Aleksandra Smusz, Kiedy śni mi się Wiesiek. Wspomnienie o Wiesławie Setlaku (1960–2019)

Aleksandra Smusz

Kiedy śni mi się Wiesiek. Wspomnienie o Wiesławie Setlaku (1960–2019)

Potrzeba straty, żeby umieć doceniać. Zmarły 12 kwietnia 2019 roku Wiesław Setlak, którego w dalszej części tej opowieści będę nazywać po prostu Wieśkiem, był postacią nietuzinkową. Podobnie jak miało się to w przypadku wielu innych nieprzeciętnych ludzi, otoczenie odbierało go na wskroś niejednoznacznie. Przez jednych uważany był za człowieka niezwykle dobrego, świetnie wykształconego, posiadającego imponujący dorobek naukowy, niewspółbrzmiący ze skromną pozycją doktoranta. W oczach innych zaś jawił się jako persona minorum gentium funkcjonujący poza systemem abnegat, turysta konferencyjny, osoba stale naruszająca elementarne zasady kultury.

Wiesiek studiował polonistykę w rzeszowskiej Wyższej Szkole Pedagogicznej w drugiej połowie lat osiemdziesiątych. Spośród jego kolegów i koleżanek z tych czasów wyłoniło się później wielu wykładowców WSP – od 2001 roku Uniwersytetu Rzeszowskiego. Piszę „studiował”, bo formalnie, o czym nie każdy wiedział, studiów wówczas nie ukończył. W mury uczelni powrócił po kilkunastu latach, by w 2007 roku obronić pracę magisterską, którą przygotował pod kierunkiem prof. Marka Nalepy, dawnego kolegi z roku. Można chyba powiedzieć, że w jego ponownym pojawieniu się w naszym gronie było wiele z comebacku Johna Nasha do Princeton, a ściślej – filmowej wizji tego noblisty utrwalonej w Pięknym umyśle, ze szczególnym uwzględnieniem przejawianych przez niego ekscentrycznych zachowań. Sześć lat później, w 2013 roku, Wiesiek rozpoczął studia doktoranckie na kierunku literaturoznawstwo, znajdując promotora we wspomnianym profesorze, i planował sfinalizować je w bieżącym roku akademickim. Od ukończenia pisania dysertacji doktorskiej pt. Gry estetyczne Edwarda Stachury dzieliły go nie więcej niż dwa tygodnie intensywnej pracy.

Myliłby się ten, kto by sądził, że Wiesiek nie posiadał wystarczających zdolności ku temu, by skończyć studia w WSP wraz ze swoim rokiem. Było wprost przeciwnie. Zaryzykowałabym stwierdzenie, że już rozpoczynając naukę, miał wiedzę rozleglejszą niż niejeden absolwent ówczesnej rzeszowskiej polonistyki (i nie tylko tego kierunku). Formalnie Wiesiek nie uzyskał wtedy magisterium, bo za ważniejsze uważał kształcenie się wynikające z umiłowania wiedzy, nie zaś motywowane chęcią zdobycia dokumentu, który to potwierdzi. Czuł także awersję wobec instytucjonalnych ograniczeń, jakie niosło za sobą funkcjonowanie w szkole wyższej.

W życiu Wieśka najważniejsze były dwie miłości: nauka i ludzie. Funkcjonowały one w jego wewnętrznym świecie nie na zasadzie zazdrosnych o siebie sfer, lecz w stosunku ex aequo, wzajemnie się napędzając. Dla obu tych miłości potrafił wiele poświęcić i zapewne tutaj należy upatrywać przyczyn trwających od lat problemów zdrowotnych, z którymi przegrał swoją ostatnią walkę. Praca naukowa w parodniowych ciągach bez snu, wyjazdy na dalekie konferencje, często bez przerw na odpoczynek, zapominanie o przyjmowaniu leków – negatywnie odbijały się na jego kondycji.

Wiesiek kochał naukę – jak nikt inny, najbardziej spośród wszystkich znanych mi osób. Miłość tę charakteryzowała bezinteresowność; wynikała ona z uwielbienia dla poszukiwania prawdy, poznawania otaczającego nas świata w jego różnorodnych przejawach, również tych najzwyklejszych. Owszem, w trakcie studiów doktoranckich skutecznie starał się o liczne stypendia, ale przecież aktywność naukową zaczął znacznie wcześniej i obejmowała ona długie lata obfitujące w rozmaite osiągnięcia, z tytułu których nie otrzymywał żadnych materialnych profitów.

