamy termin umowy”. Przedłużyli mi ten termin do grudnia czy stycznia następnego roku. W tym roku nie zajmowałem się już tą książką.
– To był bardzo gorący okres.
– Tak, książka leżała gdzieś w kącie i może pod koniec tego roku opublikowałem jakieś jej fragmenty. W taki sposób myliłem, wprowadzałem w zakłopotanie te nadzorcze władze, że Odojewski przecież drukuje. Z każdej książki, która później w całości była jakby inna, fragmenty, które można było pokazać, gdzie nie było politycznie niczego specjalnego, drukowałem. W „Odrze”, w „Twórczości”, w krakowskim „Życiu Literackim”, więc być może w tym gorącym 1968 roku wydrukowałem jakiś fragment. Tego nie pamiętam. Ale w końcu roku lub na początku następnego złożyłem w Czytelniku ten sam maszynopis, nie zrobiwszy nic wewnątrz. Wtenczas już było nowe kierownictwo, wybitny krakowski krytyk i poeta, który później zginął, poślizgnął się na skale i zginął w Grecji, nie mogę sobie przypomnieć jego nazwiska… On był dyrektorem literackim Czytelnika i prowadzono ze mną rozmowy. To był rok 1969 lub 1970. Książka była konsultowana w KC [Komitecie Centralnym PZPR – uwaga M.R-B.] w Wydziale Kultury albo Kultury i Prasy. Redaktor bez zaangażowania osobistego (nie chciał mi nic radzić) przekazał tylko, że książka może ukazać się kosztem rozdziału katyńskiego, który mam usunąć, i kilku czy kilkunastu takich parozdaniowych – on to nazwał „czesaniem wzdłuż” – porównań okupacji sowieckiej i niemieckiej. Za taką cenę może się książka ukazać, co było ówcześnie – tak oceniali to niektórzy moim przyjaciele – dowodem wielkiej łaski władz politycznych. Przypisywałem to również temu, że od końca lat pięćdziesiątych, przez lata sześćdziesiąte byłem bardzo przekładanym autorem. Byłem tłumaczony na jakieś szesnaście czy osiemnaście języków. To były powieści, opowiadania i słuchowiska. Pisano o mnie, miałem recenzje zagraniczne, szczególnie dobre recenzje we Francji po Zmierzchu świata, więc, być może, te okoliczności mi pomagały. Liczono się ze mną, wiedziano, że mam najróżniejsze kontakty zagraniczne. Miałem w połowie lat sześćdziesiątych aferę ze Służbą Bezpieczeństwa, bo przechwycono moje listy, byłem wielokrotnie przesłuchiwany. Chodziło nie tyle o listy, ile jeden list, w którym było coś, co mogło być wykorzystane do wytoczenia mi procesu o dewizy, o branie pieniędzy w dewizach zagranicznych. Ja się z tego „wykałapućkałem” dzięki Putramentowi. Ale to przytaczam na marginesie. Chodzi mi przede wszystkim o sprawy wydawnicze, które budowały moją pozycję – że miałem w świecie oparcie, że trzeba było się jednak trochę ze mną liczyć. Więc może stąd propozycje…
– …zmian w powieści.
– Były one, tak ocenili przyjaciele, łagodne, ale już byłem na jakiejś czarnej liście i mnie – mimo interwencji Sokorskiego – nie wypuszczano za granicę. W 1969, 1970, może nawet już 1968 roku, to były dwa lub trzy lata, kiedy przyznawano mi bardzo dobre zachodnie stypendia, jak stypendium Forda, stypendium Guggenheima, stypendium amerykańskiego uniwersytetu z polonistyką, nie pamiętam nazwy, gdzie zapraszano na roczny pobyt. Tego mi odmawiano. Odmawiano mi stypendium francuskiego, berlińskiego z Akademie der Künste. Z jednej strony to było warunkowe zatrzymanie Zasypie wszystko, zawieje… Ja właściwie tego wątku nie skończyłem. Rozmowa z dyrektorem wydawnictwa była bardzo łagodna. Odmówiłem zmian, maszynopis zabrałem i Czytelnik mnie wówczas hojnie, według najwyższej stawki autorskiej, spłacił. Książka przepadła, mnie odmawiano wyjazdów. Zacząłem się miotać. Zdenerwowały mnie te stypendia, ta niemożność wyjazdu na Zachód.
– Nie zgodził się pan na usunięcie tych zakwestionowanych fragmentów?
– W ten sposób książka w kraju przepadła. W tym czasie przemyciłem ją już przez granicę, przez Austrię przeszła. Moja tłumaczka, pani Gerda Hagenau, profesor Uniwersytetu Wiedeńskiego, postarała się, żeby ona poszła na Zachód. Zabrała się do jej tłumaczenia na język niemiecki, książka trafiła do Francji, tam również się nią zajął mój ówczesny wydawca, Éditions du Seuil. I zacząłem się coraz potężniej miotać, pisać odwołania do Wydziału Kultury KC, do Ministerstwa Kultury i Sztuki, do Ministerstwa Spraw Wewnętrznych, do Sejmu, do Rady Państwa. Kiedy dziś patrzę na tamten okres, oceniam, że moje listy były coraz bardziej nie tyle ostre, co obelżywe, jakbym chciał zobaczyć, co z tego wyjdzie.
– Starał się pan w taki sposób o wyjazd na Zachód?
– Pisałem w sprawie tej bariery paszportowej, na początku do Ministerstwa Kultury i Sztuki, gdzie powiedziano: „To my poprzemy”. Chodziło o poparcie w Pałacu Mostowskich w biurze paszportowym, poparcie wielkiej instytucji, to znaczy Ministerstwa Kultury i Sztuki. Pierwsza moja rozmowa w Ministerstwie Kultury i Sztuki była taka: „No dobrze, my poprzemy, pan zrobi nam dokładne sprawozdanie, z kim się pan spotykał, jakie pan sprawy załatwiał”. Odmówiłem, więc nie miałem już żadnego poparcia, co doprowadziło do tego, że pisałem te odwołania. No i to niewiele pomagało, pozostawało bez odpowiedzi aż do momentu, kiedy został ministrem…
– Józef Tejchma.
– Tejchma, który do dziś ma opinię bardziej liberalnego ministra. Odkręcił kilka takich spraw, jak moja sprawa paszportowa. Zostałem wezwany do biura paszportowego i powiedzieli mi, że mam to i to złożyć, i w ciągu dwóch tygodni dostanę paszport. Tylko że nie miałem już żadnego z tych pięknie brzmiących stypendiów, jak Ford i Guggenheim, tylko zaproszenie na dwa lub trzy miesiące do Paryża, wystosowane przez francuski PEN Club, takie biedniutkie stypendium, na które wyjechałem do Francji.
– I już pan do Polski nie wrócił.
– I już do Polski nie wróciłem. Ale wyjeżdżałem bez myśli zostania tam na zawsze, z niewielką walizką, z jednym ubraniem na sobie, z letnim ubraniem w walizce. I kręciłem się po Paryżu. Przysyłano mi samochód i tłumaczkę, wydawca obwoził mnie po redakcjach. Dbano o reklamę po prostu, zapoznawano mnie z działami kulturalnymi w różnych pismach i instytucjach kulturalnych. Pamiętam, że byłem coraz bardziej zbrzydzony tą Francją, tym środowiskiem intelektualno-dziennikarsko-literackim. Dla mnie to francuskie środowisko było nieomal komunistyczne. Spotkałem się z jakimś lewackim spojrzeniem na Wschód, na sprawy polskie, na Polskę, na Sowiety nawet w środowisku katolickim. Pamiętam, że próbowałem dyskutować w piśmie „Esprit” z takim wielkim katolickim eseistą [Jeanem-Marie] Domenachem, autorem wielu książek i przyparłem go do muru, gdy chodzi o łagry, o różne przestępstwa ustroju sowieckiego. On mówił: „No tak, ale my o tym nie powinniśmy mówić, bo to jednak jest ustrój przyszłości, bez walki klas, bez tej pasożytniczej klasy burżuazji, fabrykantów, ziemian”. On to połączył. Byłem zupełnie bezradny, jak miałem rozmawiać z takimi ludźmi. Byłem przerażony i bezradny. I pamiętam, że w tym czasie przychodzi depesza z Berlina, z Akademie der Künste, dość obszerna. Dowiedzieli się, że jestem w Paryżu, bo jakaś rozmówka moja z dziennikarzem była opublikowana, nie pamiętam, w „Le Monde” czy w „Le Figaro”. Główną sprawą w tej depeszy było to, że dowiedzieliśmy się, że pan jest w Paryżu, jeżeli pan chciałby przyjechać do Berlina i podjąć przyznane panu cztery lata temu stypendium, to stypendium na pana czeka. I tego samego dnia – rano ta depesza przyszła – spakowałem swoje rzeczy w hotelu. Jak to się pięknie po polsku mówi: spakowałem manatki i wieczornym pociągiem pojechałem do Berlina… Zawiadomiłem tylko telefonicznie pana Jerzego Giedroycia, że jadę, bo byłem z nim w bliskim kontakcie, i pana Zygmunta Hertza, z którym byłem w przyjaźni… Nie, było nieco inaczej. Oni zawiadomili telefonicznie przyjaciół w Berlinie. Wsiadłem do pociągu, w nocy jechałem i rano, wczesnym przedpołudniem byłem na Berlin ZOO. Wysiadłem i tam jeden z przyjaciół na mnie czekał i zawiózł mnie do pensjonatu uniwersyteckiego na Bundesalee numer dziewięćdziesiąty któryś, nie pamiętam. I tak się zaczęła moja emigracja.
Zapis i redakcja Matylda Zatorska
Muzeum Zamek w Łańcucie 27 luty 2003 r.
Wołodymyr Łys
Stulecie Jakowa
Część trzecia: Pokój i wojna (fragmenty)
Boże, czy był gotów na przyjazd Zosi? Ona została jak bolesne wspomnienie, jak blizna, co powstała i czy to nie chce, czy nie może się zabliźnić. Niejednokrotnie szukał odpowiedzi na to gnębiące pytanie, pytał jeszcze i jeszcze – siebie, ją? – czemu wtedy na jego słowa: „Kim ja dla ciebie jestem?” powiedziała, że wojakiem, żołnierzem, jednym z wielu. Przez dłuższy czas myślał, że była to prawda, więc nie ma co rozpaczać. Ale pewnego razu narodziło się przypuszczenie, i im częściej o nim myślał, tym bardziej się w nim utwierdzał: kłamała. Dlaczego? Odpowiedzi nie było. Nie powinien był pytać? Być może. Ale nie mógł nie zapytać. Nie mógł. Czas mijał. Czas-męka. Chciał zapomnieć Zosię i nie mógł. A potem była ta podróż-męka do Warszawy. Podróż, co jak gdyby spaliła za sobą wszystkie mosty. Nie spaliła. Czuł to bardzo wyraźnie. Ile by razy nie powtarzał słowa „kurwa”, nadal bolało.
I właśnie teraz, kiedy znowu zbliżył się z Ulanką, kiedy poznał Handzię, zjawiła się ona. Tak niespodziewanie. Wyzywająco. Zbyt wyzywająco. On przyjął to wyzwanie. Tak po prostu, nie mógł się poddać. Diabeł czy ktoś tam za język pociągnął. Ale słowo się rzekło, nie cofniesz. Taka była jego osobowość, taka natura.
Wypłakała się Zosia, udała, że wszystko w porządku. Zjedli kolację. Zosia przywiozła jakieś konserwy i kiełbasy. Ciastka i cukierki. Jak świat światem nie jedli w tej chałupie takich rarytasów. I wino pańskie przywiozła. Po kolacji Paraska przywołała Jakowa:
– A gdzie my ją położymy spać, te panie?
– Ze mną, mamo.
– Z tobą? Przecież nie macie jeszcze ślubu!
– I co z tego?
– Boże Święty. Jezusie… Co ludzi powiedzą?
– A chyba my im powiemy?
Ach, przed tym Fedotycha przybiegała. To Paraska puściła parę – i chustę pokazała, i powiedziała, że Jaszko do samej Warszawy mieszkać pojedzie. Oczy sąsiadki jak dwa duże garnki zrobiły się. Oj, kumasiu! Klasnęła, jęknęła. I wichurą z chaty wyleciała.
– Boże Święty…
– Niech mama nie wzywa imienia Boga nadaremnie.
– Może ona nie tylko z tobą spała, ta pani…
– Tylko, mamo, tylko… kochamy się, mamo. Miłość.
Aż się zdziwił, że kłamstwo tak łatwo przeszło mu przez gardło.
– Ojej synku, to zwierzę niepewne… Gorsze od wilka… Ta miłość…
– Milczcie, mamo…
Hawryłkę odesłali do cioci. A oni długo musieli czekać, zanim starzy zasną.
– Ja tak nie mogę – wyszeptała Zosia, kiedy znowu usłyszała szelest na piecu.
Wstali po cichu, trzymając się za ręce. Paraska nie powstrzymała się:
– Dokąd, dzieciaki?
– Zosia zaczerpnąć świeżego powietrza chce, mamo.
Zaprowadził ją do obory, do tej części gdzie siano było przechowywane. Zrobili norę. Wleźli. Zosia cicho chichotała – łaskotki od trawy, mówiła. Nie od trawy, od siana, poprawiał.
