FRAZA NR 106 / 2019 – WIRUS SŁOWIAŃSKI. OPOWIEŚCI O LUDZIACH I ZWIERZĘTACH

Wiersz powinien być krnąbrny. Spotkanie z Marcinem Świetlickim*

Magdalena Rabizo-Birek: Witam wszystkich państwa na spotkaniu z Marcinem Świetlickim. Nie ukrywam, że jestem faktem, że mam je współprowadzić – mocno poruszona. To prawdziwe wyzwanie, ale też wielka radość i satysfakcja dla miłośniczki literatury. Spotykamy się przecież z jednym z najważniejszych poetów naszego czasu, na pewno największym poetą mojego pokolenia, mocnym poetyckim głosem, który odmienił kształt polskiej poezji. Od ponad trzech dekad przenikliwie, krytycznie i dowcipnie definiuje oraz demaskuje w swoich poruszających wierszach rzeczywistość, przywracając czytelnikom mocno nadwątlone przekonanie o mocy poezji. Przedstawia także, bliski mi, w powikłaniu, niejednoznaczności, melancholijnym rysie projekt literackiego alter ego, który często nosi jego imię i nazwisko. Literacki „Marcin Świetlicki”, jak jego twórca, desperacko, ale też autoironicznie, na przekór komercyjnemu, konformistycznemu i populistycznemu duchowi czasów, z budzącą szacunek konsekwencją broni swej indywidualności, niezależności i osobności, będąc jednocześnie „nieuleczalnie chory” na rzeczywistość i poszukując iskry autentyczności w międzyludzkich relacjach. Jest bowiem niezwykle wyczulony na wszelki fałsz, hipokryzję, obłudę, a także bzdurę, absurd i głupotę – co też wywołuje mój niepokój w perspektywie naszego spotkania, bo któż jest bez winy…

Zacznę od anegdoty. Latem 2018 roku byłam na rynku w Nowej Rudzie na koncercie grupy Zgniłość podczas festiwalu Bieguni. Chciałam zobaczyć na żywo występ Marcina Świetlickiego i w ogóle zobaczyć go po ponad dwudziestu latach od naszego poprzedniego spotkania, tu, w Rzeszowie1. A koncert zaczął się od utworu o hotelu Savoy. Dobrze znam to niesamowite miejsce, trzykrotnie w nim nocowałam (nocował w nim zresztą przed drugą wojną austriacki pisarz Józef Roth i uwiecznił w powieści pod tytułem Hotel Savoy). Pomyślałam sobie wtedy, że to niezwykłe: przyjechał do Nowej Rudy człowiek z Krakowa, skąd on wie, że tu jestem i co przeżyłam, a jakby zaśpiewał dla o mnie o tym, o czym myślałam, nocując w hotelu Savoy… Zaiste profeta…

Marcin Świetlicki w rozmowie z Magdaleną Rabizo-Birek i Wojciechem Maryjką Fot. Janusz Pasterski
Marcin Świetlicki w rozmowie z Magdaleną Rabizo-Birek i Wojciechem Maryjką Fot. Janusz Pasterski

Marcin Świetlicki: Napisawszy tę piosenkę, dowiedziałem się od paru osób, że też tam miały myśli samobójcze i też różne rzeczy widziały. To nie jest w ogóle profetyczna piosenka, po prostu wystarczy spać w Savoyu i czuje się ten wiersz. No to się wytłumaczyłem.

M.R-B.: To jest taki hotel, który znajduje się od kilku lat w stanie nieustającej likwidacji.

M.Ś.: Rozpada się…

M.R-B.: Rozpada się. A jest to, czy raczej: był to przez wiele lat najwyższy budynek w Łodzi…

M.Ś.: Tam w ogóle była pierwsza winda w Łodzi.

M.R-B.: Tak. Ale dziś jest czynny tylko w części, ma wielkie podwórko-studnię i jest straszliwie zaniedbany. Rzeczywiście to takie miejsce, w którym się natychmiast wpada w depresję i ma myśl: „A może być tak wyskoczyć?”. I z najwyższym trudem odwraca się oczy od okna i tej kuszącej wizji efektownego upadku…

M.Ś.: Ale to była dygresja.

M.R-B.: Tak. Proszę teraz o słowa powitania Wojciecha Maryjkę.

Wojciech Maryjka: Myślę o początkowych słowach pani profesor, w których przedstawiła Marcina Świetlickiego jako poetę ważnego, poetę wielkiego. Dobrze, że te słowa w Rzeszowie wybrzmiały, dlatego że bardzo dawno nie mieliśmy okazji spotkać się tu z panem. Nie pamiętam już, kiedy to było…

M.Ś.: Mój problem jest taki, że spotykam się z publicznością, raczej grając koncerty. Po to gram koncerty, żeby nie mieć takich żenujących sytuacji jak w tej chwili (śmiech). Z okazji wydania nowej książki poetyckiej uznałem, że mogę to robić. Miałem taki kaprys, ale nienawidzę tego. W Rzeszowie chyba tylko raz byłem na jakimś spotkaniu i to było w latach dziewięćdziesiątych. Nie umiem się znaleźć w takiej formie spotkania, nie mam nic szczególnego państwu do powiedzenia, mogę udawać, mogę żartować, ale to, co mam do powiedzenia ważnego raczej załatwiam piosenkami. I takie spotkania nie są dla mnie, nie są dla mojego charakteru i temperamentu. Nie chodzę do teatru, bo tam nie wolno palić, na takich spotkaniach też rzadko można palić…

W.M.: Wspomniałem, że w Rzeszowie dawno nie było typowego spotkania autorskiego z panem, ale oczywiście były spotkania ze Świetlikami oraz z Najprzyjemniejszymi.

M.Ś.: I to powinno wystarczyć.

W.M.: Pozwalam zrobić sobie wycieczkę osobistą do 2004 roku, do mojego pierwszego spotkania koncertowego ze Świetlikami. Koncert odbył się w nieistniejącym dziś klubie Rejs i zakończył zejściem Marcina Świetlickiego ze sceny po tym, jak część publiczności zachowywała się, mówiąc delikatnie, niezbyt grzecznie…

M.Ś.: Pamiętam, było tak.

W.M.: Właśnie. Część publiczności zachowywała się niegrzecznie i zejście ze sceny było słuszną decyzją. Na koniec tego koncertu, co szczególnie zapamiętałem, zebrała się grupka fanów zespołu, którzy skandowali: „Świetliki! Świetliki!”. Zza kotary wyłonił się po pewnym czasie basista Grzegorz Dyduch i powiedział: „Jeszcze się spotkamy w Rzeszowie”. I to było takie ironiczne. Długi czas bałem się, że to może być ostatnia wizyta Marcina Świetlickiego w Rzeszowie. Ale Świetliki przyjechały rok później, pod koniec listopada do klubu Trygon. I ten koncert znów się nie udał. Pamiętam, że był jakiś problem z nagłośnieniem.

M.Ś.: Coś się psuło.

W.M.: Coś się psuło i po trzech czy czterech kawałkach koncert się skończył. Na zakończenie Tomasz Radziszewski wystąpił z balladą o Marcinie Świetlickim, która brzmiała mniej więcej tak: „Pamiętajcie o nim. Pamiętajcie o Marcinie, kiedy będziecie szli z lampionami na roraty”. Tak, to był czas tuż przed adwentem. Nawiązuję do tamtych wydarzeń nie tylko ze względów osobistych, ale też dlatego, że ta sytuacja została wykorzystana jako materiał literaturoznawczy przez Piotra Śliwińskiego w książce Świat na brudno. Szkice o poezji i krytyce.

M.Ś.: Nic o tym nie wiem.

W.M.: Chodzi o przemyślenia Śliwińskiego na temat ryzyka, jakie pan podjął, występując z wierszami na scenie. Zdawał pan sobie sprawę z tego, że koncertowe spotkania z publicznością mogą wyglądać tak, jak te, o których wspomniałem?

M.Ś.: Tak, bo nie pamiętałem tych wydarzeń, które pan przypomniał. Wypieram chyba, a teraz sobie odpominam. To jest ryzykowne… Myśmy chyba wtedy grali z innymi zespołami i może czekano na jakiś ulubiony rzeszowski zespół? Było coś takiego, że nie byliśmy sami i było to takie nieprzyjemne przyjęcie. Ale robiąc to, co robię, jestem nastawiony na walkę, na pyskowanie, na obrażanie się i na obrażanie ludzi. I to nie jest żadne ryzyko. Profesor Śliwiński, będąc profesorem Śliwińskim, stojąc na scenie z muzykami wobec wrogiej publiczności, oczywiście zachowałby się inaczej. A ja mam temperament do walki. Ale z kim ja tutaj powalczę? Chyba że przyszedłby jakiś wróg, który będzie chciał mnie zabić. Na spotkaniu autorskim to się jednak nie zdarza, ale na koncercie może się zdarzyć. Lubię ryzyko, jestem hazardzistą, gram. To znaczy trochę się boję, ale zdaje się, że skończę tak, że będę grał zawodowo, za ciężkie pieniądze, w pokera, bo to uwielbiam. Wygram fortunę, a później ją przegram, ale najpierw muszę ją wygrać. To tylko sprawa charakteru. Pomyślcie sobie, że Czesław Miłosz z nikim w życiu nie walczył. Pisał jakieś listy do kogoś…

Marcin Świetlicki w rozmowie z Magdaleną Rabizo-Birek i Wojciechem Maryjką Fot. Matylda Zatorska
Marcin Świetlicki w rozmowie z Magdaleną Rabizo-Birek i Wojciechem Maryjką Fot. Matylda Zatorska

M.R-B.: Cała polska emigracja była przeciw niemu.

M.Ś.: I wyszedł z kimś na solo na przykład poza Maisons-Laffitte?

