Arkadiusz Stosur

 

Przez całą noc

Zwierzęta szły w ciemności. Wabił je zapach

smak winogron. Ludzie wchodzili, wychodzili

z domu. Na progu zostawiali buty. I kamienie.

A on już nic więcej nie potrzebował.

Odchodził w bieli. Nic nie mówił.

Przyglądał się otoczeniu. Które wolno traciło barwy.

Szybowało ku wiecznej bezbarwności.

Już nic więcej nie możemy zrobić.

Tym bardziej pomóc. To kwestia czasu. Kiedyś

lepiej to zrozumiemy. Teraz idziemy w noc. Czarną ciężką

i krępującą całe ciało. Jakbyśmy nie potrzebowali odpuszczenia

win. Jakbyśmy byli ptakami bez skrzydeł. Winem przelanym do młodych bukłaków.

 

Karmazyn w śmietanie

Napuszona puszysta małpa I tak się

Się siedzi

Siedzi się na

Nasiedzi się już Zasiaduje

I zasiada zsiada i wsiada W bryki z imbrykiem

Taki wybryk wymyk i omyk

Pod słońce

Omen nomen w sanktuarium na kolanach

Nakolanowo

Narodowo

Nagniotki podkolanówki sztandary kiełbasy wuuuuuuu wódka

Polska czysta jasnym płomieniem

Się tląca w trzewia gdzie bezkrólewie

Od ran pustki cmentarze nicość

Dziady dziady dziadostwo

Królestwo dziadów

I biesiady codzienne

Jak coś komu skapnie ze stołu

wtedy wówczas natenczas

Szczenięta się gromadzą…

 

Lanie wosku II

 Przelewa się iskra ze świecy. Mrok.

Nie chcę otworzyć oczu. Żeby mnie nie zobaczyli.

Na ścianie cień wielkiego domu. Odlany

Z wosku. Jak prezent. Na całe życie.

Otwieram okno na całą noc. I wypowiadam wróżbę.

 

Lanie wosku III

 Wystarczyło zapatrzenie Mgła z wosku Świt

bieleje nad miastem w którym idziesz przez kolejną zimę

Pociąg jeszcze nie rusza Anioł

jak cień toczy wózek

Odpadły mu skrzydła Wlecze się w błocie i sadzy

Powiedz dlaczego nie poprosiłaś o więcej

Byłabyś teraz szczęśliwa Pomimo złej wróżby

Wystarczyło zapłacić rachunek

I przejść na drugą stronę torów

Nawet przez chwilę można stąd

wypatrzeć odwrócone niebo Zwłaszcza pod wieczór

Gdy w oknach małych domów

z krzywymi dachami palą się świece

 

Rzeka

Rzeko, matko bez imienia, co wyrzucasz, wypluwasz

To, co niepotrzebne, śliskie i wilgotne; wszystko

Co unosi się w bezładzie, nieporządku, ciszy na głębokie wody.

A Ty idziesz brzegiem i nie widzisz końca topieli. Płyną śmieci, garnki,

opony, stare ubrania. Tylko ryby zadziwione zbliżają się

do końca horyzontu światła pulsującego pod tkanką niewidocznego

oceanu. Czy ryby psują się i czy mają głowy, w których zaczyna się

i kończy wszystko, co człowiek może opowiedzieć słowami. Jeśli

tylko chce. Jeśli posłuchamy ryb, nauczymy się żyć? I to może być

prawda, bo od kiedy kreślimy ciemnymi słowami kręgi rozumienia, musimy

wielokrotnie powtarzać się, żeby pojąć ich naturę. Dopiero

cisza wciska nas niepozornie w ostatnie wolne miejsca w tamach,

zaporach, wałach, zasiekach, usypiskach. To paradoks,

zawikłanie spraw, że próbujemy odzyskać utraconą mowę zwierząt.

I od chwili, kiedy nauczyliśmy się milczeć zlatują do naszych warg

ptaki, w głowach gnieżdżą się wężowe rodziny, ryby składają ikrę

w uszach, na plecach tłoczą się kormorany i flamingi, a nogi oplatają

algi i koralowce. Już nie wiemy, co jest prawdą, a co fałszem, kiedy

kładziemy się na mchu i karmimy kijanki; nawet nasze ręce utoczone

w brudzie są zmęczone i drżą. Wciąż wracamy myślami do ósmego

nieba i pierwszej rzeki, gdzie wciąga nas lepki muł i wszystko,

co zostało tutaj wyrzucone wczoraj i dziś. I na wieki wieków. Amen

 

Stodoły (emanacje na skraju wsi)

Niewidzialna choroba zabiera dzieci; w deszczu

I we mgle odsuwa je na inne poziomy, półki, przeciska

Przez rzekę, wrzuca w cień lasu, pomiędzy kamienie, nasiona sosen, łupiny

Orzechów i kręgi piasku. Chorobę leczymy dotykiem, nazywamy słowem.

Jednym, potem drugim i trzecim. Sąsiadka otworzyła niedaleko małą kwiaciarnię

w podcieniach domu w z wielkim ogrodem. Tam cały rok

buszuje słońce w ziołach, chabrach i astrach. Dojrzewa słonecznik z głową

przekrzywioną zawsze na południową stronę świata. Tutaj

prawie nikt nie zagląda, nie zagada. To miejsce jedynie dla miejscowych

i swoich. Czasem wpadnie zaplątana w sieci sowa, nietoperz o brunatnych

skrzydłach lub myszołów w trakcie nieudanego polowania. Wszyscy wokół chcą

podejrzliwie szybko zarabiać, przez miasteczko ciągną auta, żadne

nie zwalnia, mijają wysokie ciemne stodoły. W nich załadowane sianem dachy

płoną od zimnych słońc, które plamią niebo. W kręgach zbóż lęgną się

pająki, pszczoły i biedronki. Lgną do spoconych ciał. Nikt

już nie pilnuje dzieci, krów i kur panoszących się bez nadziei na wczesne dojrzenie,

zaowocowanie; dorośli drzemią w sennych popołudniach na werandach

z zakwitającymi magnoliami. Drogami poprzez pola mkną konie płoszone

przez siwiejące, elektryczne burze i wodoszczelne błyskawice. Nikt nie liczy

już ludzi. Bogowie odpoczywają w skalnych pustelniach nad jeziorami, gdzie

wykluwają się kolejne pisklęta łabędzi. Najważniejszy jest strop, kiedy ściana

nie może już unieść ciężaru i opada na gliniaste podłoże, zanurza się w bezmiar

wilgoci. Pękają okna w pobielonych ścianach małych domków o czerwonych

dachach. Dziecko wypala znak w trawie w przesileniu letnim i płonie kłos

za kłosem w olśnieniu ciszy. Na horyzoncie przekrzywiony krzyż prawosławnej

cerkwi zapomnianej wioski unosi się nad brunatnymi, pomarańczowymi

i krwistymi wstęgami nieuprawnej ziemi, która unosi samotnych ludzi

zapadających w kolejny głęboki sen…

 

Arkadiusz Stosur

Ur. w 1973 w Nowym Sączu, Pisze wiersze, prozę poetycka, opowiadania, eseje, formy teatralne i kabaretowe. Debiutował tomem Przejścia podziemne (Olkusz 2010, I Nagroda w V Ogólnopolskim Konkursie Poetyckim im. K. Ratonia w Olkuszu). Publikował m.in. w „Fragile”, „Kozimrynku”, „Wyspie”, Toposie”, „Odrze” i „Frazie”.