Ale między czułościami znalazła sposób, by zapytać:
– Żartowałeś, kochany?
– Nie – powiedział Jakow. – Zostajesz tu. Albo wracasz sama.
– Wobec tego idź precz – powiedziała. I odepchnęła go z całych sił. Ale nie ustąpił. Tej nocy w istocie Zosię zgwałcił. A ona po tym wszystkim długo nie chciała iść do chaty i stała półnaga na już chłodnym wietrze. Milczała. Milczał i on. Wtedy podszedł i siłą chwycił na ręce, podniósł i tak udał się do chaty. Przez chwilę jeszcze stawiała opór, a za progiem zamilkła.
Łzy były i na następny dzień. Było przekonywanie rodziców, szczególnie matki, która przecież pragnęła dla syna wszystkiego, co najlepsze. Jakow się uparł, mało tego, kazał matce przynieść dla Zosi coś ze swoich ubrań. Spódnicę, a może jeszcze i bluzeczkę. Zosia stała sztywna i z wysoko podniesioną głową. Kiedy matka poszła do chaty, zapytała, czy postanowił pokpić z niej? Dlaczego? Ona jest wolnym ptakiem i w każdej chwili może porzucić to chłopskie podwórze. Ten chlew i chałupę. Jakow popatrzył w jej wielkie zielonkawe oczy. Dziewczyna na zielonej krypie płynęła przez ich jezioro. Zalała go dziwna czułość. Poczuł, jak coś ściska kleszczami piersi i gardło. Podszedł i, nie zwracając uwagi, że ktoś tam patrzy (a Fedotycha i jej synowa, Perta, żona Charytyna, chyba patrzyły, wpatrywały się, czuł ich wzrok z tyłu głowy), przytulił Zosię.
– Zostań – wyszeptał.
– Ty…
– Ja…
Została. Została i krok po kroku, dzień po dniu zamieniała się z dumnej, wychuchanej, eleganckiej ślicznotki szlachcianki w poleską chłopkę.
[…]
6
W zamian za życie w zbytku dostała zakopconą poleską chatę, w której nie było zwyczaju otwierania okien, zresztą tak czy siak nie mogły być otwierane, te dwa przysadziste okienka, bo uważało się, że „świeżak”, czyli czyste powietrze, dostaje się do izby, kiedy otworzą drzwi, zatem okna do otwierania nie były nawet przystosowane. Chatę, w której czuło się stęchły zapach słomy, służącej za materace, a przy zamiataniu glinianego klepiska unosił się kurz. Dostała ciężką pracę w ogrodzie i polu, od której niemiłosiernie bolały plecy, czasem na tyle, że nie można było ich wyprostować. Jej białe delikatne ręce… Z przerażeniem patrzyła na nie Zosia po pierwszej robocie – kiedy przyszło ziemniaki rękami wybierać z ziemi. Ręce stopniowo twardniały i czerniały. Początkowo często pokrywały się pęcherzami, bo nawet po półgodzinnym trzymaniu kopaczki do ziemniaków, trzonka drewnianej łopaty czy wideł, przychodziło zaczerwienienie, bąble a na koniec pękanie skóry. Ona, która codziennie urządzała sobie kąpiel z pachnącym mydłem i ziołami, teraz musiała myć się w niedużej drewnianej wanience.
Ale prawdziwym koszmarem dla Zosi był brak wychodka, bo załatwić się chodzili do bydła, do obory, a wieczorem i w nocy przeważnie za oborę. Posiłki składały się głównie ze świeżego mleka (jeśli ktoś miał krowę), rzadziej były skwarki – pieczona słonina, chleb, umoczony w tuku, surowa słonina, a jeszcze rzadziej jajecznica, przeważnie ziemniaki z roślinnym olejem lub z olejem, w którym w wiejskim sklepie przechowywano śledzie, który kupowała głównie zahorieńska biedota, ziemniaki z cebulą oraz ziemniaki posypywane tylko solą. Raz do roku Mechy zabijali świnkę: w jednym roku przed Wielkanocą, w następnym na jesieni, przed odpustem. Jakow, co prawda, mógł nielegalnie złapać zająca albo ryb nałowić (na tym zajęciu dwa razy go przyłapali i wlepili mandat). A najulubieńszym świątecznym daniem chłopów była homaczka – śmietana wymieszana z twarogiem własnej roboty.
Na panią, co zdecydowała się zamieszkać ze zwykłym Poleszukiem, przychodzili patrzyć jak na jakieś dziwo. Zosia uprzejmie ich witała, niektórym dawała podarunki, nigdy nie okazywała wyniosłości. I jakoś tak samo przez się, pomału, pomału stała na wsi prawie swoją. Bardzo szybko nauczyła się mówić po ukraińsku, jak mówili we wsi, „po naszemu”. Chętnie przejęła wiejskie zwyczaje, z przyjemnością spotykała się z miejscowymi i początkowa wrogość matki Paraski bardzo szybko przerodziła się w serdeczne ciepło, szczególnie, że Zosia ciągle wypytywała, jak robi się to i owo, zwracając się do niej najpierw „matko kochana”, a potem już tylko czule po ukraińsku – „matusiu”.
Podejmowała się każdej roboty. Doiła narowistą krowę, która co chwila wykopywała wiadro. Z jakąś gniewną zawziętością sortowała ziemniaki i łuskała fasolę, biła kijanką, piorąc bieliznę w zimnym strumieniu za ubogim domem, nauczyła się pracować sierpem, gdy przyszły żniwa. Jakow, jak mógł, ułatwiał jej życie. Czule dmuchał na pokaleczone palce, pocięte sierpem w jej pierwsze żniwne lato, smarował rany maścią wziętą od baby Hapłychy. Po kryjomu całował te spracowane ręce. Serce mu się krajało, ale nigdy nie powiedział – dobrze, wyjedźmy stąd. Zosia też nigdy o to nie poprosiła. Nieraz Jakow nosił swoją zmęczoną żonkę z pola na rękach, a czasem i na plecach. I w nosie miał ludzkie gadanie. Języki babskie zardzewiałyby, gdyby nie mogły ich rozpuścić, mawiał.
[…]
O czym myślała, siedząc wiejskimi wieczorami na kłodach czy na ławce, zaciągając się mocnym papierosem, obok teścia, którego nie opuszczał męczący kaszel, ale mimo to nie przestawał palić, o czym myślała ta kiedyś dumna szlachcianka, wpatrując się zielonymi, koloru niedojrzałej śliwy, prawie kocimi oczyskami w ciemność, która zapadała nad wsią – wiedziała o tym tylko ona sama… Tylko ona i Bóg, jeśli znajdował czas, by zauważyć w zmierzchu, co ogarniał tę poleską, zagubioną pośród lasów i błot wieś, dwa maleńkie ogniki papierosów.
[…]
Ona, nawykła do innego życia, nagle odczuła, że to, co wcześniej wywoływało odrazę, ma jakiś sens. Chociaż często zadawała sobie pytanie – w imię czego żyją, po co właściwie istnieją ci ludzie? Odpowiedzi nie było. Chyba, że tak chce Bóg. W imię czego tak ciężko pracują na ziemi wśród parnych błot? Odpowiedzi nie było. Chyba że… Dla samego życia… Czym oni zawinili u Ojca, że skazał ich na takie życie, na takie męki? Odpowiedzi nie było. Szukała wytłumaczenia takiego istnienia i nie znajdowała. Często po nocach albo w samotności ukradkiem płakała. W każdej chwili mogła porzucić to życie, tę ubogą chałupę, ale zostawała. Czasami wydawało jej się, że trzyma ją tutaj nie tylko miłość do Jakowa, a coś więcej. Coś, czego nie można wytłumaczyć i dosięgnąć rozumem. Coś poza jej pojmowaniem.
Po ośmiu miesiącach od przybycia do Zahorian Zosia Mech z Małkowskich urodziła córkę. Uparła się, chociaż ksiądz proponował inne imię, i córeczkę ochrzcili Paraskewia.
– Będziemy mieli dwie Paraskewie, mamusiu – powiedziała do teściowej. – A dwie Paraskewie, gdzieś czytałam – są na szczęście.
Teściowa była wniebowzięta.
Poród oczywiście przyjęła babka znachorka w chacie. Zosia darła się wniebogłosy i w momentach bólu łajała się po polsku.
Kiedy pokazali jej córeczkę, podali do rąk maleńką istotę, Zosia po raz drugi doznała czegoś w rodzaju wizji. Wydało jej się, że do skromnej chałupy, rozjaśnionej wstawionymi w garnuszki z gliny pochodniami, wleciał wielki ptak. Tylko tym razem biały. Nie, maleńki biały ptaszek. Z bajki, którą opowiadała jej kiedyś mama.
Przytuliła kruszynkę do piersi i nagle poczuła, jak po policzku spływa jej łza. I skądś, z jakiejś nieznanej głębiny, jak gdyby zza okna, za którym szumiał wiosenny wiatr, czy nawet z kosmosu, w jej głowie zjawiły się słowa, które pamiętała z gimnazjum, linijki Modlitwy Cypriana Norwida, których nie zapomniała:
Przez wszystko do mnie przemawiałeś – Panie!
Przez burzy, grom i przez świtanie;
Przez przyjacielską dłoń w zapasach z światem,
Pochwałą wreszcie – ach! – nie Twoim kwiatem,
I przez tę rozkosz, którą urąganie
Siódmego nieba tchnąć się zdaje – latem –
I przez najsłodszy z darów Twych na ziemi,
Przez czułe oko, gdy je łza ociemi;
Przez całą dobroć Twą, w tym jednym oku,
Jak całe niebo odjaśnione w stoku!…
– Co ona szepcze? – zaniepokoiła się Paraska. – Może ją coś boli?
– Chyba modli się po swojemu – powiedziała znachorka. – Niech się modli, nie przeszkadzaj…
[…]
8.
– Będę na ciebie czekała – powiedziała teraz Zosia. – Bardzo czekała. Będziemy czekać. Nasza czwórka. Szóstka.
Podeszła bliżej, podała mężowi na ręce Ulanoczkę. Mała coś wymamrotała, dotknęła policzka i nosa ojca.
Zosia miała łzy w oczach.
– Niech będzie przeklęta ta wojna i Szwaby, co się do nas pchają.
Kiedy pożegnał już wszystkich, po raz setny ucałował swoje maleństwa, Zosia jeszcze raz wtuliła się w niego i wyszeptała:
– Tylko spróbuj nie wrócić. Znajdę mogiłkę i powyrzucam twoje liche kości, przysięgam na Matkę Tarnobrzeską. Boże, Panie Miłościwy, cóż to się dzieję na jasnym świecie? – I dodała gorączkowo – Modlić się będę i do swojej Matki Boskiej i do twojej Materii Bożej… Obiecaj, że będziesz dbał o siebie?
Obiecał. I wrócił, wychudzony, wyczerpany, ale żywy.
Przeżył i głupi atak, kiedy pędzili konno na niemieckie czołgi. I wycofanie się aż do Bugu, potem okrążenie koło Hrubieszowa. Ich obszarpany ułański pułk trafił do niewoli w pełnym składzie – wszyscy, którzy przeżyli. Jakow wojował teraz na gniadym koniu. Czerwony miał innego właściciela. Podczas tego bezsensownego ataku widział, jak runął postrzelony koń, kiedyś jego koń, do którego do teraz nie odważył się podejść, i rzucił się co sił, uderzywszy gniadego ostrogami, do tego miejsca.
Jeździec leżał martwy, z odrzuconą na bok głową.
Czerwony konał, patrząc na niego żałosnym wzrokiem. Nagle zarżał i spróbował stanąć na nogi.
„Jezu, poznał” – nagle pomyślał Jakow.
Koń męczył się w konwulsjach. Jakow nie wiedział, jak powinien postąpić. Zastrzelić, żeby nie cierpiał? Koń jeszcze raz słabo zarżał. A prosto na niego mknęła góra kruppowskiego żelaza. Jakow zawrócił konia. Nie wytrzymał, obejrzał się. Czołg był akurat w tym miejscu, gdzie umierał jego czerwony koń. Właśnie tak pomyślał – umierał, a nie: zdychał.
Zawrócił i nie panując nad sobą, popędził prosto na czołg. Kule z karabinu maszynowego zagwizdały obok. Zrównał się z czołgiem, rąbnął szablą o pancerz i przeleciawszy jeszcze z dziesięć metrów, gwałtownie zawrócił konia. W to miejsce, gdzie leżał czerwony, nie popatrzył, nie mógł. Rzucił się doganiać swoich.
Krzysztof Sobieski służył w tym samym pułku, był już majorem i dowódcą sztabu pułku. Podczas pochodu Jakow widział go raptem dwa, trzy razy. A teraz, w kolumnie, którą pędzili na zachód, niespodziewanie pociągnięto go za rękaw. Obejrzał się.
– Ułan Jakub Mech?
– Tak jest, panie majorze – przyłożył rękę z dwoma wystawionymi palcami do głowy, choć rogatywki na niej nie było.