M.R-B.: Zdaje się, że z Herbertem.

M.Ś.: Bili się? A ja się biłem.

M.R-B.: Ale jakby to wyglądało: wielki Miłosz bije się z niewielkim Herbertem?

M.Ś.: No właśnie. Chodzi o to, że mój temperament jest inny i to, że podjąłem to ryzyko, wynika z mojego charakteru, z moich potrzeb. Wynika w dodatku z mojej silnej miłości do muzyki, a jak inaczej kochać muzykę, jeśli nie uczestnicząc w jej robieniu? Nigdy nie chciałem się ograniczać do biernego słuchania muzyki. Zawsze, od dziecka, chciałem uczestniczyć w tworzeniu muzyki, bo wydaje mi się to zajęcie bardzo godne człowieka. I przybliża do Boga takie zajęcie. Pisanie nie bardzo tam przybliża. To wynika z mojego charakteru, że mam głupią odwagę robienia rzeczy, których inni ludzie nie odważają się robić. A z drugiej strony te nieprzyjemne sytuacje związane z rzeszowskimi koncertami wyparłem kompletnie z pamięci. Nie myślałem o nich później, nie istnieją dla mnie.

W.M.: To musiało być jednak znaczące, dlatego że po tym koncercie Świetliki przyjechały do Rzeszowa dopiero po ośmiu latach.

M.Ś.: Widocznie nikt nas tu nie chciał. My nie jesteśmy takim zespołem, ani ja nie jestem takim człowiekiem, że jak mówią: „Przyjedź”, to ja mówię: „Nie przyjadę, bo nie lubię waszego miasta”. Nikt nas nie chciał, mieliśmy złą sławę, nie mieliście w Rzeszowie pieniędzy, których żądaliśmy, tośmy nie przyjechali. Nie jest tak, że się rzuca przekleństwo na miasto tylko dlatego, że się spotkało tam kilku niedobrych ludzi. Zatem na pytanie: „Dlaczego nie gramy w Garwolinie”, odpowiadamy: „Bo nikt nas tam nie chce”.

W.M.: Zostawmy ten temat. Jakie inne skojarzenia ma pan z Rzeszowem?

M.Ś.: Pamiętałem, że pierwsza praca magisterska o mnie powstała właśnie w Rzeszowie, napisał ją Piotr Wickowski, mam ją nawet na półeczce. Żadnej innej pracy magisterskiej o sobie nie przechowuję. A tę jako pierwszą, pamiętną, sobie zachowałem. Bo to była, tak naprawdę, niezła praca magisterska.

W.M.: Mnożenie świetlistych punktów taki ma tytuł.

M.Ś.: Autor sobie taki wymyślił. To nie jest cytat, niczego takiego bym nie napisał, bo to raczej, przepraszam, grafomański tytuł.

W.M.: Czy Piotr Wickowski konsultował się wtedy z panem?

M.Ś.: Nie, o nic nie pytał, pokazał mi tylko pracę. Zresztą to byłaby żenada, gdyby młody magistrant konsultował się w sprawie swojej pracy magisterskiej z trochę tylko od niego starszym poetą. To nie tak powinno przebiegać. W ogóle ci, którzy piszą o literaturze, nie powinni poznawać literatów… Za blisko siebie siedzimy, proszę pani… Poczuję teraz do pani sympatię, a nagle się okaże, że pani lat temu siedem napisała o mnie źle. Sprawdzę to i co wtedy? Ja już parę razy się tak naciąłem – spotykam krytyka, jest dla mnie miły, ja jestem dla niego miły, a później sprawdzam, co on napisał i to były straszne rzeczy.

W.M.: To na pewno były miłe rzeczy.

M.Ś.: Oczywiście – można o mnie pisać niemiło, byleby mądrze.

M.R-B.: Aż się boję zadać to pytanie. Będzie najcięższe, potem już będzie trochę lżej. Pytanie jest właściwie cytatem z wiersza pana „brata starszego” w poezji, Bohdana Zadury.

M.Ś.: Nie jesteśmy ze sobą spokrewnieni!

M.R-B.: Dobrze, zatem: co to znaczy dzisiaj być polskim poetą?

M.Ś.: Ja takich głupich pytań nie zadaję (śmiech).

M.R-B.: Ale to jest ważny temat…

M.Ś.: Tak.

M.R-B.: …ważny temat pana poezji.

M.Ś.: Nie, to jest ważny temat dla starszego brata Zadury. Dla mnie to nic nie znaczy, bowiem i przed wojną, i za mojej młodości, znaczyło to dokładnie to samo, co teraz. Bycie poetą to bycie ułomnym członkiem zdrowego społeczeństwa. Takim człowiekiem z większą wrażliwością i przez to z mniejszymi prawami obywatelskimi. Zawsze tak było: w dziewiętnastym wieku i kiedy się urodziłem, w dwudziestym wieku, kiedy młody byłem i teraz. Zawsze znaczy to to samo. Niechże Bohdan Zadura nie zadaje takich głupich pytań.

M.R-B.: To jemu zadano takie pytanie.

M.Ś.: Jemu zadano? No i co on odpowiedział?

M.R-B.: Próbował na nie odpowiedzieć.

M.Ś.: Ja też próbowałem: bycie poetą to bycie kaleką w świecie zdrowych ludzi.

M.R-B.: Przejdźmy do nowego tomu, który stał się okazją dla naszego spotkania. To jest bardzo szczególny tom, inny od dotychczasowych.

M.Ś.: Ładnie ilustrowany.

M.R-B.: Inaczej się też nazywa. Pierwszy raz jest w tytule zdanie pytające: Ale o co chodzi?

M.Ś.: Ale o co ci chodzi?!

M.R-B.: Wiedziałam, że się pomylę!

M.Ś.: To się nazywa Ale o co ci chodzi dlatego, że sprawdziłem, że była książka, która nazywała się…

M.R-B.: „Ale o co chodzi”?

M.Ś.: Chyba tak. Sprawdzałem.

M.R-B.: Ale to „ci” jest ważne, każde słowo tu jest ważne. Książka jest szczególna, bo ma właściwie dwóch autorów. Na okładce jest wymieniony tylko Marcin Świetlicki, ale już na stronie tytułowej…

M.Ś.: …jest nas dwóch. Sensowniejsze by było tak naprawdę, gdybyśmy obydwaj byli wpisani na okładce, bo Marcin drugi, Maciejowski, który ilustrował tę książkę, bardziej się przy niej napracował niż ja, prawdę powiedziawszy.

M.R-B.: Muszę powiedzieć państwu, którzy tomu jeszcze nie czytali, a znają ilustrowane tomiki poetyckie…

M.Ś.: …zazwyczaj fatalnymi grafikami albo jakimiś bzdurami.

M.R-B.: Jesteśmy w Biurze Wystaw Artystycznych w Rzeszowie i przynajmniej część osób, które tu bywają, wie, że autor ilustracji w pana ostatnim tomiku, Marcin Maciejowski, to ważna postać współczesnej polskiej sztuki. Nie jest to nieznany młody artysta, któremu Marcin Świetlicki pomaga w debiucie artystycznym.

M.Ś.: Tutaj przytoczę anegdotę. Lat temu ponad dwadzieścia usiłowałem mu pomóc w debiucie i się nie udało. On był studentem, rysował tak jak teraz, a może i lepiej, malował tak, jak maluje teraz, a może i lepiej, tylko teraz jego obrazy są w cenie dobrego samochodu (mam zatem cztery dobre samochody na ścianie). I lat temu dwadzieścia kilka, w drugiej połowie lat dziewięćdziesiątych, moja koleżanka otworzyła galerię. Nie podam nazwy jej galerii, bo ona do tej pory mnie nienawidzi i za to nie będę jej reklamował. Zatem przyszedłem z pracami Marcina Maciejowskiego do jej galerii i powiedziałem: „Zobacz, jak fajnie maluje, może zrobisz mu wystawę”. Ona mi odpowiedziała: „W życiu! Takich rzeczy nie będę tutaj wystawiała”, i nie zrobiła mu debiutanckiej wystawy. Chwilę później jego prace znalazły się w prestiżowych galeriach. „Nie załatwiłem” mu zatem debiutu, koleżanka teraz wypiera się, mówi że taka sytuacja nigdy się nie wydarzyła. Hi hi. A co do ilustracji do tych wierszy, to planowaliśmy przez wiele lat, że Maciejowski zilustruje jakąś moją książkę. Przyszedł wreszcie na to czas i poprosiłem go o pięć rysunków, żeby się nie wysilał, a on narysował około stu, z czego sześćdziesiąt znalazło się w książce. Pracował nad nią intensywnie dniami i nocami. W dzień spał, a każdej nocy rysował obrazki, aż było żal je odrzucać. Ale trzeba było, bo inaczej książka stałaby się jego albumem ilustrowanym jakimiś literkami.

M.R-B.: Można zauważyć, że Marcin Maciejowski wchodzi całym sobą w tę książkę i tworzy się niezwykła, poetycko-graficzna opowieść.

M.Ś.: W dodatku w ogóle mnie nie słuchał. Mówił: „Muszę wykonać kilkadziesiąt zdjęć, bo będę cię rysował”. Odpowiedziałem: „Po co Świetlickim ilustrować wiersze Świetlickiego, rysuj, co chcesz; rób, co chcesz”. Jest tu ze trzydziestu Świetlickich, jest kilkanaście kobiet. Mówię mu: „Ale tu nie ma prawie wierszy o kobietach”. On jednak je narysował i to nie są wizerunki jego żony czy mojej narzeczonej… Moją narzeczoną narysował chyba dwukrotnie. Ale przedstawił kelnerkę, która podoba się jego koledze.

M.R-B.: To jest Najpiękniejsza kelnerka świata.

