FRAZA NR 101-102 / 2019 – O KSIĄŻKACH
Jan Tulik
Chroma pamięć i smak topielca
Powiedzieć, że jednym z głównych bohaterów Ucha Igielnego Wiesława Myśliwskiego jest pamięć, nie będzie chyba pomyłką. To powieść-fresk; znajduje się w niej wiele barwnych obrazów z czasów powojennych, ale i współczesnych, eseistycznych wypowiedzi na tematy filozoficzne, rozważań natury estetycznej. Bohater z młodości przeistacza się w staruszka, a raczej na odwrót: to stary człowiek wraca pamięcią do swej młodości i pierwszej, czułej miłości. Jakby spotkały się w jednej istocie młodość i starość. Pewien wybiórczy – bo tu nie ma i nie może być czasu linearnego – człowieczy los.
Na początku lektury widzimy oczyma wyobraźni, jak w wąskim przejściu na schodach Ucha Igielnego (niezwykłej uliczki w Sandomierzu), bohater starzec spotyka siebie młodego. I ta przemienność trwa do końca książki. Obaj czekają na dziewczynę, która jakby zaginęła, została utracona. To początki wspomnień, opowieści z czasów dawno minionych. Narrator sam sobie się dziwi, powiada: „Nie do uwierzenia wydają się wspomnienia na starość, zwłaszcza z dzieciństwa i młodości”.
Ta opowieść o życiu wyzwala w wyobraźni narratora – ale przecież najpierw pojawiła się w umyśle pisarza – szereg filozoficznych asocjacji; na swój sposób kombinacji, wariacji na temat życia, w danym człowiekowi czasie. Lecz jeśli prawdą jest, że „nikt nie żyje tylko własnym życiem”, w takim przypadku on musiał „wziąć jego życie na siebie” – jego, czyli prawdziwego „właściciela” życia? Kim zatem w istocie jesteśmy? Czy nosimy garb z dybukiem? I skoro – jak powiada narrator – życie jest „powtarzaniem życia po kimś”, i zwykle nie zdajemy sobie sprawy z tego, że jesteśmy „niekończącym się dziedziczeniem”, to ile w naszym życiu jest naszego życia? To zagadki, które przedkłada czytelnikowi swej nowej powieści Wiesław Myśliwski. Zagadki, czy raczej problemy, które winniśmy rozwiązywać, a przynajmniej nie pozostać wobec nich obojętnymi.
Ale spójrzmy na to i od innej strony, także oferowanej nam do rozważenia. Słowa to znamienne: „Życie człowiek nosi w sobie. Nie opowie, to go nie ma”. Więc może to również pewna gra autora z czytelnikiem, uwaga czyniona i akcentująca słowa: „Nie opowie, to go nie ma”? Jakkolwiek byśmy na takie zagadnienie spoglądali, wchodzili w dialog, czy nawet spór z pisarzem, tak przedstawiany ludzki los pomnaża nasze wyobrażenie o istocie ducha nas samych. Lecz aby życie opowiedzieć, by zaistnieć i być, konieczna jest pamięć. Gdyż to pamięć jest świadectwem, czy też poświadcza ludzkie życie.
Ale pamięć jest zmierzwiona, ulotna, każdy z bohaterów pamięta co innego, choć mowa o tej samej sytuacji, tym samym wydarzeniu. Przyjaciele szkolni spotykają się – już nieliczni z żyjących – w lokalu, jedzą, popijają i… wspominają. Każdy wie swoje i pamięta swoje. Główny bohater nieustannie wspomina swą szkolną miłość, czystą i namiętną. Koledzy pamiętają tę jego miłość jako Żydówkę; „nawracają” go, że przecież mógł jakąś „naszą” wybrać. Na nic tłumaczenie, że dziewczyna po prostu napisała wspaniałą pracę szkolną na temat zagłady Żydów i została wyróżniona przez wzruszoną nauczycielkę. Jednak ze względu na temat wypracowania, które nie zostało przez klasowych kolegów dobrze zrozumiane, nazwano ją Żydówką i tak pozostało na zawsze. Tu właśnie widzimy naszą ksenofobiczną mentalność, przy czym w tym przypadku zasadza się ona na niedoskonałości pamięci. A to nie jedyny w powieści przypadek ewokowania dawnych, minionych zdarzeń.