Major wyciągnął do niego dłoń. Uścisnął mocno. Przez jakiś czas szli obok siebie, milcząc. Wreszcie major zapytał o to, o co powinien był: czy pani Zosia, wie pan, o kogo mi chodzi, jest pana żoną, a jeśli tak, to gdzie teraz mieszkacie?
Jakow powiedział prawdę. Dodał tylko, że mają już trójkę dzieci. Krzysztof westchnął i po dłuższej chwili milczenia powiedział cicho, że zazdrości jemu, Mechowi. I że pewnie Zosi nie było łatwo przywyknąć do życia na wsi.
– Nie było – powiedział Jakow.
Zobaczył jej ręce – popękane, w ziemi, w nawozie.
I tamte, białe, delikatne, z długimi cienkimi palcami.
– Łatwo nie było…
Powtórzył, westchnął. Poczuł skruchę. On jest temu winny czy…
– Dziwna z niej kobieta – usłyszał w odpowiedzi.
Po kilometrze czy dwóch milczącego marszu major powiedział, że życzy ułanowi Mechowi przeżycia w kołowrocie śmierci i powrotu do domu. A gdyby coś mu się przydarzyło, to on, Krzysztof Sobieski, jeśli nie zginie, zaopiekuje się Zosią i trójką jej dzieci. Adres zna.
– Jak nazywają się wasze córeczki.
– Paraskewia, Zosia i Ulanka – powiedział Jakow.
– Bardzo ładne imiona – Sobieski zasalutował. – Gratuluję, panie ułanie. Do widzenia.
Major wrócił do czoła kolumny, gdzie szli oficerowie. Podczas tego pięciodniowego wyczerpującego marszu, kiedy szli i w dzień i w nocy, z krótkimi przerwami na odpoczynek, a spali wprost na ziemi, Jakow widział go tylko z oddali. Przypomniał sobie ich ostatnią rozmowę. Wtedy, przed jego demobilizacją. Swoje życzenie szczęścia. A patrz, jak wyszło. Czy pan major ma żonę?
W obozie pod Dęblinem rozdzielono szeregowych i oficerów. Tych drugich popędzili gdzie indziej. Gdy Jakow zobaczył, jak ich ustawiają, coś popchnęło go do przodu. Rzucił się do kolumny oficerskiej. Niemiec – wartownik – skierował w jego stronę automat.
– Wek! Szissen!
– Ja… Chcę coś powiedzieć panu majorowi – krzyknął Jakow.
Sobieski usłyszał jego krzyk i podszedł do niemieckiego oberlejtnanta, który stał obok, coś zaszwargotał nie po polsku, raczej po niemiecku. Ten warknął w odpowiedzi i podniósł rękę. Chyba pozwolił na rozmowę oficera z żołnierzem. Major zbliżył się do Jakowa, zapytał, o co chodzi. I Jakow przemówił przez wydostającą się ze ściśniętego gardła gulę – nawet nie z gardła, a z piersi wyłaziła…
– Paraskewia, najstarsza córka, nie jest moja, a pańska.
– To prawda? – zapytał major.
– Tak.
– Matko Boska – wyszeptał Sobieski i w jego oczach pojawiła się zdradziecka wilgoć.
Chciał jeszcze coś powiedzieć, ale szybo odwrócił się na pięcie i prawie pobiegł do swojej kolumny. Kolumna ruszyła. Jakow poszedł do swoich. Czy major przeżyje w śmiertelnym kołowrocie? A on?
10
Wielka wojna grzmi nad światem. Pełznie przez granice, morza i rzeki, góry i lasy, i żadna siła – ani Boża, ani ludzka – nie jest w stanie jej zatrzymać. Pośród tej strasznej krwawicy tkwi on, zwykły, jedynie trochę piśmienny Poleszuk Jakow Mech, przezywany Świerszczem. Stoi albo rusza się w tę czy w inną stronę. Przesuwają go jak pionek na planszy jakiejś niepojętej gry, co gorsze – zdmuchują jak mrówkę, którą w każdej chwili można rozdeptać. Sam rusza w środek śmiertelnego wiru, starając się przeżyć i uciec. Uciec i przeżyć.
Przebłyski jasnego światła przez mrok lat. Człowiek wśród pogorzelisk w obcym kraju.
Dęblin, roku pańskiego 1939. Polskie miasto i niemiecki obóz jeniecki dla polskich żołnierzy. Zimny jesienny deszcz, odzież – która jeszcze całkiem niedawno była schludnym mundurem żołnierza Wojska Polskiego – mokra, że jakbyś nie wykręcał, zdaje się rozchodzić od tej wilgoci. Lura dwa razy dziennie. Kiedy prowadzą do kamieniołomu, by ciosali i ładowali kamień, cieszą się.
Głos: Ile się można znęcać, jesteśmy jeńcami a nie bydłem.
Strzał, potem seria z karabinu maszynowego, czyjś jęk i krzyk.
Słuchy: Na Kresach Wschodnich: Wołyniu i w Galicji, już gospodarzą Sowieci, narzucając swoje porządki. A Niemcy mają wypuścić Ukraińców do domu. Bo taki mają układ z tym wąsatym moskiewskim szatanem.
Listopad. Deszcze zanikają, w ich miejsce przychodzi wczesny dokuczliwy mróz i tych, którzy przeżyli, zaganiają do baraków. Pewnego razu do ich baraku wchodzi wartownik i oznajmia, że wszyscy żołnierze narodowości ukraińskiej powinni ustawić się na placu.
– Chłopaki, do domu pojedziemy! – krzyczy ktoś radośnie.
Przed nieruchomym szeregiem ponurych, nieogolonych mężczyzn zjawia się butny Niemiec, coś ryczy.
Tłumacz nienagannym ukraińskim mówi:
– Pan kapitan składa wszystkim Ukraińcom propozycję wstąpienia do specjalnego pododdziału walecznego Wehrmachtu. Każdy kto się zgłosi, dostanie umundurowanie, możliwość dostatniego życia i służby wielkiemu führerowi Adolfowi Hitlerowi, jak również zaliczkę w niemieckich reichsmarkach co równa się pięciu tysiącom przedwojennych złotych.
– Oho… – słyszy się gwizd w szeregu.
Pięć tysięcy złotych. Jezus Maria! Jakow nie śmie nawet pomarzyć o takich pieniądzach. Jak bardzo w gospodarstwie pomógł im tysiąc złotych, który Zosia przywiozła ze sobą w posagu. Dzięki tym pieniądzom jakoś wyszli z niekończącej się nędzy.
Pięć tysięcy złotych! Z możliwością wyrwania się z tego piekła…
– Idziemy? – sąsiad z szeregu dotyka jego ręki. – Ja idę. Nie bądź głupi. Potem z tej armii można zwiać.
Zwiać? Dokąd? Jakow ma wrażenie, że jest myszą, przed którą stoi klatka po darmowy ser. Czy duży kawałek słoniny. Rozum chłopa podpowiada Jakowowi – nie leć na ten łakomy kęs. Klatka prędzej czy później zostanie zamknięta, zapewne tuż za bramą tego okropnego obozu. To nie jest słodka wolność, tylko niewola posypana dla smaku cukrem.
Kapitan prosi chętnych o wyjście z szeregu. Wychodzi około dwudziestu osób. Potem Niemiec obchodzi szereg za szeregiem i pyta każdego, czy ma ochotę wstąpić do Wehrmachtu.
– Nie – mówi Jakow, kiedy przychodzi kolej na niego.
– Warum?
– Czemu? – tłumaczy mężczyzna, z twarzy niepodobny do Ukraińca.
– W domu została żona i trójka małych dzieci.
– Na darmo rezygnujesz – dodaje od siebie tłumacz. – Wkrótce pożałujesz.
Pożałuje? Jakow zawahał się. Lecz jakaś nienamacalna siła każe mu jeszcze raz rzucić krótkie:
– Nie.
Już następnego dnia tych, którzy odmówili wstąpienia do Wehrmachtu, przebierają w szare, więzienne robocze ubrania z przyszytym na plecach napisem „Polak polityczny”. Teraz codziennie pędzą ich do sprzątania wysypiska śmieci. Jeden z jeńców chwyta zgniłe jabłko i kawałek mięsa, wpycha do ust. Po dwóch dniach umiera w strasznych mękach.
Ale w grudniu wszyscy Ukraińcy zostali zwolnieni z obozu. Oddają im polskie mundury. Jakow wyrusza pieszo. Wszędzie leżą góry śniegu. Siarczysty mróz wpełza pod letni mundur.
„Nie dojdę” – myśli Jakow, lecz wie, że musi dojść. Musi dojść i zobaczyć Zosię dużą i Zosię maleńką, Parasoczkę i mamę Paraskę, najmniejszy swój cud Ulanoczkę i ojca Płatona, który przez ostatni rok ciągle chorował i nie przestawał go męczyć ostry kaszel.
11
Krzyk matki: „Jaszko!” i słowa Zosi, odrywającej wzrok od wiadra, w którym szykowała poidło dla świń:
– Co to za czołowik taki, co wraca z tamtego światu akurat wtedy, kiedy jego żonka ma brudne ruky i ne może kochanego obniaty.
Zosia zawsze, kiedy się wzruszała, mieszała ukraińskie słowa z polskimi, a często tworzyła własne, podobne do siebie w tych dwóch językach. Teraz rzuciła się do jego wychudzonych piersi i nieogolonych policzków, rozłożywszy umazane ręce jak skrzydła. Całowała namiętnie, jak kiedyś, nie zwracając uwagi na nikogo. A w progu stała już, mrugając zielonkawymi jak u matki oczętami, siedmioletnia Parasoczka. Nagle przypomniał sobie spotkanie z jej prawdziwym ojcem i po raz pierwszy w jego sercu pojawiła się niechęć: „Polskie, pańskie nasienie”. Ale zaraz zmusił ten kolczasty kłębek, co wyrósł znienacka w jego piersiach, by zniknął. A kiedy córka przylgnęła do jego kolan, ręka sama wyciągnęła się ku jej jasnej główce, a na policzki wylała się brunatna farba. Potem przytulał maleńką Zosię i podniósł wysoko nad głową Ulanoczkę. Wtedy ze skruchą w oczach skierował się do ojca, co leżał na piecu i patrzył smutno.
– Myślałem, nie doczekam się, synu.
Zosi opowiedział jednak o spotkaniu z Krzysztofem Sobieskim. Po kilku dniach, nad ranem. Po czułościach.
Zosia gwałtownie oparła się na łokciach:
– Ty… Jasyku opowiedziałeś mu o naszej Parasoczce? Opowiedziałeś? Po co?
Milczał. Chyba wszystko opowiesz? Czy teraz da się zważyć, na jakichś szalach moment, kiedy zobaczył, jak majora Sobieskiego wraz innymi oficerami szykują do wywózki z obozu…
Zosia potrząsnęła jego ramieniem.
– Po co?
I zaczęła bezdźwięcznie chlipać. Jakow przytulił ją i zaczął gładzić, jak małe dziecko, po głowie.
[…]
12
Stopniowo oswajał się z nowym życiem. Teraz na wsi była rada wiejska, której przewodniczył były więzień Stefan Semenacha. Jakowa tam wezwano i mężczyzna bez pagonów, ale z dziwnymi odznakami na bluzie wojskowej długo go wypytywał o pobyt w obozie niemieckim, zachowanie Niemców i jeńców. Kiedy opowiedział, jak odmówił służby w niemieckiej armii, uznał:
– Dobrzeście postąpili, obywatelu Mech. Germania, prawda, jest teraz naszym przyjacielem i sojusznikiem, ale wy lepiej w bohaterskiej Armii Czerwonej jeszcze powalczycie.
Jakow chciał powiedzieć, że nie zamierza więcej nigdzie walczyć, ale zmilczał. Tego, że przedostał się o własnych siłach nocą, przez zamarznięty Bug po krze, wojskowy już nie pochwalił, powiedział, że mogli go i za szpiega niemieckiego wziąć. Jakow wyznał szczerze – miejscowi po tamtej stronie Bugu mówili, że ponoć tych, którzy przez most idą, na Syberię zsyłają. Wojskowy spojrzał przenikliwie.
– Zapamiętajcie, obywatelu Mech, że my bez powodu nikogo nigdzie nie zsyłamy. Władza radziecka ściśle przestrzega prawa socjalizmu. Bezlitośni jesteśmy tylko wobec wrogów ludu pracującego.
Jeszcze raz przeszył rozmówcę szarymi oczami, co lśniły jak ostrze dobrze wyklepanej kosy, a Jakowowi dusza w pięty uciekła, po plecach poleciała strużka potu, a za nią druga – pod prawą pachą. Zaś wojskowy nagle zmienił front, uśmiechnął się.
– Możecie iść, towarzyszu Mech. Teraz jesteście wolnym i pełnoprawnym obywatelem wielkiego Związku Radzieckiego. Dziękuję za cenną informację.