M.Ś.: Tak, zrobił to po to, żeby jego kolega poszedł z książką do kelnerki, która mu się podoba i powiedział: „Zobacz, mój kolega cię narysował”. Więc on w tej książce załatwia tysiąc swoich różnych spraw. Tam jest na przykład jego znajoma. I ona strasznie się wymądrza. W rysunkach są zanotowane jej wypowiedzi na temat moich wierszy. Ona je tłumaczy Maciejowskiemu. W ten sposób na przestrzeni tej książki spotkało się dwóch Marcinów o bardzo różnych charakterach i bardzo różnych temperamentach, każdy załatwia swoje sprawy. W pewnym stopniu jest to dzieło dwóch artystów.

M.R-B.: Dla osób, które badają związki między literaturą a sztukami plastycznymi, jest to coś niezwykłego – możemy obserwować, jak z książki z wierszami wyrasta graficzna opowieść.

M.Ś.: To jest jego własna opowieść.

M.R-B.: Bohaterka, o której pan wspomniał, jest jakby reprezentantem czytelników. Ona przecież interpretuje „na gorąco” wiersze zawarte w tej książce.

M.Ś.: Ja się z jej interpretacją oczywiście nie zgadzam. Ciekawe jest to, że są tam obrazki, na których ona siedzi ze mną i tłumaczy mi moje wiersze. A było tak, że ona je tłumaczyła Maciejowskiemu. Mnie przy tym tłumaczeniu nie było. Bardzo ciekawe. Ja raczej nie potrzebuję tego, by mi wyjaśniano to, co napisałem. Ale cieszy mnie to że jest też moja ukochana bokserka, dużo jej portretów… To jest właściwie epitafium dla tego pieska, trzy miesiące temu umarła, a została narysowana na miesiąc przed śmiercią. Tę książkę traktuję jako album z rysunkami przedstawiającymi mojego ukochanego psa.

M.R-B.: Rysunki Maciejowskiego w pana nowej książce – to nie jest przypadek. Marcin Świetlicki od zawsze jest związany z jakąś inną niż literatura dziedziną twórczości. Przypomnę pana (główną) rolę filmową w debiutanckim filmie Wojciecha Smarzowskiego Małżowina

M.Ś.: Pomogłem mu w debiucie i jak źle skończył!

M.R-B.: Od początku jest w pana życiu muzyka, a kilka lat temu zaczął pan także rysować.

M.Ś.: Rysunki były dawno już, pozostała po nich książka, widziałem ją tu dzisiaj. Czasem rysuję, ale nie traktuję tego jako poważnego zajęcia.

M.R-B.: Ale sztuki plastyczne w ostatnim tomiku pojawiają się także w wierszach. Jest taki niezwykły utwór Uciekający Kościół, który przedstawia „trujące” aspekty literatury i muzyki, zaś kończy się apoteozą obrazów…

M.Ś.: Dla mnie to nie jest apoteoza, to jest negateoza!

M.R-B.: Negateoza? „Nic nie ma w obrazkach”?

M.Ś.: Nic nie ma w obrazkach.

M.R-B.: „W obrazkach wyją barwy”?

M.Ś.: W obrazkach wyją barwy.

M.R-B.: „Wyją kształty”?

M.Ś.: Wyją kształty.

M.R-B.: „Po nic”?

M.Ś.: Po nic. Obrazki są właściwie… Owszem, cenię sobie malarzy, ale to raczej jest negatywne. Ten wiersz jest w ogóle skierowany przeciwko sztuce.

M.R-B.: Podszyty Gombrowiczem.

M.Ś.: Tak. Bo to jest moja ulubiona pozycja z tego, co Gombrowicz napisał.

M.R-B.: Przeciw sztuce?

M.Ś.: Oczywiście. Ten wiersz jest cały z Gombrowicza. Sztuka jest właściwie czyM.Ś. bezużytecznym, zaś obrazy są najmniej użyteczne. Obrazy są tylko po to, żeby było ładnie. Albo brzydko. Jest to sztuka czysto estetyczna… Z obrazów nie można wyciągać żadnej nauki. Przepraszam, pani już się zaczyna złościć. Myślę że Bitwa pod Grunwaldem nic nie daje człowiekowi.

M.R-B.: Mam wrażenie, że to „nic” z wiersza nie jest pozbawione wartości.

M.Ś.: Być może, być może…

M.R-B.: Zwłaszcza w poezji Świetlickiego.

M.Ś.: Być może. Tylko że dla mnie najwyższą sztuką jest muzyka.

M.R-B.: Ale w tym wierszu tak źle się pisze o muzyce.

MS: O Boże, nawet o matce można czasem coś złego napisać!

M.R-B.: „Co można znaleźć / w muzyce? Samozadowolenie perkusisty”?

M.Ś.: Widziała pani, jak perkusista lubi grać na perkusji?

M.R-B.: „Zawiść chórków”?

M.Ś.: Bo chórki zazdroszczą wokaliście, to prawda.

M.R-B.: „I chorą ambicję gitarzysty”?

M.Ś.: Oczywiście, bo gitarzysta tylko się podgłaśnia i chce lansować się z tą gitarą.

M.R-B.: „Basowy banał”?

M.Ś.: Bas ma cztery struny i gra, tak naprawdę, głupoty.

M.R-B.: „Paplanie dęciaków”. I najgorsze na końcu: „narcyzm wokalisty”?

M.Ś.: Narcystyczny wokalista to rzecz najgorsza.

M.R-B.: I właśnie na tym tle to, że „nic nie ma w obrazkach”, nagle zaczyna brzmieć bardzo pozytywnie…

M.Ś.: Ale pani czyta ten wiersz tak, jak pani chce go czytać. Ja myślę trochę inaczej. Pani ma oczywiście prawo czytać, jak pani sobie winszuje.

W.M.: Wrócę jeszcze do Marcina Maciejowskiego. Czy dobrze pamiętam, że stworzył znany obraz, przedstawiający pana w trzech pozycjach? Potem jego reprodukcja trafiła na koszulki.

M.Ś.: Ten jego obraz jest teraz w Muzeum Narodowym.

W.M.: Trafił pan do muzeum.

M.Ś.: Dzięki poezji nie trafię do Muzeum Narodowego w Krakowie, a ten obraz jest w jego zbiorach. Maciejowski sprzedał go za ciężką kasę. Mogłem mu zrobić proces o mój wizerunek, którym handluje. Jest to taki duży obraz, gdzie jest trzech Marcinów, jeden w takiej pozycji, drugi w jakiejś innej… Trzy pozycje wokalisty się nazywa. Namalował go bardzo dawno temu. Malował mnie wielokrotnie, na przykład takiego czterometrowego na folii – niestety to zostało zniszczone. W jednym z klubów krakowskich wisiałem. Taki potężny, na czarnej folii namalowany, jako partner Edith Piaf. To znaczy staliśmy na nim obok siebie i był tam umieszczony fragment z pamiętników Piaf, w którym ona pisała o swoim mężczyźnie. Koledzy z grupy Ładnie, kiedy byli studentami, uznali, że jestem jakimś ich o dziesięć lat starszym mistrzem. Sasnal na przykład namalował jako obraz okładkę naszej pierwszej płyty. Był jeszcze trzeci, Rafał Bujnowski, z którym też robiłem różne działania artystyczne. Ta grupa mnie polubiła, miała mnie za taką swoją maskotę.

M.R-B.: Ładnie pan wtedy wyglądał.

M.Ś.: Pewnie tak. Maciejowskiemu to jakoś pozostało i nadal uważa, że jestem mądry i przystojny. Nadal ma mnie za swojego mentora.

W.M.: A co myśli o pańskich rysunkach?

M.Ś.: Lekceważy je. W ogóle o nich nic nie mówi. Obejrzał moje rysunki i, o ile dobrze pamiętam, powiedział: „Hm”. Tyle.

W.M.: A co pan mógłby o nich powiedzieć? Czy są dla pana ważne?

M.Ś.: Moje rysunki zreprodukowane w książce powstawały odruchowo. Rysowałem je na różnych karteluszkach. Kiedy nie mam czym zająć rąk, palę papierosy. Widocznie w momentach, w których nie paliłem, rysowałem. Są takie bezsenne noce, kiedy siadam przy stole i coś rysuję, żeby przestać się denerwować, żeby sobie poukładać myśli. Nie traktuję poważnie rysunków. Miałem, owszem, kilka wystaw, ale to były śmieszne wystawy. Przychodzili ludzie i mówili: „Co to jest, moje dziecko tak rysuje”. Na pewno nie mają wielkiej wartości artystycznej, natomiast kilka razy sprzedałem swój rysunek za parę tysięcy. To znaczy nie ja sprzedawałem, tylko oddałem na jakąś aukcję. Kiedy komuś nóżkę urwało i chciał, żeby mu przyszyli, to dawałem te rysunki, żeby pomóc. Ale to zawsze polegało na tym: „A gdzie jest podpis”. Mówię: „Z tyłu”. „A nie, nie, z przodu proszę podpisać, bo bez podpisu to nie jest żaden rysunek”. Chodzi o to, że kiedyś umrę i oni sprzedadzą je jeszcze drożej. Nie przykładam wielkiej wagi do swoich rysunków, natomiast bardzo się cieszę, że mnie ilustrują. Nie tylko tę książkę, ale i poprzednią, którą ilustrowała bardzo zdolna dziewczyna, pani Alicja Biała. To były prześliczne kolaże w książce pod tytułem Polska i też ją bardzo cenię z powodu wyglądu. Cieszę się, że znalazłem wydawcę, który zwraca dużą uwagę na stronę wizualną. Poprzedni wydawcy starali się, niestety, jak najtańszym kosztem ją opędzić.

M.R-B.: Chcieliśmy o to spytać – co prawda miało być to pytanie ostatnie…

M.Ś.: Zatem kończymy.