Owemu uczuciu bezustannie towarzyszyła chęć dzielenia się z innymi zdobytą wiedzą, wynikającymi z niej wnioskami, co Wiesiek robił zarówno ogłaszając drukiem swoje artykuły, jak i chętnie o nich rozmawiając. Cieszyło go każde zaproszenie na konferencję, odczyt, dyskusję, promocję książki, propozycja współpracy naukowej, a dostawał ich bardzo wiele. Przyjmował je z radością nierodzącą pytań o partykularne cele inicjatyw, w które się angażował, o możliwość wprzęgnięcia ich w jego własne naukowe plany. Stąd też rozliczne wyjazdy Wieśka na sesje w całej Polsce, czasem opacznie odbierane jako przejaw „turystyki” konferencyjnej.

Lista jego publikacji obejmuje ponad 150 pozycji bibliograficznych. Składają się na nią recenzowane artykuły naukowe, traktujące m.in. o literaturze, filozofii, religii, pedagogice, przyrodoznawstwie, oraz eseje, recenzje i szkice krytycznoliterackie. Wiesiek punktem wyjścia do swoich rozważań czynił najczęściej piśmiennictwo dwudziestowieczne, a rozpatrując je w szerokim spektrum kontekstów interpretacyjnych, z upodobaniem sięgał do myśli niemieckiej i austriackiej, które studiował przez wiele lat. Jego prace można odnaleźć w tomach zbiorowych większości oficyn akademickich, ale najwięcej wagi przywiązywał do artykułów, jakie ukazały się w wydawnictwach Uniwersytetu Rzeszowskiego i Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego. Jako krytyk stale współpracował z „Toposem” i „Nową Okolicą Poetów”. Publikował także na łamach „Frazy” i „Kwartalnika Edukacyjnego”. Nie licząc nieukończonego doktoratu, w gatunku monografii wypowiedział się raz, jako współautor (z Markiem Nalepą) dwukrotnie wydanej, nagrodzonej książki pt. Syn bogini. Wincenty „Witek” Różański. Praca ta uzyskała tytuł Złotej Książki im. Wincentego Różańskiego, była również nominowana do Nagrody im. Józefa Łukaszewicza w konkursie na najlepsze Posnaniana.

Predylekcja Wieśka do publikowania krótszych tekstów (artykułów, esejów, recenzji i szkiców) wynikała z rozproszenia zainteresowań, którym trudno byłoby dać wyraz w jednej zwartej formie. Ponadto jego tryb życia, naznaczony częstymi okresami choroby oraz niechęcią do izolowania się na długi czas od kontaktu z ludźmi, czego wymaga systematyczna praca naukowa, nie sprzyjały realizacji takich długoterminowych zadań, jak przygotowywanie monografii.

Przez wiele lat funkcjonował jako naukowiec bez zatrudnienia w uczelni. Praca w innych miejscach (przez długi czas wyczerpująca i fizyczna), również za granicą – głównie w Austrii – dawała mu poczucie wolności w uprawianiu nauki, która nie stanowiła materialnego fundamentu jego bytu, lecz była manifestacją życiowej postawy. Dzięki temu mógł swobodnie formułować śmiałe hipotezy i umiejętnie ich dowodzić, trzymając się z daleka od postaw zachowawczych i konformistycznych, unikając kłaniania się w pas utytułowanym personom, których nie szanował ze względu na to, co robili lub jak traktowali swoich podopiecznych i współpracowników. Obca mu była zasada argumentum ad verecundiam spod znaku eksperymentu Stanleya Milgrama. Będąc niezależnym badaczem, gdy uważał to za stosowne, mógł powiedzieć stanowczo: „Król jest nagi” – i nierzadko tak właśnie robił. Sądzę, że Wiesiek świadomie nie dopuścił, aby wykształciła się w nim postawa konformistyczna, która wcześniej czy później zagwarantowałaby mu prestiżowe stanowisko w szkolnictwie wyższym. W ten sposób zrzekł się części swojego potencjału i zaakceptował naznaczenie życia niespełnieniem, w zamian jednak robił coś, co uważał za ważniejsze, zachowując autonomię. Oczywiście, odkąd Wiesiek w drugiej połowie lat dwutysięcznych powrócił do regularnych studiów, zajął ważne miejsce w krwiobiegu społeczności (nie tylko polonistycznej) Uniwersytetu Rzeszowskiego. Nie zmienia to jednak faktu, że przez większość swojej naukowej aktywności pozostawał niezależnym (wolnym) uczonym.