Wolne życie towarzysza Mecha polegało na przygotowywaniu zapasów drewna: teraz także i pański las zrobili państwowym, w radzie wiejskiej trzeba było wziąć zlecenie i za wyczyszczony hektar lasu dostawało się furę opału. Na wiosnę zaorał pole, bo Zosia zasiała tylko nieduży kawałek oziminy. A potem powrócił zwyczajny kołowrót, tylko już nie śmierci, a życia: orka, siew, sadzenie ziemniaków, pielenie i koszenie, osuszanie błota nieopodal pola, praca w domu – na wsi człowiek zawsze ma coś do roboty. Zosia dotrzymywała mu kroku, szalona w swojej zawziętości, lecz w odpowiednich momentach, kiedy powiedzmy, kosę ostrzył czy drewno rąbał, podchodziła i całowała go. Jakow denerwował się. U nich we wsi nie było to w zwyczaju. Tymczasem złościł się już całe dziewięć lat. Zosia dość często kłóciła się z teściową, a potem przytulała i przepraszała mamę Paraskę słodkimi, podobnymi do szybkiego gdakania kur słowami. Jakby droczyła się. Natomiast teściem Płatonem, który teraz tylko od wielkiego dzwonu złaził z pieca, opiekowała się z oddaniem, niemalże łyżeczką karmiła, podtrzymywała przy chodzeniu, a przed Wielkanocą, gdy na dworze było słonecznie, sama wykąpała w wanience pod płotem, nie zwracając uwagi na oburzone krzyki Paraski – kto widział, żeby kobieta mężczyznę myła, nagiego, obcego chłopa, chyba śmierć chce przywołać ta potępiona Polka.
– Nie obcego, a swojego ukochanego tatę – śmiała się Zosia. – Niech tata zamknie oczy, będę lała wodę na głowę.
A mała Zosieńka Zosina podeszła, za mamy spódnicę złapała się:
– Babusziu, i ja Polsia jestem?
I oczętami, jak jej mamusia, mrug-mrug, a z tych ocząt zajączki słoneczne z chyżością w łapkach wyskakują.
– A jakżeż, taka sama pani w podartym żupanie – zaburczała babka Paraska. – A z kieszeni głodne myszy szyje wyciągają.
– Myszy? – Zosieńka żywo obejrzała się. – Gdzie, gdzie, babusiu?
I nie czekając na odpowiedź, pobiegła podwórkiem, zalewając się śmiechem-dzwoneczkiem.
W ślad za małą telepał się postarzały wujek, starzec czas. Ale ona jeszcze nie słyszała jego kroków, nie widziała ostrzegawczo wyciągniętej nad jej ciemną główką dłoni starego mędrca. Zosia biegła i śmiała się, a za nią powolutku dreptała Ulanoczka, padała i pochlipywała, podnosiła się i dalej tup-tup nóżkami. A Parasoczka, ta już zza obory wychodziła, z zerwanym szczawiem w podołku. Na barszcz.
Tej wiosny zaczęli wywozić Polaków na Syberię. Jakow zaniepokoił się o Zosię, ale nowy sowiecki sołtys, czy, przepraszam, sekretarz Semenacha uspokoił: bez obaw, wywożą tylko całe rodziny, gdzie wszyscy są Polakami, i to tylko panów osadników, w pierwszej kolejności tych, co zajmowali stanowiska.
Na wsi zorganizowano kołchoz, do którego zapisywali się najbiedniejsi.
Kiedyś przy parceli sąsiada Cwirkunia zatrzymał się Petro Łuciw, od zawsze wiejski hulajdusza i pijaczyna. Stał i cmokał, chwiejąc się. A potem do Jakowa, który płot naprawiał:
– Jeszcze trochę, wuju Jaszko, i to wszystko nasze będzie. Szkoda, że wy też zaczęliście się bogacić. Bo teraz i was trzeba będzie rozkułaczyć.
Jakow splunął w duchu. A następnej wiosny zabrali Tymosza (nie pierwszego zresztą na wsi). Za antysowiecką… tfu! słowo takie, że wymówić trudno. Ulanka jeździła do Łucka, ale do spotkania nie doszło. A Ulanka, której znowu brzuch wyrósł (kolejne dziecko, z całą pewnością już Tymosza, notował Jakow), zajrzawszy do nich, wycierała łzy i mówiła, no nic, nie zawsze kot ma zapusty, będzie musiał i postną zupkę chłeptać, i o tym, jak Niemiec zaraz na Sowietów z wojną pójdzie.
I Szwab ruszył, ale od razu po ich wkroczeniu przyszła wieść straszna: mówili, że zanim enkawudyści (Jezu, ile słów nawymyślali cholerni Sowieci) dali drapaka z Łucka do Kowla, powystrzelali ponoć wszystkich, którzy w więzieniach siedzieli. Jak coś takiego mogło się zdarzyć, nie pojmowali ludzie. Krewni Zahorieńców Iwana Łupinego i Łukasza Niesmijana pojechali na rozpoznanie. Pojechała też spłakana Ulanka z bratem Petrem.
Minęła się z mężem. W drugi wtorek po wybuchu wojny wrócił na wieś Tymosz, obdarty i z ranami na twarzy. I opowiadał: uratowała go przebiegłość – kiedy następnego dnia, po zaatakowaniu przez Niemców, w poniedziałek, ustawili ich w dwa szeregi, w jednym politycznych, w drugim pospolitych, nie przyłączył się do politycznych – intuicja mu to podpowiedziała. Bo teraz leżałby wśród zabitych. Ale to, co opowiadał później, występując już na wiejskim wiecu, kiedy chowali Łukasza (siostra nie znalazła Iwana), nie mieściło się w głowach Poleszuków, jak można Bogu ducha winnych, jeszcze nieskazanych ludzi, niechby i więźniów, z automatów kosić…
[…]
13
Po jakichś dwóch miesiącach od rozpoczęcia wojny przyszedł Tymosz. Rozmawiali o tym i owym. Powiedział: o więzieniu nie będę mówić. Niech to… I ręką machnął. Wojna przetoczyła się daleko na wschód.
– Słyszałeś – powiedział Tymosz – wszystkich naszych we Lwowie Szwaby powsadzali.
– Naszych?
– Banderę i jego rodzinę. A i wielu innych. W Łucku, mówią to samo… No i masz ci państwo niepodległe… Wcześniej Sowieci, teraz ci, zarazy…
Jakow nie wiedział, kim jest Bandera. Mógł zapytać, ale było mu głupio. A Tymosz raptem grzebień wyjął z kieszeni. Tylko nie zaczął się czesać, a na dłoni położył.
– Pamiętasz, jak grali?
Jak można było zapomnieć. Była w ich wsi jedna rodzina, nazywano ich Bubeńcami. Pięciu Bubenców założyło zespół komików. Stary Ilko Bubeniec wybijał rytm na garnku, jak na bębnie, albo przychodził z żelaznym korytem, dziurawym i przerdzewiałym, i też w niego uderzał. Syn jego, Wasyl, po maglownicy, którą prasowało się odzież, jak na skrzypcach sztachetą ciągnął. A jego synowie… Petro wyprosił u Herszka stary, popsuty zegar, który jeszcze za cara na ścianach wieszali i teraz w te i wewte łańcuch ciągał, wydobywając skrzypiące dźwięki świdrujące duszę. Iwanko chuligan, najmniejszy chłopaczek, kota nosił, szarpał go raz po raz za ogon, by ten miauczał na różne głosy. A ich siostrzyczka Jawrońka, przebrana za chłopczyka, z namalowanymi wąsami, grała na grzebieniu jak na fujarce.
Większość Zahorieńców uważała rodzinę Bubeńców za wariatów, stukniętych, ale byli i tacy, co lubili słuchać i oglądać ich dziwaczne koncerty, upiększone rozmaitymi mądrościami i nieprzyzwoitymi piosenkami.
Zosia, zobaczywszy po raz pierwszy tę cudaczną orkiestrę, z zachwytem zaklaskała w dłonie. Sama spróbowała zagrać na każdym z instrumentów. Ilko łaskawie pozwolił. Pozwolił sobie nawet klepnąć Polkę po zadku, za co zdzieliła go maglownicą po grzbiecie. A potem, po kilku miesiącach, kiedy gości przyjmowali – były to zaręczyny Hawryłka – nagle gdzieś się wymknęła i przyprowadziła Bubeńców – proszę, macie muzykę. Jakow najpierw rozzłościł się na żonę, a potem ręką machnął, eee tam, jeśli ma ochotę, to można się pobawić.
Po jakimś czasie, kiedy spotykali się w kilka rodzin (Petra, brata Ulanki i Tymosza siostry Hali) na niedzielne wieczornice niedzielne czy na świąteczne pogaduszki, Zosia zaproponowała, przewracając figlarnie zielonymi oczyskami, żeby zagrali na grzebieniu, maglownicy i korycie.
– Zośka! – uniósł głos Jakow.
Zosia znowu błysnęła oczyma, a potem wyrwała z włosów wielki, z wężykiem na końcu, grzebień. Narzuciła na niego chusteczkę. Przytknęła do ust.
A potem… A potem zaczęła śpiewać:
Mój kochany mężulek
Przybłąkał się z Kukułek
Dobre to, że nie z Różaj
Przytelepał się tutaj.
Jakow nie wiedział – złościć się czy zachwycać.
Poderwał się z ławki, spróbował wyszarpnąć grzebień z rąk. Zosia wywinęła się, jeszcze nogę spróbowała mu podstawić.
– Widzieliście ją – to już Paraska stała, ręce pod boki, na synową złym okiem zerknęła.
A Zosia podbiegła, wyciągnęła do niej grzebień: niech mama zagra.
I tu niespodziewanie Tymosz ją poparł. Powiedział: czemu nie zagrać? I zagrali.
Po wsi się rozeszło: bogacze Werhyny cudaczą razem z Łuczakami i Cwirkunami.
Teraz Tymosz nagle Jakowa kuksnął w bok:
– Dawaj, w tę niedzielę urządzimy występy.
– Występy?
– Tak – powiedział Tymosz. – Wiesz przecież, że Ilka Niemiec zastrzelił, jeden z tych, co u nas we wsi stacjonowali. Ponoć Ilko chciał coś tam ukraść. Uczcimy jego pamięć i zagramy. A potem może i po wsiach pójdziemy.
– Po wsiach?
– A czemu nie? Trochę powygłupiamy się, a zarazem czegoś się dowiemy. Najwyższy czas naród ze śpiączki wybudzać. Bo myśleli wolność, a wyszła – cudzość. To jak, umowa stoi?
– Jeśli tak mówisz…
[…]
Tymosz pomilczał chwilę, a potem powiedział:
– Przeklęte życie. Ale i takiego trzeba się trzymać. Zrozumiałem to w więzieniu. Co by się nie działo, trzeba się trzymać. Chociażby tak, jak Bubeńcy się trzymali. I grać na czym się da.
14
Rok czterdziesty trzeci przyniósł i radość, i smutek. Wiosną Zosia po raz czwarty urodziła. Znowu córeczkę, na imię dali jej Olga. Nazwali ją na cześć kuzynki Jakowa, którą tuż przedtem do Niemiec wywieźli. Jakow był niepocieszony, kiedy babka Herasymycha przekazała mu wieść, że raczej nie doczeka się syna. A w czasie żniw zmarł Płaton, mając jedynie sześćdziesiąt cztery lata, wykończony nieustającym kaszlem.
W tym czasie dookoła Zahorian zapanowała trwoga. Nocami, a nawet w biały dzień, paliły się ukraińskie i polskie wsie. Wielu chłopaków i mężczyzn poszło do powstańców, ukraińskiej partyzantki, albo jak jeszcze u nich mówili – bulbowców. Poszedł i Tymosz. Namawiał też Jakowa, ale ten odmówił: jakże ma cztery małe dziewczynki zostawić na barkach dwóch bab.
– A czy ja mniej mam? – powiedział Tymosz. – Czy ty chcesz, żeby tutaj, na naszej ziemi, jeśli nie Niemcy, to Lachy czy Sowieci gospodarzyli? Znów po tiurmach, jak te suche źdźbła, wykaszać nas będą.
– Nie chcę tego, Tymoszu – odpowiedział Jakow. – Dobrze wiesz. Lepiej będzie, jak wam żywnością pomagać będę, słoniny czy mięsa podrzucę. A też bronić się trzeba.
– Jak chcesz…
I tak się rozstali. Jakow rzeczywiście zapisał się do samoobrony. I wieczorami, kiedy wypadała jego kolej, chodził pilnować wsi.
Te noce pod gwiazdami, a częściej pod chmurami, były, oj, jakie niespokojne… Tu i ówdzie nad widnokręgiem zapalały się i długo nie gasły łuny pożarów. Stał Jakow na kraju wsi, wpatrywał się w ciemność, serce mu się kurczyło, jakby ktoś ściskał je kleszczami. Co mógłby zrobić, gdyby ktoś go napadł? Wystrzelić raz czy dwa z pistoletu? Bo ta pukawka do niczego więcej się nie nadaje. Chyba że jeszcze w szynę załomotać, żeby wieś obudziła się. Może wtedy ludzie zdążyliby uciec.
Noc przypatrywała mu się stuokim niewidocznym zwierzem, w czarnym worku chyłkiem niosąc setkę, a może i tysiąc zwierzątek, zdolnych rozsiać dookoła nieszczęście.
Kiedyś wpadł na podwórko Hawryłko, zdaje się, na Spasa to było. Rozchełstany, oczy mu błyszczą, na plecach obrzynek na sznurku dynda, w rękach siekiera. – Chodź, bracie, idziemy na polską kolonię.– Na polską, mówisz?… – No, na Żeniów.