M.R-B.: Jeszcze nie. Pana wydawcy są zazwyczaj szczególni. To są małe oficyny, nie te głównonurtowe. Czy to jest przypadek, że tę książkę wydało wydawnictwo o bardzo pięknej nazwie Wolność?

M.Ś.: Wolno, nie Wolność.

M.R-B.: Wolno. To „-ść” wyszło mi takie wygłosowe.

M.Ś.: Nigdy nie chciałem wiązać się z dużymi wydawcami od czasu, gdy wydałem prozę w Wydawnictwie Literackim. Bardzo nie lubię, gdy pani od marketingu mówi mi, jak się ma nazywać moja książka. A tak robią w dużych wydawnictwach: „Bo się nie sprzeda z takim tytułem”. I okładka jest robiona bez mojej wiedzy i woli. Jacyś ludzie wysyłają mnie do Empiku na końcu świata po to, żebym w jakiejś kanciapie mówił do czterech osób to, co sobie życzy wydawnictwo. Bardzo tego nie lubię. Wydawałem zawsze u małych wydawców dlatego, że najbardziej lubię, kiedy w wydawnictwie jest jedna, góra dwie osoby. Najczęściej to był jeden pan lub jedna pani. Nawet wydawnictwo pozornie wielkie i znaczące jak A5 to jest właściwie nawet nie pan Krynicki, tylko pani Krynicka. Pan Krynicki daje nazwisko i twarz, a pani Krynicka ciężko pracuje. I rozmawia się z panią Krynicką i z nikim więcej. Brzydzę się dużymi wydawnictwami i już. Nie będzie mi żaden Znak dyktował, jakie mają być moje wiersze. Niech sobie idą ci niedobrzy ludzie.

M.R-B.: Kiedy myślę o specyfice pana poezji, czymś szczególnym, co ją wyróżnia, na przykład kiedy myślę o tej niezwykłej nazwie zespołu i projektu muzycznego Zgniłość…

M.Ś.: To nie ja ją wymyśliłem!

M.R-B: A to ciekawe!

M.Ś.: Ludzie uważają, że wszystko, w czym uczestniczę, sam wymyślam. Nie ja napisałem wiele tekstów, które wykonujemy. Ludzie są przekonani, że w filmie Małżowina mówię swoimi tekstami, a nie mówię, wszystko było dla mnie napisane. Nie ja jestem stwórcą wszechświata, naprawdę.

M.R-B.: Pomyślałam, że jest pan mistrzem od robienia poezji z tego, co nieprzyjemne, negatywne, niemiłe. Pana wiersze bardzo często wyrastają z takich niezbyt wygodnych stanów ducha, z których najbardziej tradycyjnie „poetyckie” są smutek i melancholia. Ale bardzo wiele jest takich utworów, o których można powiedzieć, że są ze złości, czasem z pogardy, z nudy, ze strachu, ze zniecierpliwienia, ze zdenerwowania, z obawy…

M.Ś.: Znam te wyrazy.

M.R-B.: W nowym tomie jest na przykład wiersz pod tytułem Nieuf. I pomyślałam sobie, że pana wiersze można w ogóle nazwać „nieufami”.

M.Ś.: Na słowo wpadłem dopiero teraz, ale wiele moich poprzednich wierszy też mogło być nieufami. Książka pod tytułem Nieufy. Zbiór nieufów…

M.R-B.: Jest pan specjalistą od ciemniejszej, negatywnej, mniej przyjemnej strony człowieka…

M.Ś.: Ale to jest atrakcyjne, ludzie lubią słuchać o złych ludziach. Nie mam potrzeby czytania o tym, że świat jest piękny. Dlatego nie piszę o tym, że świat jest piękny. Bywa piękny. Pod wpływem narkotyków się tak wydaje. Czasami człowiek jest zakochany. Świat piękny bywa, kiedy pogoda jest ładna albo ktoś coś miłego powie, ale zazwyczaj brzydki jest, niedobry. A w dodatku takie ciemne patrzenie na świat jest atrakcyjne literacko, a ja wolę smutne piosenki od wesołych piosenek. To znaczy lubię śmieszne piosenki i smutne piosenki, natomiast pogodnych piosenek nie cierpię.

M.R-B.: Moje refleksje zmierzały do pytania o to, czy są jakieś szczególne stany ducha czy wydarzenia, z których rodzą się pana wiersze?

M.Ś.: Cały czas jestem w takim stanie.

M.R-B.: Wydaje mi się, że często są to bardzo dokuczliwe inspiracje.

M.Ś.: Być może jest tak, ponieważ nie prowadzę sielankowego życia. Cały czas mam z czymś jakiś problem i piszę o tym. Nie mam po co ukrywać swoich lęków, niechęci, nienawiści. Wyobrażam sobie sytuację, że potrafię to pozorować, ale się od tego wrzody robią. Ja nie chcę mieć wrzodów, więc wyrzucam wszystkie złości na karty książek i już.

W.M.: Wiersz musi brzmieć, to jest jasne. Ale czy na jego wygląd też zwraca pan uwagę?

M.Ś.: Bardzo zwracam uwagę. Muszę się przyjrzeć (ogląda tomik Ale o co ci chodzi?). Tu jestem zadowolony z wyglądu wierszy, bo wiersz zapisany na kartce lub nawet w komputerze jest mylący, później w druku okazuje się inny. Często proponuję wydawcy rzeczy ryzykowne, ale oni bardzo są tchórzliwi. Na przykład tu jest także taka długa proza. Chciałem ją zmieścić na jednej stronie i powiedziałem wydawcy: „Na cholerę te marginesy, niech ta proza wypełnia całą kartkę”. Zmieściłaby się, ale on bał się ryzykować i powiedział: „Czytelnik jest do tego nieprzyzwyczajony, czytelnik musi mieć komfort, itd.”. Nie zależy mi na czytelniku, zależy mi na swoim komforcie. Bardzo dbam o wygląd wierszy. Zdarzało się też tak, że wiersz był na jednej stronie i trzy albo dwie linijki z tego wiersza musiały przejść na drugą stronę. To ja w obecności redaktorki technicznej brałem długopisik i wykreślałem niepotrzebne wyrazy w wierszu, żeby się zmieściło. Ona mówiła: „Tego się nie robi, to jest poezja”. A ja mówię: „To jest moja poezja”. Więc, być może, wypadły jakieś bardzo cenne frazy tylko dlatego, żeby wiersz dobrze wyglądał.

W.M.: Co jest dla pana ważniejsze: patrzenie czy słuchanie?

M.Ś.: Czytał pan książkę, to powinien pan wiedzieć. Bo tam jest jeden wierszyk: „To, co mnie trzyma przy życiu, to są te podsłuchy / Wolę być ślepym na wszystko niż na wszystko głuchym”. Znalazłem na to najgłębszą odpowiedź. Kiedy zamykam oczy, czuję się bezpiecznie i dobrze, a jak zatykam uszy, czuję się poddenerwowany i zaniepokojony, Dlatego nie cenię obrazków, bo jednak słuch jest moją ważniejszą cechą. Jeśli nie wysłucham kilku płyt dziennie, jeśli nie podsłucham, jak ludzie mówią, jestem nieszczęśliwy. Słuch jest dla mnie ważniejszy, zawsze tak chyba było.

W.M.: A jak często wraca pan do wiersza, zanim uzyska on swoją końcową wersję?

M.Ś.: Bardzo różnie jest, bo niektóre wiersze są od razu gotowcami, nic w nich nie zmieniam. Ale zdarzyło się, że jeden wiersz pisałem dwadzieścia lat, przerabiając go, najczęściej wycinając niepotrzebne rzeczy – nie dopisując, tylko wycinając. Chyba w poprzedniej książce… Nie, jest taka książka, w której nikogo nie informując, umieściłem wiersze, które napisałem w latach osiemdziesiątych, miałem je w głowie, na jakichś papierkach, ale cały czas wydawały mi się jakieś niedobre. Po odpowiedniej kosmetyce przez te kilkadziesiąt lat stały się wierszami „niby” napisanymi teraz. To bardzo różnie bywa, niektóre wiersze po prostu robią mi się w głowie, wystarczy je zapisać i już są gotowe, a niektóre leżą w mózgu, odkładają się w jakichś papierach i dopiero po latach zyskują jakiś kształt. Ale nie ma czegoś takiego jak praca nad wierszem, znaczy napisanie wiersza i później siedzenie i przekreślanie, zmienianie – to raczej nie tak. Ja to w jakimś twardym dysku we łbie zapisuję i później zrzucam na papier, przyglądam się temu i uznaję, czy jest dobre, czy złe. Później nie ma już pracy nad jakimiś szczegółami. To z prozą tak się robi, z prozą się zastanawia nad każdym zdaniem, przestawia wyrazy, a w wierszach to na czymś innym polega.

W.M.: Pisze pan, że wiersze „zawsze wychodziły z domu, / potem wracały”. Jest sporo chodzenia w tym tomiku…

M.Ś.: Zawsze tak było. Ale tutaj jest szczególnie dużo chodzenia, chociaż właściwie w tej książce nie pokonuję jakichś wielkich przestrzeni. Głównie są to spacery…

M.R-B.: …po Plantach.

M.Ś.: Po Plantach dietlowskich. Te Planty krakowskie, które państwo znacie, to są prawdziwe Planty, a ja mieszkam przy Plantach dietlowskich, które nie są zbyt dużym skrawkiem zieleni. Miały opasywać Kraków jeszcze większe planty, dookoła tych plant podstawowych, tylko że nie doszło do tego. I jest kilometr czy dwa kilometry takiej zieleni, ja przy tym mieszkam, ale to nie są prawdziwe planty, bo te planty polegają na tym, że są tam ławeczki i siedzą tam pijaczkowie, i właściwie nic takiego tam nie ma. A teraz od soboty, czyli właściwie już jutro, pojutrze wjeżdżają buldożery i niszczą moją naturalną okolicę, bo będą robić jakiś remont poważny, wielomiesięczny. Za oknem będę miał buldożery i robotników, wielki huk. Dobrze, że mój pies umarł, bo ona by tego nie ścierpiała. Trzeba by było się gdzieś wynieść na ten czas. Więc moje następne wiersze, książka będzie o jakichś wielkich koparkach, o robotnikach za oknem, bo ja piszę o tym, co mi się przydarza.