Wiesław Myśliwski to pisarz o znakomitym wyczuciu reakcji społeczności, wielkiej miary psycholog. Lecz nie podpiera się argumentami z tej gałęzi nauki. On wie o ludzkiej mizerii niezmiernie wiele z własnego doświadczenia, z obserwacji człowieczej kondycji. Na trzech biesiadujących każdy ma inne wspomnienie tego samego wydarzenia. Każdy ma także zakodowane w sobie zamierzchłe już dane o minionym zdarzeniu. To ważny wątek. Pisarz dyskretnie podpowiada, że jeśli chce się o czymś pamiętać, jeśli ma to dla kogoś wagę, musi się sprawdzić rzeczywistość, by nie ponieść w lata i starość fałszywego obrazu. Z drugiej strony ów fałszywy obraz, który powstaje w naszej słabej pamięci, zostaje zmiksowany, pomieszany z innymi przypadkami, może nawet z informacjami medialnymi, pasującymi do faktycznego niegdyś wydarzenia. Pewnie dlatego pisarz zdaje się bardziej ufać snom, jako równoważnej jawie rzeczywistości: „Sny są przecież takim samym życiem jak jawa, tyle że utajonym. Kiedyś co noc mi się śniła. Taka sama młodziutka, z tymi wielkimi smutnymi oczami, z rzędem bielutkich zębów, gdy jakieś słowo otwierało jej usta, taką ją bowiem zachowała moja pamięć. Mnie lata mijały, a ona nic się nie zmieniała. Z samych snów mógłbym ułożyć swoje życie i pewnie ciekawsze niż to na jawie, bo czym życie, gdy wszystko wydaje się już snem?”.
Sen i pamięć, a raczej jej niedostatek, przenikają się wzajemnie. Gdy na starość bohaterowie spotykają się w restauracji, w pierwszej chwili nie rozpoznają się, „badają” się wzajemnie – generał w stanie spoczynku, teraz pasjonat pszczelarstwa oraz artysta malarz, który ma za sobą kilka związków z kobietami. Zwierzy się, że nie porzucał kobiet ot tak sobie, to sztuka od niego tego wymagała. Zakochując się ponownie, poszukiwał świeżych inspiracji i nowych wrażeń. Gdyż, jak powiada, gdy „sztuce się sprzeniewierzysz, to klęska. Sztuka potrzebuje młodości. Młodość to krew sztuki”. A młodość nie trwa długo. Gdy nie wychodzi malowanie, trzeba zmienić muzę na nową.
I tak trwały te rozmowy, lecz narrator zwraca uwagę na muzykę – na przedwojenne tanga. Właśnie malarz, który deklarował, że jego wiarą jest sztuka, zakochał się od pierwszego wejrzenia w swojej pierwszej żonie przy tangu. Nie była w sensie potocznym ładna – jak wspomniał, ale miała „cudowne piersi ułożone nie za wysoko, nie za nisko, nie rozchodziły się na boki, nie zwisały, a pomiędzy nimi jakby Wąwóz Królowej Jadwigi” – a to wyjątkowa rynna geologiczna Sandomierza. I orkiestra zagrała, zdaniem malarza, „najpiękniejsze tango”, choć generał-pszczelarz oponował, że najpiękniejsze jest tango Jalousie. Według malarza najpiękniejszym tangiem jest La Cumparsita, napisana w 1919 roku przez dwudziestodwuletniego Urugwajczyka Rodrígueza. Z początku było ono grane w kawiarni La Giralda w Montevideo, ale już wkrótce zawojowało świat. Po dwudziestu latach Rodríguez procesował się, by odzyskać prawa do La Cumparsity, którą kiedyś sprzedał za 20 pesos. Utwór ten trawa trzy minuty i pięćdziesiąt siedem sekund.
Jalousie po francusku znaczy „zazdrość”, „zawiść”. Tango pod tym tytułem skomponował Jacob Thune Hansen Gade (1879–1963), duński skrzypek i kompozytor, znany powszechnie dzięki temu właśnie utworowi z 1925 roku. Podobnie jak w La Cumparsita zaczynają skrzypce, później wchodzą wiolonczele, w ogóle dominują smyczki, zaś utwór trwa o dwadzieścia sekund dłużej od La Cumparsity. Oba te utwory, choć współcześnie nam znane, należą już do klasyki. Wspominam o tym, gdyż mistrz Myśliwski do tej pory przedkładał saksofon nad inne instrumenty (by przypomnieć Traktat o łuskaniu fasoli).