Jakow gwałtownym ruchem wyszarpnął bratu siekierę. Potem wyciągnął drugą rękę.
– Obrzynek oddaj.
Hawryłkowi włosy stanęły dęba.
– To tyś, bracie, Polakom się zaprzedał. Wiadomo, sam masz polskie cacko. A i szczeniaki Lachy.
– Dureń…
Jakow wymierzył cios w twarz. Potem szarpnął obrzynek.
– Ani mi się wasz tak mówić o Zosi. I zostaw dzieciaki w spokoju. Zapomniałeś, jakim językiem one mówią? Przez całe swoje życie nie zmyjesz hańby, jeśli na kolonię pójdziesz.
– A oni? Zapomniałeś, co oni zrobili w Sztuni, Wyżhowi, Wysocku? Cerkwie palą… Dzieciaków na kołki… Mięczak z ciebie, bracie.
– Może i mięczak – zgodził się Jakow. – Ale obrzynka nie oddam.
Cofnął się i odciągnął kurek broni. Lufa patrzyła maleńkim, pustym jeszcze okiem w piersi brata.
– Żebyś tego nie pożałował – powiedział ze złością Hawryłko.
Tylko ramiona mu się już osunęły. Oczy zgasły. Jakby powiew wiatru dmuchnął na ten żar.
Jakow odwrócił się i, powłócząc nogami, poszedł do chaty. Nad wsią, jak olbrzymie żurawie, płynęły białe chmury. Krążyły, szykując się do odlotu inne, prawdziwe ptaki – bociany. Była gdzieś tam, za borem, w sinej dali, jesień. Wszystko było jak zawsze. Tylko ludzie byli już inni. Szli jedni na drugich. Z siekierami, widłami, pochodniami.
„Czyja to jest wina? – pomyślał Jakow. – Polaków, Sowietów? Niemców? I kto zmusił mojego brata do wzięcia siekiery do rąk? Boże, żeby on tylko nie poszedł na tę kolonię z głupoty”.
15
Nieszczęście zawitało do ich wsi niespodziewanie, piątego dnia po Pokrowie, kiedy wszystko dookoła – podpalenia, napady, mordy – zaczęło jakby cichnąć. Tydzień wcześniej Polacy napadli na sąsiednią wieś Popały. Spalili tam cerkiew, a w niej prawie pół setki ludzi. Po czym ruszyli, pewnie otumanieni sukcesem, na Zahoriany. Na leśnej drodze spotkali zahorieńca, starego Fedota Butmerania (bo z Butmera, co koło Prypeci, pochodził, w Zahorianach za zięcia był), otoczyli go, zaczęli wypytywać, jak tam w Zahorianach, czy jest spokojnie? A Fedko zrozumiał, że nieszczęście nadciąga na jego wieś – z bronią, widłami i siekierami w rękach! Z oczami płonącymi nienawiścią. I powiedział (po polsku), w tej złowieszczej wsi calusieńka setka bulbowców stoi. Wczoraj przyszli i zakwaterowali się.
– Bulbowcy? Banda UPA?
– Właśnie – dolał do ognia Fedot. – Ludzie „Kruka”.
Napastnicy wymienili się trwożnymi spojrzeniami, dziadek dostał kilka szturchańców, czy czasem nie kłamie stary pień?
Ale naradziwszy się, zawrócili. A dziadka puścili, co wydało się dziwne.
Kiedy przestraszony Fedot opowiadał o tym na wsi, mieszkańcy stwierdzili, że teraz u nich nawet nosa nie pokażą.
Mylili się. Przeszli bezszelestnymi zjawami przez poranną jesienną mgłę. Zjawili się na podwórkach, w obejściach, wchodzili do chat. Najwyraźniej mieli pewne informacje o tym, w których rodzinach jest ktoś w UPA i kto chodził na polskie kolonie.
Przyszli do Mechów. Dwóch, z rusznicami w rękach, młodszy i starszy.
Nakazali im iść na zebranie do cerkwi. Wtedy do chaty weszła Zosia, która doiła krowę, ale usłyszawszy hałas, przybiegła. Od razu zrozumiała, co jest grane.
– Dzień dobry. Widzę, że mamy dostojnych gości.
Obaj prawie natychmiast przez – posturę, twarz, wymowę – wyczuli w tej kobiecie bez cienia strachu w oczach swoją. Swoją z krwi i kości.
– Pani jest Polką? – zapytał ten starszy.
– Nie tylko jestem, ale byłam, jestem i będę – Zosia wyprostowała się jeszcze bardziej – Zofia Małkowska, proszę pana. Polka, szlachcianka i katoliczka. Z kim mam zaszczyt rozmawiać?
Zignorowawszy pytanie, zapytali ją, skąd pochodzi i jak się tutaj znalazła? Odpowiedziała, że jest żoną żołnierza, ułana Wojska Polskiego, który bronił już Rzeczypospolitej przed nienawistnymi Szwabami. Dlatego przyjechała tu zamieszkać, na Kresy Wschodnie, odwieczne ziemie polskie, jest z tego bardzo dumna, bo przyniosła ze sobą duch polski i język polski. Oto mój, proszę wielmożnego pana, mąż Jakub, kapral Wojska Polskiego, który bronił Rzeczypospolitej, a to są nasze córeczki – Zofia, Genowefa, Juliana, a w kołysce śpi, proszę łaskawego pana, Jadwiga. Zosia bardzo ryzykowała, wymieniając polskie imiona… Ale po tych słowach ten starszy, z workami pod oczami, przyłożył rękę do wojskowej czapki:
– Do widzenia, pani Zofio. Życzę szczęścia…
Kiedy wyszli, zdrętwiała Zosia osunęła się na ławę. Wydawało się, że zaraz zapłacze, ale nie płakała. Spytała tylko:
– Co mówili?
– Kazali iść do cerkwi – powiedziała Paraska. – Tam wysyłają wszystkich naszych. Chyba, jak w Popałach, palić będą…
Zosia podniosła się, pogładziła po głowie przestraszoną Parasoczkę, potem Zosieńkę. Potem wyszła z izby. Jak się okazało, poszła do komórki. Tam coś załomotało.
– Co ona robi? – zapytała Paraska trwożnie.
– Skąd mogę wiedzieć – powiedział Jakow.
Zosia wróciła. W rękach trzymała ubranie, w którym przyjechała: bluzeczkę, spódnicę, kurteczkę-kożuszek, buty i kapelusz. Przechowywała je, nie wiadomo po co, bo nie zakładała nawet w wielkie święta. Wyciągała tylko od czasu do czasu i wietrzyła. A potem wkładała, spacerowała w nim po podwórku i znowu chowała do kufra.
– Coś ty wymyśliła? – Jakow zrobił krok w jej stronę.
– Pójdę tam… Do cerkwi…
– Po co? Szukasz śmierci?…
Usłyszawszy to straszne słowo, starsze córki rzuciły się do mamy z płaczem, a za nimi i Ulanoczka.
– Nie płaczcie, maleńkie – Zosia przytuliła dzieci, a potem odwróciła się do męża i teściowej. – Muszę tam pójść. Słyszycie, muszę. Nie chcę umierać. Ale pójść muszę. Nie próbujcie nawet odradzać. I tak pójdę. Może będę miała szczęście…
Nie skończyła. Ale oczy wyrażały stanowczość i zaciętość, dobrze im znane.
– Pójdę z tobą – powiedział Jakow.
– Wrócimy – obiecała Zosia, jak już wyszli za bramę.
Paraska płakała. Krzyczała w histerii Parasoczka. Młodsze zalewały się łzami. Zosia z kamienną twarzą wyszła na ulicę. Zewsząd rozlegały się krzyki i płacze. Padł jeden strzał, drugi. Do cerkwi mieli blisko.
„Dokąd idę? – myślał Jakow, przestawiając nogi jak skazaniec. Dokąd idzie ta szalona kobieta? Kto zaopiekuje się naszymi dziećmi, Boże Miłosierny…”.
Mimo to szedł obok Zosi z mocno zaciśniętymi ustami. Wyprostowanej. Niepodobnej do siebie.
Ludzi już zapędzili do ich starej, drewnianej cerkwi. Dwóch chłopaków z rusznicami okładało budynek słomą i sianem, obok stał kanister, przez otwarte drzwi, przy których stało jeszcze dwóch z karabinami, dolatywały płacz, jęki i biadolenie.
Na dziedziniec przyprowadzili właśnie niedużą grupkę ludzi, którzy ze zdziwieniem patrzyli na wystrojoną panią. Podprowadzili ich do mężczyzny w mundurze oficera, obok którego stał i ten z ciemnymi workami pod oczami, który był u Mechów-Świerszczów.
Zosia i Jakow, który mocno trzymał ją za rękę, podeszli do mężczyzny w mundurze. Ten popatrzył, wyraźnie zaskoczony. Zosia ukłoniła się i powiedziała, że jest Zofią Małkowską, gorliwą katoliczką, szlachcianką z pradawnego rodu, znanego już od czasów panowania Piastów, spadkobierczynią w linii prostej pułkownika Janusza Małkowskiego, odznaczonego przez świętej pamięci króla Jana Kazimierza za wyprawę na zdrajców zaporoskich, prawnuczką Konrada Małkowskiego i córka Bronisława Małkowskiego. Jeśli pan… pan…
– Kapitan Armii Krajowej Zbigniew Kurtowski – zasalutował mężczyzna.
– Jeśli pan kapitan nie wierzy – powiedziała Zosia. – Oto mój paszport, a to nasz herb rodowy, nadany przez króla Jana Kazimierza.
– Wierzę pani, ale…
Wziął paszport i spojrzał.
– Konrad Małkowski, Bronisław Małkowski – powtórzył, jakby coś sobie przypominając.
– Tak, panie kapitanie, nie myli się pan: mój ojciec Bronisław Małkowski, towarzysz broni naszego marszałka Józefa Piłsudskiego, który razem z nim był na zesłaniu rosyjskim i który stał obok niego podczas ogłaszania niepodległości Drugiej Rzeczypospolitej 11 listopada 1918 roku. Który zginął podczas wojny z bolszewikami w dwudziestym roku. A mój pradziadek Bronisław był bliskim towarzyszem broni księcia Adama Czartoryskiego i zastępcą zarządcy kancelarii, co za czasów Kostusia Kalinowskiego też położył głowę za niepodległość Polski.
– Czego jaśnie pani chce? – zapytał kapitan już z ciepłą nutką w głosie.
Zosia powiedziała, że razem z mężem Jakubem, kapralem Wojska Polskiego, który przelewał krew za ojczyznę w trzydziestym dziewiątym, chcą być z tymi ludźmi, którzy znajdują się w cerkwi, z którymi przeżyli większość swojego życia. Kapitan zaprotestował łagodnym głosem: taka ofiara jest nierozsądna i niepotrzebna. Ci ludzie są zdrajcami, schizmatykami i bandytami. Dla pani Zosi to żaden powód do dumy stawać w ich obronie.
– Ja ich nie bronię, a proszę za nich u pana kapitana przed Panem Bogiem i Matką Boską.
Tu Zosia wyciągnęła ikonki Matki Boskiej Świętokrzyskiej i Tarnobrzeskiej.
– Albo niech pan pozwoli umrzeć razem z nimi…
– To niemożliwe – powiedział Zbigniew. Wtedy Zosia uniosła głos.
– To niech pan kapitan zamiast tych ludzi zastrzeli mnie, Zofię Małkowską, córkę Bronisława Małkowskiego i prawnuczkę Konrada Małkowskiego. Jeśli konieczna jest czyjaś śmierć.
Niech zastrzeli, bo tak każą jej i Matka Boska Świętokrzyska, i Matka Boska Tarnobrzeska. To ona powinna ponieść śmierć za tych ludzi, jako prawdziwa katoliczka i potomkini rodu Małkowskich.
Kapitan zawahał się. Zosia stała i patrzyła mu prosto w oczy – dumna, wyprostowana. Po raz pierwszy ten odważny oficer, który patrzył już w inne oczy – śmierci – nie wiedział, co ma robić. Spalić żywcem, niech nawet razem z bandytami i odstępcami, córkę towarzysza Józefa Piłsudskiego i prawnuczkę bliskiego współpracownika Adama Czartoryskiego i Kostusia Kalinowskiego – oznacza na zawsze splamić swoje imię. Dobre imię i honor swojego rodu. Najprościej byłoby nie wpuścić jej i jej męża do cerkwi, używając nawet siły. Można tak zrobić, ale…
Kapitał wbił wzrok w ziemię, po chwili podniósł głowę, zrozumiał: ta kobieta, ta piękna dumna Polka ze sławnego rodu, córka jednego z twórców polskiej niepodległości, siłą rzeczy budzi w nim zachwyt. Jakież godne to prawdziwej Polki męstwo, cóż za odwaga, nie pozorna, a prawdziwa szlachetność, psiakrew! Jakie nieopisane piękno, co dostało się jakiemuś kapralowi, sądząc po wyglądzie, chamowi. O Matko Boska, czemu los jest tak niesprawiedliwy! A co, jeśli ta pani, nawet w tej głuszy, zachowała dobre, dawne znajomości, skompromituje go w nowej Rzeczypospolitej, co powstanie po zwycięstwie nad Szwabami, a jego imię…
Podjął decyzję. Przyłożył rękę do rogatywki, ukłonił się lekko i wydał rozkaz podwładnym, by ruszali za nim. Mężczyzna, który przychodził do Mechów, próbował protestować, ale kapitan powiedział, że nie zmieni zdania. Gdy tylko zniknęli za rogiem, ludzie wysypali się z cerkwi. Ktoś krzyczał, że jest wśród nich Polka… Ale usłyszawszy, kto ich uratował, otoczyli Zosię i Jakowa i zaczęli całować jej ręce, a niektórzy klękali przed nią na kolana, jak przed świętą. Nie wytrzymała i zaczęła szlochać. Płakała i coś bełkotała pod nosem. Pocieszali ją.