Wiesiek nie przestrzegał konwenansów, zasad protokółu dyplomatycznego i sformalizowanych zachowań. Nie lubił „Szanownych Panów Profesorów” ani „Szanownych Panów Doktorów” (podobnie jak „Szanownych Panów Magistrów” i żeńskich odpowiedników wszystkich tych apostrof). Darzył za to sympatią, jak sam mówił, np. Marka i Romka, Kazia i Zenka, Staszka i Janka, Magdę i Agnieszkę. Zazwyczaj nie stosował form grzecznościowych, takich jak „pan” i „pani”, również wobec osób, których nie znał, co było wyrazem dążenia do bezpośredniości relacji, autentyczności porozumienia, intelektualnej prowokacji. Czasami jego zachowanie spotykało się z dezaprobatą, jednak większość osób ze środowisk akademickich całej Polski akceptowała jego bezceremonialność i odbierała go przyjaźnie. Wiesiek wyznawał zasadę: najpierw drugi człowiek i ludzkie podejście do niego, potem ewentualnie – savoir-vivre i rytuały, które nie mogą ograniczać prawdziwego porozumienia. Z tego samego powodu, kończąc np. swoje mailowe listy, nie załączał słów „z poważaniem” ani „wyrazów szacunku”, ponieważ uważał je za konwencjonalne frazesy, niemające w sobie nic z rzeczywistej uwagi dla adresata. W zamian wymyślał różne niebanalne formuły końcowe, np. „bądź zdrowy/a i dzielny/a”. Kiedy wiedział, że nie ma wyjścia i zbyt wiele ryzykuje, zwracając się do starszej, słabo znanej lub wyżej w uniwersyteckiej hierarchii stojącej osoby po imieniu, pisał lub mówił: „Sympatyczny Panie Profesorze”, „Ulubiona Pani Doktor”. Ze względu na swoje osobliwe obyczaje wiele tracił, z drugiej strony jednak zawsze był autentyczny i pozostawał w zgodzie z samym sobą.

Nie był też Wiesiek intelektualnie samowystarczalny. Miłość do nauki łączyła się u niego z miłością do ludzi, do których prawdziwie się garnął. To rzadka cecha wśród osób gruntownie wykształconych. Garnął się do nich, czyli do każdego z nas. Można też powiedzieć, że wszędzie było go pełno, ale mimo to przez całe życie czuł się samotny. Na tę paradoksalną sytuację składało się kilka przyczyn. Na co dzień mieszkał w Jaśle, gdzie z trudem znajdywał odpowiednich rozmówców. Nieprzeciętne zdolności umysłowe tyleż pozwalały mu lepiej rozumieć ludzi, co oddalały ich od niego, tworząc trudną do pokonania przepaść intelektualną. Ponadto tysiące przeczytanych lektur, o jakich nie zawsze mógł dyskutować z bliskimi osobami, przywiodły Wieśka do nawyku monologowania, z którego powoli się wyzwalał. Najgorsze jednak było to, że nie posiadał daru wymowy. Mówił niestarannie, chaotycznie, jak gdyby treści wypełniające jego umysł nie odnajdywały w formułowanych przez niego wypowiedziach adekwatnego wyrazu. Miał też poważną wadę wymowy, w ostatnim okresie życia wydatnie spotęgowaną przez problemy zdrowotne (trudności oddechowe). Z tego powodu niektóre wystąpienia konferencyjne Wieśka nie były udane, uzyskując właściwy kształt dopiero w opublikowanej wersji.

Bohater mojej opowieści nie realizował wzorca uczonego poświęcającego każdą wolną chwilę na czytanie. Po wielu latach studiów osiągnął stan, w którym dążył przede wszystkim do tego, by rozmawiać z ludźmi, przedstawiać im swoje myśli lub poznawać ich, a zaległości lekturowe nadrabiał, gdy nikogo obok niego nie było. Czerpał to, co najlepsze, z bycia wśród innych: gdy pojawiała się sprzyjająca temu okazja, zawsze spędzał z nimi czas (ponadto, aby nie uzależniać się od okoliczności, raz po raz sam je inicjował). Ale wybierał też to, co najlepsze, z bycia samotnym: w odosobnieniu oddawał się pracy naukowej i gdy czytał lub pisał, nikt poza żoną nie miał do niego dostępu.

Praca naukowa i jej rezultaty w postaci publikacji zajmowały istotne miejsce w życiu Wieśka, ale nigdy nie postrzegał jej w sposób zadaniowy, zgodnie z bezrefleksyjnie traktowanym schematem: przeczytać, napisać, wydać, a potem do zrealizowanego celu już nie wracać, by niezwłocznie przejść wymienione kroki ponownie i zająć się czymś nowym. Innymi słowy, za punkt docelowy nie uważał nieustannego publikowania kolejnych tekstów bez dyskusji o nich lub namysłu nad tym, czy znajdują czytelników, czy podjęte przez niego tematy wzbudzają zainteresowanie. Zdarzało się, że weryfikował statystyki wypożyczeń prac cenionych przez niego badaczy, niekiedy przygotowywanych przez wiele lat. Gdy dowiadywał się, że – przykładowo – ktoś w danej książnicy sięgnął po nie tylko raz w ciągu dekady, utwierdzał się w przekonaniu, że bycie uczonym to postawa obejmująca znacznie więcej niż tylko publikowanie, gdyż jego zasięg niejednokrotnie okazuje się znikomy. Dowodził tym samym, że nie był teoretykiem życia, który nie wdraża w codziennej praktyce szeroko pojętego przesłania płynącego z paradygmatu nauki. Pisał zaś jedynie o tym, co w sposób dogłębny rozumiał.