W.M.: A czy można „wychodzić wiersz”? Myśli pan o wierszach, chodząc? Istnieje taka korelacja?

M.Ś.: Tak. Jest jakieś takie poważne dzieło na temat filozofów, którzy…

M.R-B.: …perypatetyków?

M.Ś.: Tak. Ja po prostu jestem takim perypatetykiem.

M.R-B.: Poetyckim.

M.Ś.: Poetyckim. Wszystko, co wymyśliłem, wymyślam, jadąc pociągiem. Nie autem, nie autobusem, ale jadąc pociągiem, wymyślam bardzo dużo wierszy. To też jest rodzaj chodzenia, bo rytm kół dyktuje mi te wiersze. Ale najlepsze rzeczy wymyślam, chodząc. Wielokilometrowe spacery z moim psem powodowały, że pisałem wiersze. Piszę właśnie z tego powodu, że chodzę. Najlepiej mi się wtedy pisze. Ale niestety najpierw muszę mieć to w głowie, bo nie jestem kimś takim, co nie ma tutaj nic i siada, i zaczyna umieszczać wyrazy na kartce. Każdy wiersz musi być gotowy najpierw tutaj (pokazuje na głowę).

W.M.: A czy jest tak, że to wiersz decyduje, kiedy chce być napisany, czy też pan decyduje, kiedy napisze wiersz?

M.Ś.: To wiersz decyduje. Nie ma czegoś takiego, że myślę: „Teraz siądę i będę pisał wiersze”. Nigdy tak się nie zdarzyło.

M.R-B.: Chciałabym porozmawiać o tym wątku pisania wobec czegoś konkretnego, co się panu przydarza, na przykład, że teraz będą być może powstawać wiersze o buldożerach. W tomie znajduje się informacja, że są w nim wiersze z lat 2016–2019. Maciejowski też opatrzył swoje rysunki datami 2018–2019. Dlatego ten tom czytam także jako poetycki dziennik.

M.Ś.: Każda moja książka taka jest. Nigdy w życiu nie prowadziłem żadnego pamiętniczka, bo uważam, że nie jest to zajęcie dla pisarza. Wszystkie dzienniki pisarzy to jest żenada. Kompletnie nie jestem ciekaw tego, co Jacek Dehnel przeżył w swoim życiu osobistym. Albo Wojciech Kuczok. Boże, dostałem w złośliwym prezencie przemyślenia i historie o tym, co Wojciech Kuczok robi w Warszawie i jakie są jego rozrywki. Nic mnie to nie obchodzi. Ale z drugiej strony tę dziwną, kiczowatą potrzebę mówienia o sobie jednak mam, więc swoje życie zapisuję w wierszach. Nie jest to typowa dziennikowość, to nigdy nie był dziennik, tylko biorę jakieś migotliwe fragmenty swojego żywota i zapisuję. I dobrze.

M.R-B.: Ale to jest taki dziennik, w którym odbija się rzeczywistość, czasem nawet coś jakby minireportaż…

M.Ś.: Dużo tu zmyślam. Ostrzegam, że dużo tu zmyślam.

M.R-B.: Chodzi mi o pana zaangażowanie w otaczającą rzeczywistość i bycie bardzo krytycznym jej obserwatorem. Tak było od początku, od debiutu.

M.Ś.: Złośliwi przysłali mi linka do audycji w Telewizji Kultura, która była z miesiąc temu, gdzie przemądrzała pani telewizyjna krytyczka mówiła z obrzydzeniem: „Ale po co on pisze o takich postaciach jak Gowin?”. Ale to przecież dlatego, że w poprzedniej książce był Gowin sam w domu, a Kevin sam w Nowym Jorku jest kontynuacją Kevina samego w domu. Gowina w kosmosie już nie napiszę, bo nie było takiego. Zatem: po co piszę o politykach i dlaczego się opowiadam po którejś ze stron? To, że piszę źle o Gowinie, to nie jest, moim zdaniem, opowiadanie się za jakąś stroną konfliktu politycznego. Piszę o konkretnym człowieku… Ale, dobra, nie będę brnął, bo nie wiem, na kogo państwo głosowali.

M.R-B.: Ale przecież zawsze tak było w pana poezji.

M.Ś.: Zawsze piszę źle o tych, którzy są u władzy. Nie wierzę w mądrych i dobrych władców. Nie wierzę.

M.R-B.: Zastanawialiśmy się z Wojtkiem Maryjką, jak można by określić pana stosunek do władzy.

M.Ś.: Jestem obywatelem, który nie ufa władzy, patrzy jej na ręce. To jest bardzo obywatelskie podejście.

M.R-B.: Ale większość Polaków ma takie podejście.

M.Ś.: Nie, nie sądzę, żeby większość. Bo skąd się wzięło tylu Polaków w PZPR? Skąd się wzięło tylu Polaków w Solidarności? Skąd się wzięło tylu głosujących na PiS? To nie jest tak. Polacy potrzebują kochać partię… Potrzebują jakiegoś konusa, który im wytłumaczy, co mają robić i w co mają wierzyć. A ja nie mam takiej potrzeby i już. Nie pokocham partii, nie pokocham partyjniaka, nie pokocham ministra, bo wiem, po co minister tam poszedł. Nie poszedł tam dla mnie, nie poszedł tam dla nas. Nie mogę ich kochać, skoro się nimi brzydzę. Nie chcę czegoś takiego jak miłość połączona z obrzydzeniem i już.

M.R-B.: Czytając ten tom, myślałam o różnych frazach, które zapamiętaliśmy z pana poezji. Niczego nowego nie odkryję, kiedy powiem, że pan ma niezwykłą umiejętność nazywania i znajdowania takich określeń dla rzeczywistości, które coś odkrywają, celnie nazywają i pozostają z nami na długo, może zostaną już na zawsze. „Ogród koncentracyjny” na przykład.

M.Ś.: Nie podobało się.

M.R-B.: „Niczego o nas nie ma w konstytucji”.

M.Ś.: Tym bardziej się nie podobało.

M.R-B.: Albo, że „idee to wodniste substytuty krwi”. W tym nowym tomie jest znów sporo na temat idei i krwi.

M.Ś.: Te moje drastyczne sformułowania znajdowały zarówno krytyków, jak i miłośników, bo były jaskrawe. Nie wyobrażam sobie pisania wierszy, w których każde zdanie sprawia przyjemność, każde zdanie jest słuszne. Nie wyobrażam sobie wierszy poprawnych politycznie. Nie wyobrażam ich sobie. Wiersz powinien być krnąbrny, niepoprawny, mylić się, ale pięknie się mylić. Albo walić prawdę tak mocno, że aż boli. Nie wierzę w poprawność wierszy. I już.

M.R-B.: W tej nowej książce jest tak, że trujące polskie idee wróciły i nas atakują: „wasi biją w tarabany”. Wyczuwam w tym tomie jakiś większy niepokój, może nawet poczucie zagrożenia ze strony tego, co jest wspólnotowe, a co tak mocno (i niedobrze) ostatnio wróciło i nas otacza.

M.Ś.: Nie mam telewizji, ale czasem widzę, co się dzieje. Na ulicę rzadko wychodzę, bo nie mam po co wychodzić. Pojawiają się jakieś medialne doniesienia, że włóczę się po knajpach, że prowadzę jakiś dekadencki żywot… Jeśli nie jeżdżę po Polsce, to siedzę w domu i tam sobie piszę, a z ulicą i światem nie mam za wielkiego kontaktu. A jak wychodzę, to jestem przerażony. I muszę się wtedy napić, stąd legenda, że jestem alkoholikiem.

M.R-B.: Właściwie doszliśmy do tytułu tomu, który jest podszyty znaną frazą, tym razem z piosenki Muńka Staszczyka: „Jest super, jest super. Więc o co ci chodzi?”.

M.Ś.: O Jezu, to zmieniamy ten tytuł. O Boże, znam tę piosenkę, ale nie pomyślałem… To był tytuł do zupełnie innej książki. Mogę wytłumaczyć jego genezę. Jeśli schodzimy na tematy polityczne, niestety.

M.R-B.: Jest tam bowiem sporo polityki.

M.Ś.: No trudno. To jest moja prywatna wojna polityczna. Polegała na tym, że jakiś czas temu anonimowe grono konsultantów wprowadziło moje wiersze do lektur, już za tej władzy. Było coś takiego.

M.R-B.: One już tam są od dawna. Mało tego, ja wykładam na ich temat na Uniwersytecie Rzeszowskim.

M.Ś.: Ale pani wykłada na uniwersytecie, a chodziło o szkoły niższego szczebla. W gimnazjum i liceum do lektur Świetlickiego wprowadzili!

M.R-B.: Straszne!