Już w domu, gdzie powitały ich spłakane dzieci i całkiem zszarzała z przerażenia matka, kiedy Zosia rozebrała się, Jakow powiedział:
– Wiedziałem, że jesteś ze starego szlacheckiego rodu, ale nigdy nie mówiłaś, kim byli twoi pradziadek i ojciec. Twój ojciec chyba miał na imię…
Zosia spojrzała na męża i gorzko się uśmiechnęła. Jej zielonkawe oczy były nie tylko zapłakane, ale i bardzo zmęczone.
– Nie wiem, czemu wymyśliłam pana Konrada i pana Bronisława… Będę prosić Matkę Boską Tarnobrzeską i jej syna przenajświętszego Jezusa o wybaczenie słudze bożej Zofii tego kłamstwa – powiedziała.
[…]
Wołodymyr Łys
Przełożyła Oksana Tesliuk
Redakcja: Magdalena Rabizo-Birek i Matylda Zatorska
Aleksandra Smusz
Kiedy śni mi się Wiesiek. Wspomnienie o Wiesławie Setlaku (1960–2019)
Potrzeba straty, żeby umieć doceniać. Zmarły 12 kwietnia 2019 roku Wiesław Setlak, którego w dalszej części tej opowieści będę nazywać po prostu Wieśkiem, był postacią nietuzinkową. Podobnie jak miało się to w przypadku wielu innych nieprzeciętnych ludzi, otoczenie odbierało go na wskroś niejednoznacznie. Przez jednych uważany był za człowieka niezwykle dobrego, świetnie wykształconego, posiadającego imponujący dorobek naukowy, niewspółbrzmiący ze skromną pozycją doktoranta. W oczach innych zaś jawił się jako persona minorum gentium – funkcjonujący poza systemem abnegat, turysta konferencyjny, osoba stale naruszająca elementarne zasady kultury.
Wiesiek studiował polonistykę w rzeszowskiej Wyższej Szkole Pedagogicznej w drugiej połowie lat osiemdziesiątych. Spośród jego kolegów i koleżanek z tych czasów wyłoniło się później wielu wykładowców WSP – od 2001 roku Uniwersytetu Rzeszowskiego. Piszę „studiował”, bo formalnie, o czym nie każdy wiedział, studiów wówczas nie ukończył. W mury uczelni powrócił po kilkunastu latach, by w 2007 roku obronić pracę magisterską, którą przygotował pod kierunkiem prof. Marka Nalepy, dawnego kolegi z roku. Można chyba powiedzieć, że w jego ponownym pojawieniu się w naszym gronie było wiele z comebacku Johna Nasha do Princeton, a ściślej – filmowej wizji tego noblisty utrwalonej w Pięknym umyśle, ze szczególnym uwzględnieniem przejawianych przez niego ekscentrycznych zachowań. Sześć lat później, w 2013 roku, Wiesiek rozpoczął studia doktoranckie na kierunku literaturoznawstwo, znajdując promotora we wspomnianym profesorze, i planował sfinalizować je w bieżącym roku akademickim. Od ukończenia pisania dysertacji doktorskiej pt. Gry estetyczne Edwarda Stachury dzieliły go nie więcej niż dwa tygodnie intensywnej pracy.
Myliłby się ten, kto by sądził, że Wiesiek nie posiadał wystarczających zdolności ku temu, by skończyć studia w WSP wraz ze swoim rokiem. Było wprost przeciwnie. Zaryzykowałabym stwierdzenie, że już rozpoczynając naukę, miał wiedzę rozleglejszą niż niejeden absolwent ówczesnej rzeszowskiej polonistyki (i nie tylko tego kierunku). Formalnie Wiesiek nie uzyskał wtedy magisterium, bo za ważniejsze uważał kształcenie się wynikające z umiłowania wiedzy, nie zaś motywowane chęcią zdobycia dokumentu, który to potwierdzi. Czuł także awersję wobec instytucjonalnych ograniczeń, jakie niosło za sobą funkcjonowanie w szkole wyższej.
W życiu Wieśka najważniejsze były dwie miłości: nauka i ludzie. Funkcjonowały one w jego wewnętrznym świecie nie na zasadzie zazdrosnych o siebie sfer, lecz w stosunku ex aequo, wzajemnie się napędzając. Dla obu tych miłości potrafił wiele poświęcić i zapewne tutaj należy upatrywać przyczyn trwających od lat problemów zdrowotnych, z którymi przegrał swoją ostatnią walkę. Praca naukowa w parodniowych ciągach bez snu, wyjazdy na dalekie konferencje, często bez przerw na odpoczynek, zapominanie o przyjmowaniu leków – negatywnie odbijały się na jego kondycji.
Wiesiek kochał naukę – jak nikt inny, najbardziej spośród wszystkich znanych mi osób. Miłość tę charakteryzowała bezinteresowność; wynikała ona z uwielbienia dla poszukiwania prawdy, poznawania otaczającego nas świata w jego różnorodnych przejawach, również tych najzwyklejszych. Owszem, w trakcie studiów doktoranckich skutecznie starał się o liczne stypendia, ale przecież aktywność naukową zaczął znacznie wcześniej i obejmowała ona długie lata obfitujące w rozmaite osiągnięcia, z tytułu których nie otrzymywał żadnych materialnych profitów.
Owemu uczuciu bezustannie towarzyszyła chęć dzielenia się z innymi zdobytą wiedzą, wynikającymi z niej wnioskami, co Wiesiek robił zarówno ogłaszając drukiem swoje artykuły, jak i chętnie o nich rozmawiając. Cieszyło go każde zaproszenie na konferencję, odczyt, dyskusję, promocję książki, propozycja współpracy naukowej, a dostawał ich bardzo wiele. Przyjmował je z radością nierodzącą pytań o partykularne cele inicjatyw, w które się angażował, o możliwość wprzęgnięcia ich w jego własne naukowe plany. Stąd też rozliczne wyjazdy Wieśka na sesje w całej Polsce, czasem opacznie odbierane jako przejaw „turystyki” konferencyjnej.
Lista jego publikacji obejmuje ponad 150 pozycji bibliograficznych. Składają się na nią recenzowane artykuły naukowe, traktujące m.in. o literaturze, filozofii, religii, pedagogice, przyrodoznawstwie, oraz eseje, recenzje i szkice krytycznoliterackie. Wiesiek punktem wyjścia do swoich rozważań czynił najczęściej piśmiennictwo dwudziestowieczne, a rozpatrując je w szerokim spektrum kontekstów interpretacyjnych, z upodobaniem sięgał do myśli niemieckiej i austriackiej, które studiował przez wiele lat. Jego prace można odnaleźć w tomach zbiorowych większości oficyn akademickich, ale najwięcej wagi przywiązywał do artykułów, jakie ukazały się w wydawnictwach Uniwersytetu Rzeszowskiego i Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego. Jako krytyk stale współpracował z „Toposem” i „Nową Okolicą Poetów”. Publikował także na łamach „Frazy” i „Kwartalnika Edukacyjnego”. Nie licząc nieukończonego doktoratu, w gatunku monografii wypowiedział się raz, jako współautor (z Markiem Nalepą) dwukrotnie wydanej, nagrodzonej książki pt. Syn bogini. Wincenty „Witek” Różański. Praca ta uzyskała tytuł Złotej Książki im. Wincentego Różańskiego, była również nominowana do Nagrody im. Józefa Łukaszewicza w konkursie na najlepsze Posnaniana.
Predylekcja Wieśka do publikowania krótszych tekstów (artykułów, esejów, recenzji i szkiców) wynikała z rozproszenia zainteresowań, którym trudno byłoby dać wyraz w jednej zwartej formie. Ponadto jego tryb życia, naznaczony częstymi okresami choroby oraz niechęcią do izolowania się na długi czas od kontaktu z ludźmi, czego wymaga systematyczna praca naukowa, nie sprzyjały realizacji takich długoterminowych zadań, jak przygotowywanie monografii.
Przez wiele lat funkcjonował jako naukowiec bez zatrudnienia w uczelni. Praca w innych miejscach (przez długi czas wyczerpująca i fizyczna), również za granicą – głównie w Austrii – dawała mu poczucie wolności w uprawianiu nauki, która nie stanowiła materialnego fundamentu jego bytu, lecz była manifestacją życiowej postawy. Dzięki temu mógł swobodnie formułować śmiałe hipotezy i umiejętnie ich dowodzić, trzymając się z daleka od postaw zachowawczych i konformistycznych, unikając kłaniania się w pas utytułowanym personom, których nie szanował ze względu na to, co robili lub jak traktowali swoich podopiecznych i współpracowników. Obca mu była zasada argumentum ad verecundiam spod znaku eksperymentu Stanleya Milgrama. Będąc niezależnym badaczem, gdy uważał to za stosowne, mógł powiedzieć stanowczo: „Król jest nagi” – i nierzadko tak właśnie robił. Sądzę, że Wiesiek świadomie nie dopuścił, aby wykształciła się w nim postawa konformistyczna, która wcześniej czy później zagwarantowałaby mu prestiżowe stanowisko w szkolnictwie wyższym. W ten sposób zrzekł się części swojego potencjału i zaakceptował naznaczenie życia niespełnieniem, w zamian jednak robił coś, co uważał za ważniejsze, zachowując autonomię. Oczywiście, odkąd Wiesiek w drugiej połowie lat dwutysięcznych powrócił do regularnych studiów, zajął ważne miejsce w krwiobiegu społeczności (nie tylko polonistycznej) Uniwersytetu Rzeszowskiego. Nie zmienia to jednak faktu, że przez większość swojej naukowej aktywności pozostawał niezależnym (wolnym) uczonym.
Wiesiek nie przestrzegał konwenansów, zasad protokółu dyplomatycznego i sformalizowanych zachowań. Nie lubił „Szanownych Panów Profesorów” ani „Szanownych Panów Doktorów” (podobnie jak „Szanownych Panów Magistrów” i żeńskich odpowiedników wszystkich tych apostrof). Darzył za to sympatią, jak sam mówił, np. Marka i Romka, Kazia i Zenka, Staszka i Janka, Magdę i Agnieszkę. Zazwyczaj nie stosował form grzecznościowych, takich jak „pan” i „pani”, również wobec osób, których nie znał, co było wyrazem dążenia do bezpośredniości relacji, autentyczności porozumienia, intelektualnej prowokacji. Czasami jego zachowanie spotykało się z dezaprobatą, jednak większość osób ze środowisk akademickich całej Polski akceptowała jego bezceremonialność i odbierała go przyjaźnie. Wiesiek wyznawał zasadę: najpierw drugi człowiek i ludzkie podejście do niego, potem ewentualnie – savoir-vivre i rytuały, które nie mogą ograniczać prawdziwego porozumienia. Z tego samego powodu, kończąc np. swoje mailowe listy, nie załączał słów „z poważaniem” ani „wyrazów szacunku”, ponieważ uważał je za konwencjonalne frazesy, niemające w sobie nic z rzeczywistej uwagi dla adresata. W zamian wymyślał różne niebanalne formuły końcowe, np. „bądź zdrowy/a i dzielny/a”. Kiedy wiedział, że nie ma wyjścia i zbyt wiele ryzykuje, zwracając się do starszej, słabo znanej lub wyżej w uniwersyteckiej hierarchii stojącej osoby po imieniu, pisał lub mówił: „Sympatyczny Panie Profesorze”, „Ulubiona Pani Doktor”. Ze względu na swoje osobliwe obyczaje wiele tracił, z drugiej strony jednak zawsze był autentyczny i pozostawał w zgodzie z samym sobą.
Nie był też Wiesiek intelektualnie samowystarczalny. Miłość do nauki łączyła się u niego z miłością do ludzi, do których prawdziwie się garnął. To rzadka cecha wśród osób gruntownie wykształconych. Garnął się do nich, czyli do każdego z nas. Można też powiedzieć, że wszędzie było go pełno, ale mimo to przez całe życie czuł się samotny. Na tę paradoksalną sytuację składało się kilka przyczyn. Na co dzień mieszkał w Jaśle, gdzie z trudem znajdywał odpowiednich rozmówców. Nieprzeciętne zdolności umysłowe tyleż pozwalały mu lepiej rozumieć ludzi, co oddalały ich od niego, tworząc trudną do pokonania przepaść intelektualną. Ponadto tysiące przeczytanych lektur, o jakich nie zawsze mógł dyskutować z bliskimi osobami, przywiodły Wieśka do nawyku monologowania, z którego powoli się wyzwalał. Najgorsze jednak było to, że nie posiadał daru wymowy. Mówił niestarannie, chaotycznie, jak gdyby treści wypełniające jego umysł nie odnajdywały w formułowanych przez niego wypowiedziach adekwatnego wyrazu. Miał też poważną wadę wymowy, w ostatnim okresie życia wydatnie spotęgowaną przez problemy zdrowotne (trudności oddechowe). Z tego powodu niektóre wystąpienia konferencyjne Wieśka nie były udane, uzyskując właściwy kształt dopiero w opublikowanej wersji.