Pytania, jakie stawiał ludziom, zarówno bliskim, jak i przypadkowo spotykanym, traktował często jako pretekst, by poruszyć jakiś temat, by o nim opowiedzieć. Mogły to być  wrażenia z konferencji, ale też fundamentalne pytania dotyczące życia każdego z nas. O ważnych sprawach mówił zarówno podczas długo wyczekiwanych umówionych spotkań, jak i w sytuacjach akcydentalnych i prozaicznych: na korytarzu uczelni, na przystanku, telefonicznie. Podczas krótkiej rozmowy w przejściu między budynkami UR można było zapytać go o skomplikowany problem naukowy – szereg wątpliwości umiał rozstrzygnąć od razu, odsyłając przy tym do przydatnych publikacji. Dialog z nim polegał także na wymienianiu zawoalowanych skrótów myślowych oraz subtelnych aluzji literackich – wszystkie z nich bezbłędnie odczytywał. W moim odczuciu nawet szkodzący Wieśkowi nałóg palenia papierosów stanowił nie tyle wyraz nikotynowego głodu, co raczej środek pozwalający mu na inicjowanie rozmów podczas wspólnych „inhalacji”; podobnie postrzegam sięganie przez niego po alkohol. Aby jego monolog mógł przekształcić się w dialog, należało go uważnie słuchać, znać się na tym, o czym mówił, i podejmować próbę swoistego moderowania przy pomocy zadawania pytań, formułowania własnych uwag czy glos do wypowiadanych przez niego sądów. Dla wielu osób, a do grona tego zaliczam się również i ja, tak pojmowana relacja z nim była bardzo cenna.

W trakcie wyjazdów do różnych instytucji w Polsce i udziału w wielu spotkaniach i konferencjach naukowych wykorzystywał każdą chwilę na interakcje z ludźmi, zwłaszcza młodymi, pomagającymi mu zrozumieć współczesny świat. Jako rozmówca i uczestnik dyskusji nigdy nie walczył na argumenty i życzliwie odnosił się do osób mających zdanie inne niż on w interesujących go kwestiach. Nie debatował także, zmierzając do wstydliwego obnażenia niewiedzy interlokutorów, nad którymi nierzadko miał znaczną przewagę. Ważniejsze od różnic między nim a otoczeniem zawsze okazywało się bowiem poczucie wspólnego odkrywania świata, będące alternatywą dla samodzielnego poznawania rzeczywistości. Biorąc aktywny udział w wielu sesjach w różnych miastach, wyrażał swoją miłość zarówno do nauki, jak i do ludzi, których wtedy poznawał i spędzał z nimi czas. Często wymieniał się kontaktami z osobami wówczas poznanymi, telefonował do nich lub mailował (czego nauczył się dopiero pod koniec życia), spotykał się z nimi, gdy pojawiały się takie możliwości. Niejednokrotnie próbował im zaufać i powierzyć swoje nadzieje.

Uniwersytet tworzył wedle jego opinii społeczność, a towarzystwo naukowe – grupę ludzi, która powinna być względem siebie otwarta, nie tylko w związku z realizacją celów ściśle powiązanych z nauką. Nasza polonistyczna wspólnota stanowiła dla niego grono wieloletnich kolegów i przyjaciół – wśród nich czuł się jak w rodzinie. Był przekonany o tym, że jednym z czynników wpływających na wyniki pracy naukowców jest ich skłonność do swobodnego zrzeszania się, możliwość wymiany poglądów, tworzenia nieformalnych grup dyskusyjnych czy badawczych. Jednocześnie bardzo ubolewał nad tym, że ludzie nauki w życiu prywatnym są często zamknięci, uwikłani w konwencjonalne relacje, które nie wychodzą poza mury uczelni. Martwiło go, że znajomi naukowcy odczuwają opory przed tym, by spotkać się z kimś ze swojego środowiska po godzinach, a zamiast inicjować takie sytuacje częściej i w sposób nieskrępowany, robią to wyłącznie podczas konferencji.

Wszyscy chcący się z nim kontaktować i poznać, także ludzie bez wykształcenia lub o wątpliwej konduicie, mieli taką możliwość i swobodny do niego dostęp. Jedyne bariery w komunikacji stanowiły jego nawyk monologowania, z którym jednak coraz lepiej sobie radził, oraz kontestowanie przez niego tradycyjnie pojmowanych zasad kultury, dające się we znaki w trudnych do przewidzenia okolicznościach, co tworzy, skądinąd, niewyczerpane źródło środowiskowych anegdot. Grono kolegów, koleżanek i przyjaciół Wieśka tworzyli przede wszystkim naukowcy i pisarze, ale znał się też z ludźmi reprezentującymi inne zawody. Nie stronił także od osób funkcjonujących na marginesie społeczeństwa, którym okazywał szacunek i zrozumienie.