M.Ś.: No straszne. Pani nie wiedziała? Wprowadzili Polkowskiego, Wencla, Świetlickiego i kogoś tam jeszcze jako poezję współczesną. Bardzo protestowałem, ale wobec anonimowych konsultantów ministerstwa nic się nie da zrobić. Mówili, że w głowie mi się przewróciło, koledzy poeci pytali: „Ale o co ci chodzi? Przecież ja bym bardzo chciał, żeby mnie wydawali w milionowych nakładach… Uczennice z trzeciej klasy liceum czytają, a one są wtedy najbardziej chłonne i wrażliwe na poezję”. Tak mi tłumaczyli koledzy. Ale ja mówiłem, że jeśli żyję, to mogę sobie nie życzyć. Chciałbym być tylko na uniwersytecie złotego wieku. Mogę mieć taką fanaberię. Ale nie dało się. Chwilę potem dowiedziałem się, że jest taki pan o nazwisku Józef Maria Ruszar – znacie takiego? On, zdobywszy zaufanie i mnóstwo pieniędzy od ministra kultury, co się Gliński nazywa, robi pismo. Kwartalnik „Napis” się wtedy nazywał, teraz się nazywa „Nowy Napis”, bo się okazało, że już istnieje takie pismo. I nagle dostaję wiadomość. I to nie do mnie się zwrócono, tylko do mojego wydawcy. Że pan Ruszar z jakimś panem z KUL albo UMCS robią antologię, to znaczy duży wybór moich wierszy, który będzie dodatkiem do pisma „Nowy Napis”. Ten pan napisze do niego interpretacje moich wierszy i to będzie w prezencie dla szkół. Interpretacje tego pana i osiemdziesiąt moich wierszy. Oni mnie informują o tym, że to robią. A wydawca mówi: „Nic nie da się zrobić. Może weź od nich te dwadzieścia złotych, które ci proponują. Albo nie bierz, ale oni i tak to wydadzą”. A jednocześnie wiem, że te ludzie za swoją szemraną działalność sami sobie wypłacają jakieś wielkie pieniądze. „Weź te dwadzieścia złotych i się nie buntuj”. A ja zacząłem dymić. Użyłem środków masowego rażenia typu internet, protestowałem i mówiłem, że się nie zgadzam i tak dalej. Tenże pan Ruszar, który zapowiadał na ten rok, że się ukażą moje wiersze, powiedział w końcu: „Ale o co mu chodzi? O co chodzi temu Świetlickiemu? Jeśli nie chce, to nie będzie tych wierszy”. Pewnie ktoś mu odradził, bo za bardzo dymiłem. Osiemdziesiąt moich wierszy, jacyś ludzie zarabiają na tym jakieś pieniądze, zasypują nimi szkoły, nie mogłem na to się zgodzić. Strasznie długa historia, ale już dochodzę do końca. Wymyśliłem, że zanim to się ukaże (gdy jeszcze tego nie odwołali), to wydam dla szkół własny wybór wierszy, który będzie się nazywał Ale o co ci chodzi? I tam będzie, powiedzmy, też osiemdziesiąt wierszy i moje interpretacje tych wierszy. I zanim oni to coś wydadzą, ja będę stał pod każdą szkołą i wręczał dzieciom oraz nauczycielom mój wybór. Może by mnie wtedy policja jako pedofila aresztowała, ale trudno. Nie życzyłem sobie, żeby mnie wydawali tacy ludzie, jak Józef Maria Ruszar, który jest ponoć wybitnym herbertologiem. Tak w Wikipedii napisał o sobie.

M.R-B.: Jest herbertologiem.

M.Ś.: Herbertologiem? To nieciekawy zawód. W każdym razie tak wyglądała moja walka z tymże Józefem Marią Ruszarem, na szczęście się wycofał, bo się przestraszył moich wrzasków. Został tytuł, dopisałem do niego wiersze i mamy książeczkę.

W.M.: Czy był pan zaskoczony, słysząc na wielu spotkaniach pytanie o bycie pisarzem politycznym? Przecież zawsze był pan pisarzem politycznym.

M.Ś.: Zawsze byłem.

W.M.: Czy te powtarzające się pytania zaczęły się po wydaniu tomu Polska (wiązanka pieśni patriotycznych)?

M.Ś.: Nie, to było trochę wcześniej, bo książka, którą wydałem trzy lata temu, nazywała się Drobna zmiana i potraktowano ją jako książkę zupełnie polityczną. Bardzo ciekawie też mówili o niej krytycy z obecnej strony rządzącej: „On wcześniej był tak cudownie apolityczny. Tak cudownie apolityczny. Teraz niepotrzebnie zupełnie jest polityczny, bo marnuje swój talent. Kiedyś był apolityczny, pisał źle o Michniku, to było zupełnie apolityczne, a teraz pisze źle o naszych kolegach i jest to polityczne”. Właśnie na tym polega problem. Nie mogę się sugerować tym, jak na mnie patrzą. Doskonale wiem, że zawsze pisałem wiersze mocno zakorzenione w rzeczywistości, dotykające tego, co jest na zewnątrz. Zawsze takie rzeczy robiłem, nawet jako nastolatek pisałem w sytuacji stanu wojennego, o końcu PRL-u pisałem wiersze kompletnie nieprzystające do sposobu myślenia ani opozycji, ani partii. Koledzy się zapisywali do partii, mówili: „Ale o co ci chodzi, że się nie zapisujesz?”. Inni koledzy działali w jakichś podziemnych strukturach i pytali: „Ale o co ci chodzi, że z nami nie działasz”. Zawsze byłem tym, którego pytano: „Ale o co ci chodzi?”.

W.M.: Przyzwyczaił pan czytelników do tego, że ma osobliwe, jak na dzisiejsze czasy, zwyczaje, na przykład nie posiada pan telefonu.

M.Ś.: Nie posiadam.

W.M.: Potwierdzały i dookreślały to wiersze, np. Odciski czy Druga pieśń profana, w których bohater żyje bez samochodu, bez komputera…

M.Ś.: Komputer mam. Ale wtedy jeszcze nie miałem.

W.M.: Można się spodziewać, że tematy internetowe, komputerowe, będą raczej nieoczywistością w pańskiej twórczości. Ale od pewnego czasu widać wyraźnie, że ta przestrzeń też się tam pojawia. Myślę choćby o wierszu 7 marca z tomu Delta Dietla.

M.Ś.: Co tam było, bo nie pamiętam?

W.M.: Obserwacja domu rodzinnego za pomocą Google Maps. W tym nowym tomiku mamy wiersze Dziś w internecie i Cofnięcia polubień. Chciałem zapytać, czy internet staje się dla Pana inspiracją, z której może się urodzić wiersz? I jaka jest pańska relacja z internetem?

M.Ś.: Nadal używam internetu jako narzędzia, nie jest bohaterem moich wierszy. Ten przytaczany przez pana wiersz Dziś w internecie był zrobiony starą, nowofalową metodą z lat siedemdziesiątych. Po prostu wyciąłem takimi wirtualnymi nożyczkami tytuły doniesień z Wirtualnej Polski – bo mam tam pocztę – i nagle zobaczyłem tytuły na jej głównej stronie. Nawet nie czytałem tekstów: Dzieci Ciechowskiego szczerze o zmarłym ojcu, Macierewicz coś tam. Już spisanie tych tytułów ułożyło się w całkiem niezły wiersz, w którym nie ma żadnego słowa ode mnie. Ale to taka stara nowofalowa metoda, że się bierze tytuły, wycina i łącznie mają jakieś nowe znaczenie. Podkreślam: używam internetu jako narzędzia. Z niepokojem obserwuję wiersze młodych poetów, które już właściwie są masturbacją przed ekranem komputera. Tam już nie ma rzeczywistości. A ja ten wirtualny świat nie jak religię traktuję, a wyłącznie użytkowo. A to maila do kogoś napiszę albo ktoś do mnie napisze, bo mam oprócz tego mam domofon tylko, ale nikt nie chodzi moją ulicą, więc jakoś tam ze światem kontaktuję się w ten sposób… Musiałem mieć jakąś formę kontaktów ze światem, bo czasem ktoś mi proponuje duże pieniądze, a ja się o tym nie dowiaduję. Internet to moje jedyne okno na świat, ale nie dominuje mnie w żaden sposób.

W.M.: Marcin Świetlicki ma fanpage na Facebooku. Kto się nim zajmuje? Niektóre wpisy są jednoznacznie oznaczone autorsko. A co z pozostałymi? Czasem też słychać w nich głos Świetlickiego.

M.Ś.: No, ja to robię, chociaż czasem udaję, że to nie ja. Ja się tym trochę bawię, ale ta strona ma pełnić wyłącznie rolę informacyjną. Były takie momenty, że chciałem coś tam od siebie powiedzieć, ale nikogo nie obchodzi, co ja mówię od siebie. Piszę, że będę w Rzeszowie i w ten sposób…

W.M.: …jesteśmy tu razem.

M.Ś.: Bardzo często zdarzało mi się, że mnie ludzie opierniczali: „Byłeś u nas w Skierniewicach i nic nie wiedziałem”. Pomyślałem, że potrzebny jest strumień informacyjny. W dodatku bardzo często, gdybym nie krzyczał poprzez ten środek przekazu, to ludzie by nie wiedzieli, co myślę. Józef Maria Ruszar by się nie dowiedział, że nie chcę jego wydania. On nie kontaktował się ze mną, wolał kontaktować się z wydawcą. A ja w międzyczasie pokłóciłem się z tym wydawcą i nie rozmawiałem z nim, więc nigdy bym się nie dowiedział, że wydadzą mi książkę, za którą nie dostałem ani grosza, no, może ze dwadzieścia złotych. Więc muszę jakoś się kontaktować ze światem. To jest problem, że tylko do mnie wysuwa się tego rodzaju pytania. Inni sobie siedzą z głowami zanurzonymi w tej przestrzeni i nie ma problemu.

W.M.: W swoim pytaniu próbowałem wyjaśnić, skąd wziął się ten problem.