Zastanawiając się nad przedstawionym w Uchu Igielnym problemem pamięci, zrodziło się we mnie pytanie: czy dojrzali bohaterowie tego utworu rzeczywiście słuchają wymienionych kompozycji, czy raczej ewokują piękne dźwięki z lat młodości? Skoro pamięć intensywnie miesza się w naszym umyśle z wyobrażeniami, może to dotyczyć również muzyki. A co z zapachami? Powonienie ma tylko przymiotowe określenia, dlatego mówimy, że coś pachnie, jak jabłko, jak lilia itd. Zatem pamięć nie stanowi żadnego constans w bezmiarze czasu: „Głowy bym nie dał, czy to było potem, czy przedtem. Nie ma to zresztą większego znaczenia. Mogły mi się czasy zamienić. Czas lubi się tak nieraz zamienić z innym czasem. Czas jest chytry jak lis, a bywa i złośliwy. Potrafi płynąć w tę i zarazem w przeciwną stronę. A tylko nam się wydaje, że zawsze płynie razem z nami i nasze życie wyznacza mu granice. Nic bardziej błędnego. Ciągnie nas, gdzie chce. I w tył, kiedy nas nie było, i w przód, kiedy nas nie będzie. Bawi się nami, wiedząc, że i tak nic nie możemy. Człowiekiem nietrudno się bawić”.
„Chytry” czas deformuje nasze wspomnienia we własnym tyglu, zamienia wspomnienia na inne i wartościuje je podług jakiegoś swego widzimisię. Autor Ucha Igielnego relacjonuje spotkanie z koleżanką i byłą sąsiadką, zaaranżowane przez organizatorów jego przyjazdu do rodzinnego miasta. Pani ta między innymi spytała go, czy „pamięta [jej] tatusia”. „Naturalnie” – odrzekł, dodając: – „Kiedyś dał mi miotłę […] poodgarniaj tam tę resztę śniegu, synku”. I jakby ze skruchą odpowiada sam sobie: „Nie mogłem przecież odpowiedzieć, że nie pamiętam, byłoby to okrutne. Tym bardziej, że wysłuchując jej życia, przypisałem się, chcąc niech chcąc, do jej pamięci. Mógłbym powiedzieć, że dałem się wciągnąć w jej pamięć. Tak zawsze jest, kiedy człowiek wysłucha czyjegoś życia, nie może się już z niego potem wydostać. Będzie żył w nim, jak w swoim”.
Pamięć wciąż prześladuje pisarza, będącego głównym bohaterem powieści. Mówi on: „nabrałem niechęci do swojego dzieciństwa. A gdy mnie nieraz pamięć w to dzieciństwo przenosiła, nie byłem nigdy pewny, czy to moja pamięć. Zwłaszcza że na każdą pamięć, jak wiadomo, składa się i pamięć innych, i niemożliwe jest odróżnić naszą własność od własności pożyczonej lub dziedziczonej. Toteż mam wątpliwość, czy pamięć może być gwarantem naszej tożsamości”.
Bohater zwiedza swoje miasto. Zagląda do pracowni jubilera wyrabiającego biżuterię z krzemienia pasiastego, który na całej kuli ziemskiej występuje jedynie w tych okolicach w postaci jak gdyby wapiennych bochnów chleba. „Jego uroda polega na tym, że w żadnym z tych bochenków wzory się nie powtarzają. Każdy jest sam w sobie oryginałem. Wydobywano go już w neolicie, uważając, że ma moc magiczną” – zaznacza pisarz. Odkrywcą wartości artystycznej tego kamienia, wcześniej używanego do utwardzania dróg, jest Cezary Łutowicz. To jego pracownię i galerię odwiedził pisarz, zafascynowany opowieściami artysty o walorach krzemienia. Zachwycił się wisiorem i bransoletą, które u niego zamówił.
Ja także jestem zauroczony pracami Łutowicza, podobnie jak hollywoodzkie aktorki i muzealnicy. Fascynuje mnie także jego osobowość. Tak się złożyło, że jego wybranką jest moja koleżanka ze studiów, Bogusia Herdzik. Wiem, że Czarek wyczaruje piękne ozdoby i z krzemienia potrafi wykrzesać pasiasty brylant. Bezbłędnie odczytuje estetyczne potrzeby klienta, co Wiesław Myśliwski celnie zauważył. Cezary Łutowicz wymyślił także, że kotwica wydobyta z dna Wisły winna znaleźć miejsce w centrum sandomierskiej starówki i zaplanował oryginalną jej ekspozycję. Kotwica wryła się w powierzchnię bruku, a jej łańcuch sięga burty obłoków.