Bohater mojej opowieści nie realizował wzorca uczonego poświęcającego każdą wolną chwilę na czytanie. Po wielu latach studiów osiągnął stan, w którym dążył przede wszystkim do tego, by rozmawiać z ludźmi, przedstawiać im swoje myśli lub poznawać ich, a zaległości lekturowe nadrabiał, gdy nikogo obok niego nie było. Czerpał to, co najlepsze, z bycia wśród innych: gdy pojawiała się sprzyjająca temu okazja, zawsze spędzał z nimi czas (ponadto, aby nie uzależniać się od okoliczności, raz po raz sam je inicjował). Ale wybierał też to, co najlepsze, z bycia samotnym: w odosobnieniu oddawał się pracy naukowej i gdy czytał lub pisał, nikt poza żoną nie miał do niego dostępu.
Praca naukowa i jej rezultaty w postaci publikacji zajmowały istotne miejsce w życiu Wieśka, ale nigdy nie postrzegał jej w sposób zadaniowy, zgodnie z bezrefleksyjnie traktowanym schematem: przeczytać, napisać, wydać, a potem do zrealizowanego celu już nie wracać, by niezwłocznie przejść wymienione kroki ponownie i zająć się czymś nowym. Innymi słowy, za punkt docelowy nie uważał nieustannego publikowania kolejnych tekstów bez dyskusji o nich lub namysłu nad tym, czy znajdują czytelników, czy podjęte przez niego tematy wzbudzają zainteresowanie. Zdarzało się, że weryfikował statystyki wypożyczeń prac cenionych przez niego badaczy, niekiedy przygotowywanych przez wiele lat. Gdy dowiadywał się, że – przykładowo – ktoś w danej książnicy sięgnął po nie tylko raz w ciągu dekady, utwierdzał się w przekonaniu, że bycie uczonym to postawa obejmująca znacznie więcej niż tylko publikowanie, gdyż jego zasięg niejednokrotnie okazuje się znikomy. Dowodził tym samym, że nie był teoretykiem życia, który nie wdraża w codziennej praktyce szeroko pojętego przesłania płynącego z paradygmatu nauki. Pisał zaś jedynie o tym, co w sposób dogłębny rozumiał.
Pytania, jakie stawiał ludziom, zarówno bliskim, jak i przypadkowo spotykanym, traktował często jako pretekst, by poruszyć jakiś temat, by o nim opowiedzieć. Mogły to być wrażenia z konferencji, ale też fundamentalne pytania dotyczące życia każdego z nas. O ważnych sprawach mówił zarówno podczas długo wyczekiwanych umówionych spotkań, jak i w sytuacjach akcydentalnych i prozaicznych: na korytarzu uczelni, na przystanku, telefonicznie. Podczas krótkiej rozmowy w przejściu między budynkami UR można było zapytać go o skomplikowany problem naukowy – szereg wątpliwości umiał rozstrzygnąć od razu, odsyłając przy tym do przydatnych publikacji. Dialog z nim polegał także na wymienianiu zawoalowanych skrótów myślowych oraz subtelnych aluzji literackich – wszystkie z nich bezbłędnie odczytywał. W moim odczuciu nawet szkodzący Wieśkowi nałóg palenia papierosów stanowił nie tyle wyraz nikotynowego głodu, co raczej środek pozwalający mu na inicjowanie rozmów podczas wspólnych „inhalacji”; podobnie postrzegam sięganie przez niego po alkohol. Aby jego monolog mógł przekształcić się w dialog, należało go uważnie słuchać, znać się na tym, o czym mówił, i podejmować próbę swoistego moderowania przy pomocy zadawania pytań, formułowania własnych uwag czy glos do wypowiadanych przez niego sądów. Dla wielu osób, a do grona tego zaliczam się również i ja, tak pojmowana relacja z nim była bardzo cenna.
W trakcie wyjazdów do różnych instytucji w Polsce i udziału w wielu spotkaniach i konferencjach naukowych wykorzystywał każdą chwilę na interakcje z ludźmi, zwłaszcza młodymi, pomagającymi mu zrozumieć współczesny świat. Jako rozmówca i uczestnik dyskusji nigdy nie walczył na argumenty i życzliwie odnosił się do osób mających zdanie inne niż on w interesujących go kwestiach. Nie debatował także, zmierzając do wstydliwego obnażenia niewiedzy interlokutorów, nad którymi nierzadko miał znaczną przewagę. Ważniejsze od różnic między nim a otoczeniem zawsze okazywało się bowiem poczucie wspólnego odkrywania świata, będące alternatywą dla samodzielnego poznawania rzeczywistości. Biorąc aktywny udział w wielu sesjach w różnych miastach, wyrażał swoją miłość zarówno do nauki, jak i do ludzi, których wtedy poznawał i spędzał z nimi czas. Często wymieniał się kontaktami z osobami wówczas poznanymi, telefonował do nich lub mailował (czego nauczył się dopiero pod koniec życia), spotykał się z nimi, gdy pojawiały się takie możliwości. Niejednokrotnie próbował im zaufać i powierzyć swoje nadzieje.
Uniwersytet tworzył wedle jego opinii społeczność, a towarzystwo naukowe – grupę ludzi, która powinna być względem siebie otwarta, nie tylko w związku z realizacją celów ściśle powiązanych z nauką. Nasza polonistyczna wspólnota stanowiła dla niego grono wieloletnich kolegów i przyjaciół – wśród nich czuł się jak w rodzinie. Był przekonany o tym, że jednym z czynników wpływających na wyniki pracy naukowców jest ich skłonność do swobodnego zrzeszania się, możliwość wymiany poglądów, tworzenia nieformalnych grup dyskusyjnych czy badawczych. Jednocześnie bardzo ubolewał nad tym, że ludzie nauki w życiu prywatnym są często zamknięci, uwikłani w konwencjonalne relacje, które nie wychodzą poza mury uczelni. Martwiło go, że znajomi naukowcy odczuwają opory przed tym, by spotkać się z kimś ze swojego środowiska po godzinach, a zamiast inicjować takie sytuacje częściej i w sposób nieskrępowany, robią to wyłącznie podczas konferencji.
Wszyscy chcący się z nim kontaktować i poznać, także ludzie bez wykształcenia lub o wątpliwej konduicie, mieli taką możliwość i swobodny do niego dostęp. Jedyne bariery w komunikacji stanowiły jego nawyk monologowania, z którym jednak coraz lepiej sobie radził, oraz kontestowanie przez niego tradycyjnie pojmowanych zasad kultury, dające się we znaki w trudnych do przewidzenia okolicznościach, co tworzy, skądinąd, niewyczerpane źródło środowiskowych anegdot. Grono kolegów, koleżanek i przyjaciół Wieśka tworzyli przede wszystkim naukowcy i pisarze, ale znał się też z ludźmi reprezentującymi inne zawody. Nie stronił także od osób funkcjonujących na marginesie społeczeństwa, którym okazywał szacunek i zrozumienie.
Równie ważni jak rodzina byli w jego życiu przyjaciele, więzi z nimi należały do najwyżej przez niego cenionych wartości, nadających sens istnieniu. Wiesiek, będący chrześcijaninem nie tylko z nazwy, wiedział, że im więcej jest ludzi, których kochamy, tym lepiej. Rozumiał, że chrześcijaństwo polega m.in. na wspólnym byciu z innymi, że miłość do jednej lub kilku osób przy jednoczesnej niechęci do ogółu nie jest możliwa. Jako przyjaciel przypominał Ignacego Rzeckiego w relacji ze Stanisławem Wokulskim czy też Dymitra Razumichina w więzi łączącej go z Rodionem Raskolnikowem. Zupełnie nie zrażał się niepowodzeniami, jakie napotykał na tej płaszczyźnie, choć, rzecz jasna, doświadczył również w życiu przyjaźni spełnionych i trwających do ostatnich dni. Kochał więc przyjaciół stale i niezawodnie towarzyszących mu w zmaganiach z codziennością, ale kochał także tych, którzy wiele robili, aby go do jego miłości zniechęcić. Nie każdy chciał bowiem przyjąć ofiarowane mu uczucia przywiązania. Nie każdy z chęcią mu otwierał, gdy kołatał do jego drzwi, czyhając na możliwość wyciągnięcia ręki na powitanie czy przekazanie pozdrowień. Wiesiek wykazywał się przy tym cierpliwością i wierzył, że relacje niespełnione lub naznaczone asymetrią zaangażowania z czasem skierują się na właściwe w żywionym przez niego przekonaniu tory, o co nierzadko potrafił walczyć przez wiele lat. Tęsknił też za dawnymi znajomościami i powiązanymi z nimi wydarzeniami, ale jeszcze bardziej za tym, co nigdy nie zaistniało.
Zresztą ci bliscy, z którymi nie miał już kontaktu, albo ci dopuszczający go do siebie w sposób ograniczony, będąc przyjaciółmi wyłącznie w odległej przeszłości, nadal pojawiali się na co dzień w wewnętrznym świecie Wieśka. Odżywali w pamięci i wyobraźni, we wspomnieniach, jakimi dzielił się z innymi – niejeden ich adresat pełnił rolę medium wspomagającego opowieści o spotkaniach sprzed lat, pojawiających się w jego wypowiedziach z ogromną intensywnością.
Pracom naukowym i krytycznoliterackim Wieśka można by poświęcić nie tylko przeglądowy artykuł, ale również obszerne studium. Ponadto interesujące mogłoby okazać się przedstawienie jego dorobku na tle wyników dociekań innych niezależnych badaczy. O długim wykazie artykułów Wieśka już wspominałam – wiąże się z nim charakterystyczna anegdota. W ubiegłym roku akademickim zdarzyło się, że pojawił się w Uniwersytecie Rzeszowskim, taszcząc ze sobą pokaźną, ciężką walizkę, pełną książek i czasopism z jego artykułami. Przedłożenie ich w Dziale Kształcenia było niezbędne w związku z koniecznością dokumentowania przez doktorantów postępów w pracy naukowej. Wiadomość o tym zdarzeniu obiegła uczelnię, zaskakując osoby spoza najbliższego środowiska Wieśka, które dopiero przy tej okazji zetknęły się z ogromem jego dorobku. Do dziś nie wszyscy temu dowierzają, anegdota zaś funkcjonuje na prawach uniwersyteckiej legendy.
Przypominając Wieśka, warto odnotować jego wybrane poglądy, zwłaszcza te, które nie mogły się pojawić wprost wypowiedziane w publikacjach.
Był przekonany o tym, że posiadanie rzetelnej, ugruntowanej wiedzy wymaga długotrwałych studiów, do którego to celu nie prowadzi żadna droga na skróty. W konsekwencji takiego przeświadczenia błyskawiczne kariery naukowe polegające na szybkim zdobyciu kolejnych stopni i tytułów nie robiły na nim najmniejszego wrażenia. Zauważał, że często – choć oczywiście nie zawsze – towarzyszy im nie tyle motywacja poznawcza, lecz zorientowanie na spełnienie formalnych wymogów. Należały do nich w jego opinii np. zakreślenie łatwego do przedstawienia wąskiego tematu, chłodna, wyrachowana kalkulacja, w jakim czasopiśmie opłaca się publikować artykuły, by zgromadzić odpowiednią ilość punktów, z kim warto współpracować i rozmawiać, bo wiele od niego zależy, z kim zaś kontakty zredukować do minimum.
Niepokoiło Wieśka uatrakcyjnianie nauki, zwłaszcza humanistyki, uzasadniane chęcią przyciągnięcia do niej szerokiego grona młodych ludzi, jako całość przyjmującego tyleż pragmatyczną, co naturalistyczną postawę wobec życia. Jeszcze bardziej martwiło go urynkowienie nauki w dzisiejszych czasach: czynienie z niej towaru, który można kupić bądź sprzedać, oraz centralne zarządzanie nią w sposób zbiurokratyzowany, technikami wywiedzionymi z przemysłu. Nie przemawiała do niego współczesna akademicka nowomowa: nazywanie zadań realizowanych przez naukowców „projektami” czy opatrywanie wykładów nazwą „szkoleń” (które podnoszą, bo jakże by inaczej, tzw. „kompetencje zawodowe”). Wiesiek zwracał uwagę na istnienie tematów badawczych intelektualnie modnych – zajmowanie się nimi w jego przekonaniu nie ma najmniejszych szans przetrwania próby czasu.