Równie ważni jak rodzina byli w jego życiu przyjaciele, więzi z nimi należały do najwyżej przez niego cenionych wartości, nadających sens istnieniu. Wiesiek, będący chrześcijaninem nie tylko z nazwy, wiedział, że im więcej jest ludzi, których kochamy, tym lepiej. Rozumiał, że chrześcijaństwo polega m.in. na wspólnym byciu z innymi, że miłość do jednej lub kilku osób przy jednoczesnej niechęci do ogółu nie jest możliwa. Jako przyjaciel przypominał Ignacego Rzeckiego w relacji ze Stanisławem Wokulskim czy też Dymitra Razumichina w więzi łączącej go z Rodionem Raskolnikowem. Zupełnie nie zrażał się niepowodzeniami, jakie napotykał na tej płaszczyźnie, choć, rzecz jasna, doświadczył również w życiu przyjaźni spełnionych i trwających do ostatnich dni. Kochał więc przyjaciół stale i niezawodnie towarzyszących mu w zmaganiach z codziennością, ale kochał także tych, którzy wiele robili, aby go do jego miłości zniechęcić. Nie każdy chciał bowiem przyjąć ofiarowane mu uczucia przywiązania. Nie każdy z chęcią mu otwierał, gdy kołatał do jego drzwi, czyhając na możliwość wyciągnięcia ręki na powitanie czy przekazanie pozdrowień. Wiesiek wykazywał się przy tym cierpliwością i wierzył, że relacje niespełnione lub naznaczone asymetrią zaangażowania z czasem skierują się na właściwe w żywionym przez niego przekonaniu tory, o co nierzadko potrafił walczyć przez wiele lat. Tęsknił też za dawnymi znajomościami i powiązanymi z nimi wydarzeniami, ale jeszcze bardziej za tym, co nigdy nie zaistniało.

Zresztą ci bliscy, z którymi nie miał już kontaktu, albo ci dopuszczający go do siebie w sposób ograniczony, będąc przyjaciółmi wyłącznie w odległej przeszłości, nadal pojawiali się na co dzień w wewnętrznym świecie Wieśka. Odżywali w pamięci i wyobraźni, we wspomnieniach, jakimi dzielił się z innymi – niejeden ich adresat pełnił rolę medium wspomagającego opowieści o spotkaniach sprzed lat, pojawiających się w jego wypowiedziach z ogromną intensywnością.

Pracom naukowym i krytycznoliterackim Wieśka można by poświęcić nie tylko przeglądowy artykuł, ale również obszerne studium. Ponadto interesujące mogłoby okazać się przedstawienie jego dorobku na tle wyników dociekań innych niezależnych badaczy. O długim wykazie artykułów Wieśka już wspominałam – wiąże się z nim charakterystyczna anegdota. W ubiegłym roku akademickim zdarzyło się, że pojawił się w Uniwersytecie Rzeszowskim, taszcząc ze sobą pokaźną, ciężką walizkę, pełną książek i czasopism z jego artykułami. Przedłożenie ich w Dziale Kształcenia było niezbędne w związku z koniecznością dokumentowania przez doktorantów postępów w pracy naukowej. Wiadomość o tym zdarzeniu obiegła uczelnię, zaskakując osoby spoza najbliższego środowiska Wieśka, które dopiero przy tej okazji zetknęły się z ogromem jego dorobku. Do dziś nie wszyscy temu dowierzają, anegdota zaś funkcjonuje na prawach uniwersyteckiej legendy.

Przypominając Wieśka, warto odnotować jego wybrane poglądy, zwłaszcza te, które nie mogły się pojawić wprost wypowiedziane w publikacjach.

Był przekonany o tym, że posiadanie rzetelnej, ugruntowanej wiedzy wymaga długotrwałych studiów, do którego to celu nie prowadzi żadna droga na skróty. W konsekwencji takiego przeświadczenia błyskawiczne kariery naukowe polegające na szybkim zdobyciu kolejnych stopni i tytułów nie robiły na nim najmniejszego wrażenia. Zauważał, że często – choć oczywiście nie zawsze – towarzyszy im nie tyle motywacja poznawcza, lecz zorientowanie na spełnienie formalnych wymogów. Należały do nich w jego opinii np. zakreślenie łatwego do przedstawienia wąskiego tematu, chłodna, wyrachowana kalkulacja, w jakim czasopiśmie opłaca się publikować artykuły, by zgromadzić odpowiednią ilość punktów, z kim warto współpracować i rozmawiać, bo wiele od niego zależy, z kim zaś kontakty zredukować do minimum.