Stary człowiek odwiedzając swoje rodzinne miasto, chciałby spotkać przynajmniej kilka osób, które darzy sympatią. Planuje odwiedzić pana Jerzego, prowadzącego w zamku Muzeum Literatury, panią Zofię, która poczyniła wiele starań na rzecz rozwoju zamkowego muzeum oraz panią Alicję. Są to postaci mające swe realne pierwowzory, żyjące w grodzie nad Wisłą, odbijającą wspaniałości sandomierskiej starówki: Jerzy Krzemiński, była dyrektor zamku Zofia Czubowa i Alicja Kaszyńska. Mieszkający w Sandomierzu pisarz Jan Borzęcki zarekomendował nam kiedyś jej pensjonat. Jak pisze autor Ucha Igielnego, to u niej spotykają się artyści, ludzie teatru i pisarze. W jej domu, który jest na poły domem pracy twórczej, odbywają się spotkania literackie, plenery malarskie, wystawy. Z jednego z okien od północnej strony rozpościera się widok na nadwiślaną skarpę i plac targowy, na którym właścicielka nabyła gustowne tapiserie, które rozmieściła w pokojach dla gości. Pewnego razu, kiedy tam przebywaliśmy, gościła również swoje przyjaciółki, w tym sympatyczną panią z Krakowa, w młodości wilniankę. Poczęstowano nas chłodnikiem litewskim jej przepisu, pamiętanego z dawnych czasów. Mam ten przepis i go używam, ale nie wychodzi mi to, co spożywaliśmy u pani Alicji.
Ucho Igielne to także opowieść o niespełnionej miłości. Niespełnienie jest „niezawinione”, może było to uczucie – jak na tamtą epokę – nazbyt młodzieńcze? Historia dwojga dorastających uczniów przed maturą została zawłaszczona przez historię. Miłość jest bowiem szczególnie podatna na zmarnowanie. Główny bohater konstatuje, że uczucie wpędza kochającego w najgłębszą samotność. Zostają wspomnienia, ale czy nie są zamazane, jak odbicie w falującej wodzie po zranieniu jej kamieniem? Czy „dawna dzika, zielona dolina”, tak często wspominana przez zakochanego bohatera książki, rzeczywiście istniała? Po lekturze książki możemy pomyśleć, że pozostaje nam tylko wyobraźnia. Wiesław Myśliwski zawsze doprowadza czytelnika pod próg, za którym możemy coś odkryć, kogoś spotkać, przewidywać Tajemnicę.
W wyimaginowanej rozmowie z ukochaną z młodości pojawia się moc poetyckich obrazów, lecz kończy ją refleksja bohatera, który tamtej młodziutkiej dziewczynie przeciwstawia siebie jako starca z laską. Nie wierzy w życie jako niedookreśloną przyszłość: „Uwierzyć w życie, jakaż to trudna wiara, jeśli się nad tym zastanowić. Może dlatego, że z pozoru prosta, zwyczajna, pospolita. A jednak to najtrudniejsza z wiar. Tym bardziej, że są tylko dwie perspektywy życia: młodość i starość. Kiedy człowiek jest młody, nie wierzy, że będzie stary, a gdy jest stary, nie wierzy, że był młody”. Dlatego mogą czytelników zaskoczyć w Uchu Igielnym lakonicznie, cenne zdania, fenomenalne socjologiczne spostrzeżenia, nieoczekiwanie wplecione w tok relacji: „Niestety po reklamach najlepiej widać, jak nisko upadł rozum”.
Mogą nas także zaskoczyć groteskowe sytuacje czy osoby – takie jak bohater pisujący „zawodowo” mowy pogrzebowe – oraz niektóre wypowiedzi drugoplanowych bohaterów. Na przykład szczera do bólu pani Klara, która towarzyszy delegacji oprowadzającej zaproszonego do miasta jego dawnego mieszkańca, dziś wybitnego uczonego, zachęca gościa, by wysiadł z samochodu i zobaczył jezioro. Bowiem tym, którzy jeżdżą po świecie wyłącznie samochodami: „Mig i świat przeleciał. Tak im przelatuje życie”, po czym zanurzywszy stopy w wodzie, zagarnia rękoma jej powierzchnię i powiada: „Woda w dotyku jest przyjemniejsza od ciała mężczyzny”. Wtedy gość pomyślał: „Nie wiem, czy do kogoś poza mną doszły jej słowa, gdyż stałem najbliżej niej, a tym bardziej że wypowiedziane do jeziora, od razu się w nim zanurzyły”.