M.Ś.: Ja się tylko tak zastrzegałem, że mnie to słabo interesuje, natomiast trochę sytuacja mnie przymusza do korzystania z internetu. Kiedyś nawet najbardziej oporny jaskiniowiec te maczugę brał do ręki albo akceptował wynalazek koła. Wreszcie po jakimś czasie uznałem, że jest to jedno z wielu narzędzi, ale nigdy bogiem dla mnie nie będzie. Już widzę, że następne pokolenia mają jedynego boga – tę dziwną poświatę, która rozjaśnia ich twarze nocami, gdy tak patrzą w te komputerowe lustra…

M.R-B.: Jest jeszcze iPhone.

M.Ś.: Tak, jest iPhone, są inne gadżety… Ja marzę o oldskulowym pagerze.

W.M.: Zapytam w takim razie o innego boga. W tomiku Ale o co ci chodzi? możemy trafić kilkakrotnie na ślady zmagań z Adamem Mickiewiczem. Mamy postać Konrada Wallenroda w wierszu Gowin sam w Nowym Jorku, mamy Mickiewicza w końcówce utworu Manewr i mamy rysunek głowy Mickiewicza…

M.Ś.: No tak, ale to nie mój, tylko Maciejowskiego.

W.M.: …rysunek głowy Mickiewicza, o której wypowiada się jedna z postaci. Tomik składa się też z czterdziestu czterech wierszy. Wiemy, że zwracał pan wiele razy uwagę na to, że Mickiewicz jakoś panu świeci i to jest rzecz oczywista. Chcę jednak przywołać pańską wypowiedź o nim sprzed lat: „To największy polski poeta. Czemu mam się mierzyć z jakimś mniejszym? Wolę z największym”. Czy Mickiewicz nadal pozostaje dla pana taką postacią, z którą należy się mierzyć?

M.Ś.: Żyję chyba dłużej niż Mickiewicz…

M.R-B.: Żył pięćdziesiąt pięć lat.

M.Ś.: Mickiewicz jest dla mnie bardzo wyrazistym znakiem, wyrazistym poetą, takim poetą totalnym. Nie będę rzucał innych nazwisk… Dla mnie jest to taki poeta, który nie dość, że pięknie pisze, to jeszcze ma siłę, nie pieści się, jest mądry, a z drugiej strony w pewien sposób naiwny, ludowy taki… Mickiewicz to jest mocarz. Zawsze imponowali mi tego rodzaju poeci. Nie mierzę się z Wojciechem Wenclem, wolę z Mickiewiczem. I właściwie się z nim nie mierzę, tylko jest dla mnie stałym punktem odniesienia. Gdybym się mierzył z innym pisarzem, na przykład z Norwidem, to by mnie osłabiło. Urodziłem się tego samego dnia, niemal tego samego roku co Mickiewicz.

W.M.: O ile się nie mylę, ma pan na drugie imię Adam.

M.Ś.: Nie dostałem na pierwsze Adam tylko dlatego, że moi rodzice znali bardzo negatywną osobę o tym imieniu.

W.M.: Czy pana doświadczanie Mickiewicza było jakoś szczególnie intensywne?

M.Ś.: Tak.

W.M.: Na przykład Tomasz Różycki mówi o tym, że w krypcie wawelskiej wtykał karteczki z życzeniami, z prośbami do Mickiewicza…

M.Ś.: To już jest przesada.

W.M.: Różycki mówił też o znanym mickiewiczowskim doświadczeniu, gdy wiersz mu się przyśnił.

M.Ś.: Mickiewicz istniał dla mnie od zawsze. Dokładnie pamiętam dotyk okładki wydania jego dzieł w takim półskórku, które było w naszym domu. Dotykowo pamiętam tę książkę. Ballady i romanse mama mi czytała jako dziecku przy usypianiu. Zatem miałem go wpojonego jako małe dziecko. I w Krakowie na rynku stoi pomnik Mickiewicza, a nie, powiedzmy, Krasińskiego czy jakiś innego Słowackiego. Cały czas istniała dla mnie jego twórczość. I są takie jego książki, które stale otwieram, część utworów z nich znam doskonale na pamięć. Strasznie dużo swoich i cudzych wierszy pamiętam, potworne ilości Gałczyńskiego i Leśmiana.

M.R-B.: A Mickiewicza które wiersze?

M.Ś.: Mnóstwo pamiętam. Nie chcę się popisywać, ale z Dziadów bardzo dużo pamiętam. Liryki lozańskie mam w małym palcu. Śniła się zima mam wam powiedzieć? Nie? Chodzi o to, że taka małpa w moim mózgu, czy papuga – nie wiem, jak nazwać to stworzenie – zapamiętuje tysiące wierszy. Tysiące wierszy zapamiętuję i chory jestem od tego, bo po cholerę mi te cudze wiersze, ale je pamiętam. I Mickiewicza pamiętam wielkie ilości, porównywalne z Gałczyńskim. Może jakby policzyć, to Gałczyńskiego więcej, ale Mickiewicza też bardzo dużo. Poza tym istnieją ci poeci we mnie i cokolwiek bym powiedział, jakbym się ich nie wypierał, to istnieją. Z Miłosza pamiętam tylko pierwszą linijkę Który skrzywdziłeś…, więcej nie pamiętam.

M.R-B.: Jest jednak pewna zmiana. Pojawił się w pana wypowiedzi Norwid. Czytając ten tom…

M.Ś.: Nie, nie. Ja Norwidem się brzydzę.

M.R-B.: Czytając go, pomyślałam, że w tym tomie jest taki dostrzegalny „zwrot norwidowski”. Zaraz powiem dlaczego. Jest tu na przykład wiersz Stary, skończony.

M.Ś.: Co tu jest norwidowskiego?

M.R-B.: Stary i skończony to jest Norwid. Mickiewicz nigdy nie był „stary i skończony”.

M.Ś.: Nie.

M.R-B.: I jest jeszcze wiersz Ironia ze znakiem zapytania, pomyślałam, że to jest bliskie Norwidowemu „ironicznemu moralizmowi”, który pan z powodzeniem kontynuuje.

M.Ś.: Być może. Tylko że ten znak zapytania wymyślił wydawca. Żartowałem, że się brzydzę Norwidem. Jest mi dość obcy, jego filozofia i jego sposób formułowania myśli mnie troszeczkę odstręcza. Być może robię jednak jakieś gry z jego poezją. Ale nie…

M.R-B.: Nie?

M.Ś.: Nie, to jako dowcip się pojawiło. Przepraszam. Cały jestem z Mickiewicza, cały jestem z tych poetów-śpiewaków. Norwida nie da się nazwać śpiewakiem. Tylko Niemen usiłował coś z jego poezji zrobić, ale to też brzmiało nie najlepiej. Poeta to jest ktoś, kto śpiewa, trzyma lutnię i napiernicza na niej, po prostu. Trudno o Różewiczu powiedzieć, że jest śpiewakiem…

M.R-B.: Właśnie chciałam o niego zapytać!

M.Ś.: Po pani oczach widziałem, że to będzie Różewicz.

M.R-B.: Miałam w oczach Różewicza?

M.Ś.: Takich smutków się nie da zaśpiewać. Suchy jest też Różewicz.

M.R-B.: Ale na pana półce narysowanej w tomiku jest tom Różewicza.

M.Ś.: Jest! Malarz Maciejowski rzeczywiście namalował moje półki z książkami, to znaczy część półek w moim domu. I wyróżnił niektóre książki. Tu jest moja książka, tu jest Różewicz wyróżniony, tu jest…

M.R-B.: Tuwim.

M.Ś.: Tuwim. On sobie je wybrał. A przecież tam jest od cholery innych książek i to nie ja mu mówiłem: „Zaznacz, że czytam Różewicza”. Nie, nie. Tam jest jeszcze album o Audrey Hepburn, ale on należy do mojej dziewczyny, bo tam jest jej półka. Ona jest trochę podobna do Audrey Hepburn, więc ma taki album. To jest interpretacja, to malarz Maciejowski narysował, ale nie narysował na przykład, że tutaj stoją kryminały. A mógł narysować tylko kryminały.

W.M.: Może opowie pan nam o swojej bibliotece.

M.Ś.: Mam bardzo dużą ścianę, cztery metry. Pokój ma około pięćdziesięciu metrów. (Wstaje, podchodzi do ściany galerii i demonstruje na niej, jak mniej więcej wygląda jego biblioteka). Tu jest piec elektryczny, tu są kryminały. Ale to jest półka wysoka na prawie cztery metry. Tu są kryminały. Obok potężnej półki kryminałów jest półka z prozą polską, później jest pół półki z poezją… Bardzo dużo tomików poetyckich wyrzucam. Jeśli państwo mi coś dzisiaj dacie, to bardzo proszę bez autografu, bo te książki z autografem z większym trudem wyrzucam. Głupio mi trochę. Ostatnio wyniosłem mnóstwo pudełek z poezją. Po co mi one. Mój syn pracuje w antykwariacie i mu je dałem, żeby sprzedał. Czyli tu jest proza polska, wiele półek, później jest poezja połączona z książkami o muzyce i sztuce. Później jest duża półka należąca do mojej dziewczyny, gdzie są słowniki i literatura angielska w języku oryginału. Pół drugiej półki też do niej należy, a na następnej dużej półce jest proza amerykańska i angielska. A później są prozy świata i na prozach świata się kończy – na takim dużym regale. Tego jest od cholery. Od roku mój syn pracuje w małym antykwariacie w Krakowie i często informuje mnie, że na przykład ma to i to. Mówię mu: „Biorę”, i mi to przynosi. Nie płacę, to są prezenty od syna dla ojca. I sobie w ten sposób kompletuję bibliotekę. Kiedyś książek będzie więcej. Ale poezję będę rytmicznie wyrzucał – w końcu zostawię tylko swoje wiersze i może Mickiewicza.

W.M.: Był taki czas, kiedy mówił pan, że czyta wyłącznie powieści kryminalne.

M.Ś.: Przychodzi jednak taki moment, że mam do przeczytania tylko wysokoartystyczną prozę…

M.R-B.: …i to boli.