Niepokoiło Wieśka uatrakcyjnianie nauki, zwłaszcza humanistyki, uzasadniane chęcią przyciągnięcia do niej szerokiego grona młodych ludzi, jako całość przyjmującego tyleż pragmatyczną, co naturalistyczną postawę wobec życia. Jeszcze bardziej martwiło go urynkowienie nauki w dzisiejszych czasach: czynienie z niej towaru, który można kupić bądź sprzedać, oraz centralne zarządzanie nią w sposób zbiurokratyzowany, technikami wywiedzionymi z przemysłu. Nie przemawiała do niego współczesna akademicka nowomowa: nazywanie zadań realizowanych przez naukowców „projektami” czy opatrywanie wykładów nazwą „szkoleń” (które podnoszą, bo jakże by inaczej, tzw. „kompetencje zawodowe”). Wiesiek zwracał uwagę na istnienie tematów badawczych intelektualnie modnych – zajmowanie się nimi w jego przekonaniu nie ma najmniejszych szans przetrwania próby czasu.

Czytając prace naukowe, dzielił je na dwie grupy: referencjalne, to jest w sposób mimetyczny opisujące przedmiot badań w świetle obecnego stanu wiedzy, i wychodzące poza referencjalność, oprócz mimetyczności wskazujące na pogłębione relacje między różnymi zjawiskami. Dostrzegał, że świadomość posiadanego wykształcenia często przysłania ludziom człowieczeństwo, związek z życiem w jego najzwyklejszych przejawach, prowadzi do nieuzasadnionej wyniosłości, dążył więc do tego, aby takiej postawy nie manifestować. Wreszcie – w gorączce pełnych emocji dyskusji, na tematy związane z nauką i nie tylko, zauważał, że wywołujące burzliwe spory różnice poglądów między ludźmi,  często są w gruncie rzeczy są niewielkie i nie powinny ich dzielić we wspólnym dochodzeniu do prawdy.

Wiesiek był cały czas zajęty pracą naukową, ale był też wolny – nie liczył czasu, dzieląc go z innymi i mając go dla nich bardzo wiele albo po prostu tyle, ile potrzebowali. Na co dzień przede wszystkim żył, a nie tylko czytał o życiu; czuł, a nie jedynie poznawał utrwalone w literaturze opisy uczuć. W narzędziowni świata przebywał tylko wtedy, gdy musiał – we wszystkich pozostałych chwilach jego istnienie realizowało się na płaszczyźnie bycia, w pojedynkę lub z innymi, a będąc zupełnym antypragmatykiem, chętnie angażował się w przedsięwzięcia niepewne.

Jako człowiek nauki nie akceptował istnienia relacji hierarchicznych – wolał być i działać w świecie akademickim z kimś lub obok kogoś, niż komukolwiek podlegać. Bezustannie poszerzał swoją wiedzę, publikował, prezentował referaty, dyskutował, a nie jedynie „punktował”. Nie kategoryzował instytucji, z którymi podejmował współpracę: jako prelegent bywał np. w uniwersytetach: Jagiellońskim, Warszawskim, Śląskim i im. Adama Mickiewicza w Poznaniu. Nie uważał jednak za stratę przedstawienia interesującego referatu w Wyższej Szkole Biznesu w Dąbrowie Górniczej czy w Państwowej Wyższej Szkole Zawodowej im. Jana Grodka w Sanoku – również tam poznawał ciekawych ludzi, prowadzących ważne, jego zdaniem, badania i nade wszystko otwartych na nawiązywanie relacji. Z tego samego powodu udzielał się także jako animator kultury, zwłaszcza czytelnictwa, w rodzinnym Jaśle.

W pogłębianiu wiedzy Wiesiek dążył do tego, aby jego poszukiwania pomogły mu spojrzeć na rzeczywistość na nowo, poszerzyć horyzonty myślowe, a nie potwierdzić to, co już wiedział. Czytał nowości wydawnicze, ale ogromny szacunek miał dla dzieł, które funkcjonują w kulturze od pokoleń. Kiedy inni wymieniali rzeczowe komunikaty, on wyrażał swoje refleksje, obawy, przeżycia. W rozmowach z ludźmi przedstawiał nie tyle swoje doświadczenia, co raczej płynące z nich wnioski. Gdy jego rozmówcy korzystali z okularów minusowych, redukujących krótkowzroczność, szkła Wieśka były plusowe i poskramiały dalekowzroczność. Nie chciał nikogo wciągać do własnego świata, bo oznaczałoby to przyjęcie przez tego kogoś na siebie jego trudnego losu – dążył natomiast do tego, żeby pokazać otoczeniu swoją rzeczywistość, często jaskrawo odmienną od mikrokosmosu ogółu. Dość beztrosko traktował pisanie doktoratu, powoli i spokojnie przymierzając się do sfinalizowania go. Przejmował się natomiast habilitacjami i profesurami kolegów, od których powodzenia zależał ich przyszły byt.