W tle przedstawionych w powieści wydarzeń pisarz przekazuje czytelnikom wiedzę o historii naszego kraju: powojennej biedzie, upokarzaniu człowieka przez politykę pochodzącą nie z naszej kultury, zafałszowywaniu rzeczywistości, przemilczaniu ludzkich dramatów, okaleczeniu na całe życie człowieczych umysłów. Przykładem może być epizod z tajemniczą parą letników.
Była ona goszczona z wyjątkową atencją, gospodyni postanowiła uhonorować ich topielcem, plackiem niebywałego smaku. Topielec to ciasto, które wkłada się do garnka z zimną wodą i czeka na jego wypłynięcie. Trzeba na to wypływanie cierpliwie czekać, nieraz bardzo długo. Matka utyskiwała, że w powojennej biedzie nie ma skórki pomarańczy, czy rodzynek, a takie ingrediencje czynią topielca szczególnie smakowitym. Letnicy zapewnili, że niebawem doślą jej te dobra, co zresztą uczynili. Podejrzanym wydało się matce nagabywanie syna, młodzieńca aspirującego do studiowania, by skorzystał z niebywałej okazji uczenia się w Warszawie, gdzie będzie miał wszelkie wygody za darmo. Matka poprosiła ich o adres, na który wysyłałaby im kartki na Boże Narodzenie i Wielkanoc, ale oni, speszeni, stwierdzili, że nie mają stałego adresu.
Matka kandydata na studenta z czasem zaczęła się domyślać, kim jest naprawdę to eleganckie, a politycznie szemrane towarzystwo, rekomendowane przez dalekiego ich krewnego. Oczywiście pisarz nie sugeruje, czy mężczyzna (może i oboje) to wysokiej rangi partyjniak, może nawet przedstawiciel ubecji. Tylko tacy z najwyższych politycznych półek mieli dostęp do najlepszych konfitur. Paczka od nich jednak przyszła, a były w niej nieoczekiwane ananasy, migdały, okazała puszka kawy, blaszane pudełko z czekoladkami z podziękowaniem: „Za tego topielca”. No i reszta obiecanych rzeczy, łącznie z płaszczem dla przyszłego studenta.
Matka podała na odjezdnym – bo przecież obiecała – letniczce przepis na topielca; czytelnik jednak nie pozna tej receptury. Odnajdzie za to w Uchu Igielnym dokładny przepis na nalewkę z węgierek. Takie receptury pamiętamy z utworów Iwaszkiewicza, także przecież z wyboru sandomierzanina: „Nalewkę robiło się z suszonych śliwek węgierek. Śliwki na suszenie zrywało się dopiero, kiedy ścięły je już przymrozki. Takie były najlepsze. Podobnie jak powidła najlepsze są z podmarzniętych śliwek. Na nalewkę muszą być z pestkami. I nie przesuszone czy niedosuszone. […] Wsypywał około pięciu kilogramów do słoja i zalewał równo ich powierzchnię czystą wódką”. Kto przeczyta Ucho Igielne, pozna recepturę tej szczególnej nalewki, nad którą każdy kosztujący piał z zachwytu z powodu jej smaku i wyjątkowego aromatu, ale tylko wybrani przez gospodarza goście byli nią częstowani, zaś osoby uznane za szczególnie godne otrzymywały na drogę buteleczkę tego nektaru.
Powieść została napisana pięknym językiem. Każde słowo jest wyważone, traktowane po Norwidowemu, by „odpowiednie dać rzeczy słowo”. Zawsze będę pamiętał słowa Wiesława Myśliwskiego, mówiącego do mnie: „Trzeba odnaleźć swój język, inaczej będzie się coś, kogoś powielać; odnaleźć w sobie własny język, on w nas tkwi”. Powieść ta zawiera jednocześnie obraz dawnego i obecnego Sandomierza. Szczególny to prezent dla tego urokliwego miasta – podobnej wagi, jakim wcześniej obdarowywał je Jarosław Iwaszkiewicz.
Jan Tulik
Wiesław Myśliwski, Ucho Igielne,
Wydawnictwo Znak, Kraków 2018.