Czytając prace naukowe, dzielił je na dwie grupy: referencjalne, to jest w sposób mimetyczny opisujące przedmiot badań w świetle obecnego stanu wiedzy, i wychodzące poza referencjalność, oprócz mimetyczności wskazujące na pogłębione relacje między różnymi zjawiskami. Dostrzegał, że świadomość posiadanego wykształcenia często przysłania ludziom człowieczeństwo, związek z życiem w jego najzwyklejszych przejawach, prowadzi do nieuzasadnionej wyniosłości, dążył więc do tego, aby takiej postawy nie manifestować. Wreszcie – w gorączce pełnych emocji dyskusji, na tematy związane z nauką i nie tylko, zauważał, że wywołujące burzliwe spory różnice poglądów między ludźmi, często są w gruncie rzeczy są niewielkie i nie powinny ich dzielić we wspólnym dochodzeniu do prawdy.
Wiesiek był cały czas zajęty pracą naukową, ale był też wolny – nie liczył czasu, dzieląc go z innymi i mając go dla nich bardzo wiele albo po prostu tyle, ile potrzebowali. Na co dzień przede wszystkim żył, a nie tylko czytał o życiu; czuł, a nie jedynie poznawał utrwalone w literaturze opisy uczuć. W narzędziowni świata przebywał tylko wtedy, gdy musiał – we wszystkich pozostałych chwilach jego istnienie realizowało się na płaszczyźnie bycia, w pojedynkę lub z innymi, a będąc zupełnym antypragmatykiem, chętnie angażował się w przedsięwzięcia niepewne.
Jako człowiek nauki nie akceptował istnienia relacji hierarchicznych – wolał być i działać w świecie akademickim z kimś lub obok kogoś, niż komukolwiek podlegać. Bezustannie poszerzał swoją wiedzę, publikował, prezentował referaty, dyskutował, a nie jedynie „punktował”. Nie kategoryzował instytucji, z którymi podejmował współpracę: jako prelegent bywał np. w uniwersytetach: Jagiellońskim, Warszawskim, Śląskim i im. Adama Mickiewicza w Poznaniu. Nie uważał jednak za stratę przedstawienia interesującego referatu w Wyższej Szkole Biznesu w Dąbrowie Górniczej czy w Państwowej Wyższej Szkole Zawodowej im. Jana Grodka w Sanoku – również tam poznawał ciekawych ludzi, prowadzących ważne, jego zdaniem, badania i nade wszystko otwartych na nawiązywanie relacji. Z tego samego powodu udzielał się także jako animator kultury, zwłaszcza czytelnictwa, w rodzinnym Jaśle.
W pogłębianiu wiedzy Wiesiek dążył do tego, aby jego poszukiwania pomogły mu spojrzeć na rzeczywistość na nowo, poszerzyć horyzonty myślowe, a nie potwierdzić to, co już wiedział. Czytał nowości wydawnicze, ale ogromny szacunek miał dla dzieł, które funkcjonują w kulturze od pokoleń. Kiedy inni wymieniali rzeczowe komunikaty, on wyrażał swoje refleksje, obawy, przeżycia. W rozmowach z ludźmi przedstawiał nie tyle swoje doświadczenia, co raczej płynące z nich wnioski. Gdy jego rozmówcy korzystali z okularów minusowych, redukujących krótkowzroczność, szkła Wieśka były plusowe i poskramiały dalekowzroczność. Nie chciał nikogo wciągać do własnego świata, bo oznaczałoby to przyjęcie przez tego kogoś na siebie jego trudnego losu – dążył natomiast do tego, żeby pokazać otoczeniu swoją rzeczywistość, często jaskrawo odmienną od mikrokosmosu ogółu. Dość beztrosko traktował pisanie doktoratu, powoli i spokojnie przymierzając się do sfinalizowania go. Przejmował się natomiast habilitacjami i profesurami kolegów, od których powodzenia zależał ich przyszły byt.
Do zarysowanej wyżej dialektyki warto dopisać jeszcze przygarść szczegółów osobistych. Ludzie z najbliższego otoczenia, którzy nie znali bliżej Wieśka, czasami widzieli w nim zdziwaczałego starego kawalera i kloszarda. Tymczasem miał przy swoim boku kochającą go, atrakcyjną żonę (podobnie, jak on, po studiach polonistycznych) i rodzinę. Bezdomność mógł co najwyżej odczuwać w chwilach wyobcowania, rozpatrując ją w kategoriach egzystencjalnych. Zarzucano mu też niedbałość w ubiorze. Trudno się z tym nie zgodzić, trzeba jednak zwrócić uwagę na to, że strój Wieśka zazwyczaj nie był przypadkowy. W jego garderobie dominował kolor zielony, a swoim nieodłącznym atrybutem uczynił kamizelkę w charakterystycznym, jaskrawym odcieniu. Wreszcie – niektórzy tłumaczyli sobie uosabianą przez niego ekstrawagancję, znakomitą pamięć i osiągnięcia naukowe zaburzeniami ze spektrum autyzmu, zespołem Aspergera lub sawanta. Ale przecież przeciwieństwie do autystów Wiesiek lgnął do ludzi i nie izolował się od nich. Zdobytą wiedzę nie odtwarzał, lecz twórczo wykorzystywał. Nade wszystko zaś zdarzały mu się pomyłki, które, rzecz jasna, w żaden sposób nie umniejszają jego wykształceniu. Czasami należało zwrócić mu uwagę na to, że wydarzenie, o jakim mówi, rozegrało się w 1968 roku, a nie w 1967; że opisywana przez niego książka nosi tytuł Cyfrowa demencja, a nie Cyberdemencja itd. Fantastyczna pamięć Wieśka najpewniej miała swoje źródło w jego ogromnym zaangażowaniu emocjonalnym w zdobywanie wiedzy, w miłości do niej, zwłaszcza że o sprawach, które uważał za nieistotne, szybko zapominał.
Bohater niniejszej opowieści to naukowiec, który publikując, występując z referatami, dyskutując, wniósł zauważalny wkład w rozwój nauki i kultury. Ale był także uczonym i humanistą – orientował się w stanie wiedzy wielu różnych dyscyplin naukowych, dla wielu osób stanowił autorytet intelektualny, miał też niebanalne przemyślenia na temat życia. Co więcej, myślał i działał w sposób niezależny, bezinteresowny, a przede wszystkim był otwarty na innych ludzi. Można być naukowcem, lecz mimo zatrudnienia w uczelni i przejścia przez wszystkie szczeble awansu zawodowego nigdy nie stać się uczonym. Można również, jak Wiesiek, być przez kilka lat doktorantem wyższej uczelni, formalnie nie pracować w niej ani przez jeden dzień, a pomimo to być nie tylko naukowcem, ale i uczonym. W moim przekonaniu środowiska akademickie powinny otwierać się na obecność w nich takich jednostek, gdyż często to właśnie one, dzięki swoim pasjom, wyznaczają innym właściwy kierunek postępowania.
Wypada mi w tym miejscu dodać, że wiele osób krytykujących „niekulturalne” zachowania Wieśka na poziomie rzeczowej oceny sytuacji miało rację. Wszelako warto uwzględnić coś, co może być niełatwe do zaakceptowania, a mianowicie to, że mogą istnieć ważniejsze rzeczy niż dostosowywanie się do zasad kultury, że wielką szkodą byłoby przekreślanie mądrego i wartościowego człowieka z powodu niedostatków w jej zakresie; człowieka, którego geniusz współistniał z ekscentrycznością.
Przedwczesna śmierć Wieśka wiele osób zaskoczyła. Z jej żelaznego uścisku wymykał się już parokrotnie – wydaje się, że w przeszłości był do odejścia przygotowany, jednak nie tym razem. Jeszcze w lutym przymierzał się do wyjazdów do Rzeszowa. Miał pomysły na kolejne artykuły i wiele planów związanych z nauką, które chciał zrealizować po ukończeniu pracy nad dysertacją. U jednej z rzeszowskich krawcowych szył garnitur na miarę, ale nie zdołał go odebrać – nosił się z myślą zaskoczenia wszystkich eleganckim wyglądem podczas obrony doktoratu i jego promocji. Nie zdążył uzyskać stopnia doktora, choć wydaje się, że honor ten do niego nie pasował, Wiesiek funkcjonował bowiem ponad oraz poza wszelkimi stopniami i tytulaturą, będącymi instytucjonalnym potwierdzeniem posiadanych kompetencji. Nie przeprowadził ważnych dla siebie rozmów, nie odbył wielu długo oczekiwanych spotkań… Lecz realizacja tych zamierzeń nie zależała tylko od niego.
Z pewnością niejeden i niejedna z nas, wchodząc na teren naszej uczelni, jeszcze długo będzie odruchowo myśleć, że za chwilę go gdzieś spotka. Później natomiast będziemy wypatrywać go jak kogoś, na kogo się czeka, wiedząc już, że nie przyjdzie. Nie będąc fizycznie wśród nas, Wiesiek wciąż pozostaje członkiem naszej społeczności i głęboko wierzę, że nigdy się to nie zmieni. Będziemy pamiętać i o jego wkładzie w rozwój nauki oraz kultury, i o różnych okolicznościach, które sprawiły, że poznaliśmy go jako człowieka i uczonego o wyrazistym charakterze, liczne zaś opowieści o związanych z nim zabawnych sytuacjach wywołają śmiech przez łzy.
Zmarł Wiesiek Setlak z Jasła, Wiesiek o niechlubnym imieniu, czego zresztą był świadom, kojarzącym się dziś bardziej z niesławnym towarzyszem niż z tytułowym bohaterem sielanki Kazimierza Brodzińskiego; zmarł Wiesiek z wyludniającego się podkarpackiego miasta, przyjeżdżający do nas, do Rzeszowa, kilka razy w miesiącu – jakże banalnie wydaje się brzmieć ta wiadomość. Tymczasem był to funkcjonujący wśród zwykłych ludzi intelektualista wielkiego formatu, którego wiedza, umiejętności i doświadczenie w niczym nie ustępowały uczonym z najlepszych europejskich uniwersytetów.
***
Kiedy śni mi się Wiesiek, jest rok 2017. Zamierzam wówczas sfinalizować doktorat w wymaganym czteroletnim okresie, jeszcze bez żadnych urlopów. Mam też inne, ważniejsze od tego plany, układające się w świetlaną wizję jutra. Przyszłość, jaka się przede mną zarysowuje, tworzy równy gościniec, na którym nie może pojawić się żadna przeszkoda.
Kiedy śni mi się Wiesiek, przebywam w nieczynnym, podziemnym schronie przeciwlotniczym. Prowadzę w nim badania bez wymaganych zezwoleń, podejmuję też próby jego reaktywacji. Mimo zupełnego braku zasięgu komuś właśnie udaje się do mnie dodzwonić. To nieustający w wysiłku Wiesiek, który próbuje mnie stamtąd wywabić, nie bacząc na to, że nie powinnam przerywać swoich eksperymentów w takim momencie. Niebawem będzie w uniwersytecie i chce się ze mną spotkać, ale napomyka też z trudem, że potrzebuje asysty.
Kiedy śni mi się Wiesiek, opuszczam schron i udaję się w stronę uczelni. Gdy przychodzę, idziemy wspólnie do dziekanatu, do bardzo lubianej przez niego Pani Iwony. Próbuję zapamiętać, jakie dokumenty i do kiedy ma złożyć, później staram się mu pomóc je przygotować.
Kiedy śni mi się Wiesiek, idziemy też wspólnie odwiedzić jednego z jego kolegów. Z tego, że przychodzimy, wydaje się bardzo zadowolony i nie ma nic przeciwko temu, by w nieodległej przyszłości zaaranżować kolejne takie spotkanie. Po półgodzinie, najwyżej po godzinie wychodzę, aby panowie porozmawiali sobie sami. Dopiero gdy się rozstają, wracam do Wieśka, a w tzw. międzyczasie krążę między uniwersyteckimi budynkami.
Kiedy śni mi się Wiesiek, wstępujemy również do biblioteki. On odbiera pokaźny stos zamówionych książek, które chowa do zielonych, materiałowych toreb, ale chcąc opuścić wypożyczalnię, nie zabiera ich, lecz przekazuje je mnie. Czasami je niosę, a kiedy indziej proszę jeszcze kogoś o pomoc. Po terenie uczelni poruszamy się jak niewielka procesja: idziemy powoli, często przystając – z powodu chwilowo złego samopoczucia Wieśka albo jego nałogu „inhalacji”; oprócz książek mamy ze sobą również inne bagaże. Co chwila ktoś się do nas przyłącza – wówczas bohater mojego snu staje się słuchanym przez całą grupę z uwagą perypatetykiem.
Kiedy śni mi się Wiesiek, ramy jego obecności w Rzeszowie wyznaczają zawsze godziny odjazdu autobusów do Jasła. Wiesiek mówi mi, że zamierza wrócić z przewoźnikiem X o takiej a takiej godzinie. Ja jednak mu to odradzam, bo w przeszłości wiele razy zaobserwowałam, że jego kierowcy jeżdżą bardzo nieostrożnie. Wiesiek decyduje się więc pojechać do domu z przewoźnikiem Y – godzinę lub dwie godziny później. Wtedy zyskujemy czas na wspólną, serdeczną rozmowę. Wynikające z niej przemyślenia towarzyszą mi nie tylko w drodze powrotnej. Doświadczenie to jeszcze nieraz powtarzamy, bywa, że w sytuacjach, którym nie towarzyszą uczelniane obowiązki.
Aleksandra Smusz