Do zarysowanej wyżej dialektyki warto dopisać jeszcze przygarść szczegółów osobistych. Ludzie z najbliższego otoczenia, którzy nie znali bliżej Wieśka, czasami widzieli w nim zdziwaczałego starego kawalera i kloszarda. Tymczasem miał przy swoim boku kochającą go, atrakcyjną żonę (podobnie, jak on, po studiach polonistycznych) i rodzinę. Bezdomność mógł co najwyżej odczuwać w chwilach wyobcowania, rozpatrując ją w kategoriach egzystencjalnych. Zarzucano mu też niedbałość w ubiorze. Trudno się z tym nie zgodzić, trzeba jednak zwrócić uwagę na to, że strój Wieśka zazwyczaj nie był przypadkowy. W jego garderobie dominował kolor zielony, a swoim nieodłącznym atrybutem uczynił kamizelkę w charakterystycznym, jaskrawym odcieniu. Wreszcie – niektórzy tłumaczyli sobie uosabianą przez niego ekstrawagancję, znakomitą pamięć i osiągnięcia naukowe zaburzeniami ze spektrum autyzmu, zespołem Aspergera lub sawanta. Ale przecież przeciwieństwie do autystów Wiesiek lgnął do ludzi i nie izolował się od nich. Zdobytą wiedzę nie odtwarzał, lecz twórczo wykorzystywał. Nade wszystko zaś zdarzały mu się pomyłki, które, rzecz jasna, w żaden sposób nie umniejszają jego wykształceniu. Czasami należało zwrócić mu uwagę na to, że wydarzenie, o jakim mówi, rozegrało się w 1968 roku, a nie w 1967; że opisywana przez niego książka nosi tytuł Cyfrowa demencja, a nie Cyberdemencja itd. Fantastyczna pamięć Wieśka najpewniej miała swoje źródło w jego ogromnym zaangażowaniu emocjonalnym w zdobywanie wiedzy, w miłości do niej, zwłaszcza że o sprawach, które uważał za nieistotne, szybko zapominał.

Bohater niniejszej opowieści to naukowiec, który publikując, występując z referatami, dyskutując, wniósł zauważalny wkład w rozwój nauki i kultury. Ale był także uczonym i humanistą – orientował się w stanie wiedzy wielu różnych dyscyplin naukowych, dla wielu osób stanowił autorytet intelektualny, miał też niebanalne przemyślenia na temat życia. Co więcej, myślał i działał w sposób niezależny, bezinteresowny, a przede wszystkim był otwarty na innych ludzi. Można być naukowcem, lecz mimo zatrudnienia w uczelni i przejścia przez wszystkie szczeble awansu zawodowego nigdy nie stać się uczonym. Można również, jak Wiesiek, być przez kilka lat doktorantem wyższej uczelni, formalnie nie pracować w niej ani przez jeden dzień, a pomimo to być nie tylko naukowcem, ale i uczonym. W moim przekonaniu środowiska akademickie powinny otwierać się na obecność w nich takich jednostek, gdyż często to właśnie one, dzięki swoim pasjom, wyznaczają innym właściwy kierunek postępowania.

Wypada mi w tym miejscu dodać, że wiele osób krytykujących „niekulturalne” zachowania Wieśka na poziomie rzeczowej oceny sytuacji miało rację. Wszelako warto uwzględnić coś, co może być niełatwe do zaakceptowania, a mianowicie to, że mogą istnieć ważniejsze rzeczy niż dostosowywanie się do zasad kultury, że wielką szkodą byłoby przekreślanie mądrego i wartościowego człowieka z powodu niedostatków w jej zakresie; człowieka, którego geniusz współistniał z ekscentrycznością.

Przedwczesna śmierć Wieśka wiele osób zaskoczyła. Z jej żelaznego uścisku wymykał się już parokrotnie – wydaje się, że w przeszłości był do odejścia przygotowany, jednak nie tym razem. Jeszcze w lutym przymierzał się do wyjazdów do Rzeszowa. Miał pomysły na kolejne artykuły i wiele planów związanych z nauką, które chciał zrealizować po ukończeniu pracy nad dysertacją. U jednej z rzeszowskich krawcowych szył garnitur na miarę, ale nie zdołał go odebrać – nosił się z myślą zaskoczenia wszystkich eleganckim wyglądem podczas obrony doktoratu i jego promocji. Nie zdążył uzyskać stopnia doktora, choć wydaje się, że honor ten do niego nie pasował, Wiesiek funkcjonował bowiem ponad oraz poza wszelkimi stopniami i tytulaturą, będącymi instytucjonalnym potwierdzeniem posiadanych kompetencji. Nie przeprowadził ważnych dla siebie rozmów, nie odbył wielu długo oczekiwanych spotkań… Lecz realizacja tych zamierzeń nie zależała tylko od niego.

Z pewnością niejeden i niejedna z nas, wchodząc na teren naszej uczelni, jeszcze długo będzie odruchowo myśleć, że za chwilę go gdzieś spotka. Później natomiast będziemy wypatrywać go jak kogoś, na kogo się czeka, wiedząc już, że nie przyjdzie. Nie będąc fizycznie wśród nas, Wiesiek wciąż pozostaje członkiem naszej społeczności i głęboko wierzę, że nigdy się to nie zmieni. Będziemy pamiętać i o jego wkładzie w rozwój nauki oraz kultury, i o różnych okolicznościach, które sprawiły, że poznaliśmy go jako człowieka i uczonego o wyrazistym charakterze, liczne zaś opowieści o związanych z nim zabawnych sytuacjach wywołają śmiech przez łzy.

Zmarł Wiesiek Setlak z Jasła, Wiesiek o niechlubnym imieniu, czego zresztą był świadom, kojarzącym się dziś bardziej z niesławnym towarzyszem niż z tytułowym bohaterem sielanki Kazimierza Brodzińskiego; zmarł Wiesiek z wyludniającego się podkarpackiego miasta, przyjeżdżający do nas, do Rzeszowa, kilka razy w miesiącu – jakże banalnie wydaje się brzmieć ta wiadomość. Tymczasem był to funkcjonujący wśród zwykłych ludzi intelektualista wielkiego formatu, którego wiedza, umiejętności i doświadczenie w niczym nie ustępowały uczonym z najlepszych europejskich uniwersytetów.

***

Kiedy śni mi się Wiesiek, jest rok 2017. Zamierzam wówczas sfinalizować doktorat w wymaganym czteroletnim okresie, jeszcze bez żadnych urlopów. Mam też inne, ważniejsze od tego plany, układające się w świetlaną wizję jutra. Przyszłość, jaka się przede mną zarysowuje, tworzy równy gościniec, na którym nie może pojawić się żadna przeszkoda.

Kiedy śni mi się Wiesiek, przebywam w nieczynnym, podziemnym schronie przeciwlotniczym. Prowadzę w nim badania bez wymaganych zezwoleń, podejmuję też próby jego reaktywacji. Mimo zupełnego braku zasięgu komuś właśnie udaje się do mnie dodzwonić. To nieustający w wysiłku Wiesiek, który próbuje mnie stamtąd wywabić, nie bacząc na to, że nie powinnam przerywać swoich eksperymentów w takim momencie. Niebawem będzie w uniwersytecie i chce się ze mną spotkać, ale napomyka też z trudem, że potrzebuje asysty.

Kiedy śni mi się Wiesiek, opuszczam schron i udaję się w stronę uczelni. Gdy przychodzę, idziemy wspólnie do dziekanatu, do bardzo lubianej przez niego Pani Iwony. Próbuję zapamiętać, jakie dokumenty i do kiedy ma złożyć, później staram się mu pomóc je przygotować.

Kiedy śni mi się Wiesiek, idziemy też wspólnie odwiedzić jednego z jego kolegów. Z tego, że przychodzimy, wydaje się bardzo zadowolony i nie ma nic przeciwko temu, by w nieodległej przyszłości zaaranżować kolejne takie spotkanie. Po półgodzinie, najwyżej po godzinie wychodzę, aby panowie porozmawiali sobie sami. Dopiero gdy się rozstają, wracam do Wieśka, a w tzw. międzyczasie krążę między uniwersyteckimi budynkami.

Kiedy śni mi się Wiesiek, wstępujemy również do biblioteki. On odbiera pokaźny stos zamówionych książek, które chowa do zielonych, materiałowych toreb, ale chcąc opuścić wypożyczalnię, nie zabiera ich, lecz przekazuje je mnie. Czasami je niosę, a kiedy indziej proszę jeszcze kogoś o pomoc. Po terenie uczelni poruszamy się jak niewielka procesja: idziemy powoli, często przystając – z powodu chwilowo złego samopoczucia Wieśka albo jego nałogu „inhalacji”; oprócz książek mamy ze sobą również inne bagaże. Co chwila ktoś się do nas przyłącza – wówczas bohater mojego snu staje się słuchanym przez całą grupę z uwagą perypatetykiem.

Kiedy śni mi się Wiesiek, ramy jego obecności w Rzeszowie wyznaczają zawsze godziny odjazdu autobusów do Jasła. Wiesiek mówi mi, że zamierza wrócić z przewoźnikiem X o takiej a takiej godzinie. Ja jednak mu to odradzam, bo w przeszłości wiele razy zaobserwowałam, że jego kierowcy jeżdżą bardzo nieostrożnie. Wiesiek decyduje się więc pojechać do domu z przewoźnikiem Y – godzinę lub dwie godziny później. Wtedy zyskujemy czas na wspólną, serdeczną rozmowę. Wynikające z niej przemyślenia towarzyszą mi nie tylko w drodze powrotnej. Doświadczenie to jeszcze nieraz powtarzamy, bywa, że w sytuacjach, którym nie towarzyszą uczelniane obowiązki.

Aleksandra Smusz