M.Ś.: To boli. Lecę i kupuję sobie wtedy byle jaki kryminał, żeby mieć w razie czego. Teraz w plecaku mam gruby kryminał, bardzo dobry. Spełnia moje podstawowe potrzeby. Nie muszę jeździć po świecie, bo z niego dowiaduję się, jak się zabija w RPA na przykład, albo jak Islandia spływa krwią. Poznaję miasta, psychikę ludzką, politykę innych krajów czytając kryminały, bo z prozy miłosnej nie da się poznać kraju, człowieka i czegokolwiek innego. Dzięki kryminałom mam wiedzę o świecie. Kryminały zawierają podstawową historię, o której się zawsze pisało, od początku świata: walkę dobrego ze złym, wielkie uczucia, tragedie i tak dalej. Literatura kryminalna wypełnia wszystkie moje potrzeby. Owszem, czytam dobrą prozę. Uzupełniam to, czego brakuje w kryminałach, dobrą prozą.

W.M.: Jutro planowane jest w Sanoku pana wspólne spotkanie z Mariuszem Czubajem, który napisał powieść kryminalną Około północy. Wszyscy fani Marcina Świetlickiego i Zgniłości powinni ją przeczytać, bo znajdą tam kilka ciekawych smaczków dotyczących poety i zespołu. Chciałem przy tej okazji zapytać o pańskie powieści kryminalne i o możliwość powrotu ich bohatera Mistrza. Zostawił pan taką możliwość w ostatnich zdaniach powieści Trzynaście, gdzie napisał pan: „bo oni zawsze wracają”.

M.Ś.: Tak, ale historia o tym bohaterze była pomyślana na trzy książki. Potrafię być konsekwentny i już do niej nie powrócę. I tak byłem trochę niekonsekwentny, bo jest jeszcze o nim kilka opowiadań, tu i tam rozrzuconych. Historia bywa zamknięta, ponieważ kiedy te trzy powieści wyszły w wydaniu zbiorowym, dołączyłem do nich długie opowiadanie – które właściwie kończy historię tego bohatera. Nazywa się Plus nieskończoność. To jest tak, że wymyśliłem tę postać i taką prozę potrafiłem pisać jedynie w tym mieszkaniu, w którym ją napisałem. Nie mieszkam tam już od siedmiu lat, a w tym mieszkaniu, w którym mieszkam teraz, potrafię pisać tylko wiersze. W tamtym mieszkaniu nie umiałem pisać wierszy, umiałem pisać tylko prozę. Mieszkanie czasem też rzutuje na twórczość. Jeśli wrócę do prozy, to już w inny sposób. Mistrz zmęczył mnie, poświęciłem mu kilka lat mojego życia i nie mam po co do niego wracać. Może jak umrę, to ktoś napisze kontynuację przygód mojego bohatera. Mnie się już nie chce.

Głos z publiczności: Czy wyrzuca pan jakieś wiersze?

M.Ś.: Mnóstwo wyrzuciłem. Pamiętam moment, kiedy spuszczałem z wodą w toalecie kilkaset karteczek ze swoimi wierszami z lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych. Były tam na pewno bardzo cenne rzeczy – z taką satysfakcją darłem kartki i pociągałem za spłuczkę. Pociągałem i pociągałem, a to spływało razem z wodą. Robiłem to powoli, żeby się nie zapchało. Duża satysfakcja, strasznie duża. A teraz, kiedy mam w komputerze to naciśnięcie, zniknięcie jest jeszcze rozkoszniejsze. Myślę, że nie warto aż tak bardzo zachwycać sobą świata. Na pewno było tam dużo rzeczy, na których jakiś badacz literatury mógłby zrobić karierę naukową – odnaleźć niepublikowane rzeczy Świetlickiego… Na pewno gdzieś takie są. Ale strasznie dużo zniszczyłem. Mam w domu pudło, do którego wrzucam rzeczy wstydliwe, na przykład karteluszki, na których coś notowałem, ale co jakiś czas wyciągam garść papierów z tego pudła i wyrzucam większość z nich, więc w pewnym momencie tam też nic nie zostanie. Pewien znajomy człowiek popełnił samobójstwo w tak rozkoszny sposób, że rozdał wszystkie swoje książki, spalił wszystkie swoje papiery, rozdał ubrania, powyrzucał różne rzeczy. W końcu mieszkanie było zupełnie puste. Jeszcze zdrapał farbę ze ściany i wtedy wyskoczył przez okno. Właściwie to kusi, żeby po człowieku nic nie zostało. Ale już się nawydawało tych książek, nawydawało tych płyt… Chciałbym, żeby takie rzeczy po mnie zostały, a nie jakieś śmieci, jakieś listy, jakieś ukradkowe dzienniczki, jakieś esemesy. Dlatego nie mam komórki, żeby nikt nie przechowywał moich esemesów. Niech zostaje po nas to, co chcemy, by zostało, a nie jakieś przypadkowe śmieci.

Głos z publiczności: Do książki Drobna zmiana wyszedł audiobook i jest on traktowany jak pierwsza płyta Zgniłości. Czy jest w planach jego wznowienie, bo praktycznie nie jest już nigdzie dostępny?

M.Ś.: Mam w domu dwa egzemplarze… To był bardzo mały nakład, choć nie było to pomyślane jako bibliofilskie dziełko, ale chyba nie będzie wznawiane.

Głos z publiczności: Szkoda.

M.Ś.: Ale mam w domu dwa egzemplarze.

Głos z publiczności: Czyli: można pana poprosić o jeden?

M.Ś.: Jak przyjadę następnym razem, to może przywiozę.

Głos z publiczności: A można po niego przyjechać do pana?

M.Ś.: Nie będzie mnie wtedy w domu. Mam je w domu, wiem, gdzie leżą, a pan nie wie. Ktoś jeszcze ma pytania, bo mi się bardzo palić chce… Zróbmy tak, że wyskoczę na chwilę zapalić, zaciągnę się, wrócę i zrobicie ze mną, co chcecie.

Oklaski.

Zapis spotkania: Matylda Zatorska

* Spotkanie odbyło się w BWA w Rzeszowie 27 czerwca 2019 roku. Jego organizatorem i organizatorem koncertu grupy Zgniłość był pub Niezła Sztuka oraz wydawnictwo Wolno z Lusowa – wydawca dwóch ostatnich tomów Marcina Świetlickiego.

1 Spotkanie miało miejsce 21 listopada 1996 r. podczas Biesiady Poetyckiej w I LO w Rzeszowie, której Marcin Świetlicki było gościem. Spotkanie poprowadził wówczas Rafał Rżany. Por jego zapis: Świetlicki i licealiści, zapis i oprac. P. Wickowski, „Fraza” 1997, nr 2 (16), s. 118–123.

Marzena Bryksa

Tośka*

Tośkę to właściwie wzięliśmy w leasing od Wojciechowskich. Kupili kobyłkę, ale nie mieli ani ziemi na wypas, ani stajni. My natomiast mieliśmy hektary łąk i lasów, i stajnię, a nie mieliśmy jeszcze ani jednego konia. Tośka była niedużą klaczą ciemnobrązowego koloru, jednolicie umaszczoną, bez żadnych plamek innej barwy i znaków szczególnych. Miła, spokojna, sprawiająca wrażenie, jakby nic już jej w życiu nie mogło zaskoczyć. Zawsze chodziła dostojnie, na jednym biegu, jak mówiliśmy, jakby już zapomniała, czym jest trucht, kłus, czy nie daj Boże galop. Nie było człowieka, ani siły, która zmusiłaby ją do szybszego ruchu. Nie wiedzieliśmy, ile dokładnie miała lat, ani jaka jest jej przeszłość, ale wszyscy byliśmy przekonani, że ona jest po prostu zbyt słaba i wiekowa, i nieludzko byłoby zmuszać ją do wysiłku.

Pięknego lipcowego popołudnia przyjechał do nas syn mojego znajomego, Andrzej, który jeździł w znanym klubie jeździeckim w Warszawie. Młody dwudziestoparoletni człowiek przywiózł ze sobą wszystkie jeździeckie gadżety, z którymi się nie rozstawał i które tylko wywołały mój uśmiech. To wszystko do naszej Tośki! Z dużym powątpiewaniem, a nawet rozbawieniem, patrzyłem następnego dnia na jego zabiegi wokół kobyłki. Zabrał się do niej jak do rasowego wierzchowca, nie zrażając się moimi uwagami, że ten koń nadaje się jedynie do leniwego spaceru. Najpierw dokładnie wytarł ją słomą, następnie wyszczotkował ze wszystkich stron. Tośka stała spokojnie, wydawała się nawet dość zadowolona z tych wszystkich zabiegów. Młody człowiek kompletnie niezrażony naszymi uwagami i żartami robił swoje. Gdy przyszedł moment, założył siodło, pozaciskał popręgi i wsiadł na konia. W tym momencie klacz, którą tak dobrze, jak się nam zdawało, znaliśmy, wyprężyła się jak struna, postawiła uszy i przyjęła postawę konia wierzchowego. Wyprostowana, z uniesioną głową, jakby na baczność, gotowa na komendę. Wystarczył jeden ruch pięt naszego gościa, a ruszyła energicznie z kopyta. Patrzyłem oniemiały jak koń, którego miałem za ostatnią gelejzę, wolną i leniwą, zaczął mknąć kłusem, a później wszedł w galop i wraz z jeźdźcem zniknął nam z oczu.

W ciągu następnych dwóch godzin widziałem z daleka, jak szybko przemykali po łące i okolicznych wzgórzach. Nie mogłem wyjść ze zdziwienia i podziwu, że jak to, ja znam tę klacz, jest u nas od kilku miesięcy, wiele osób próbowało na niej jeździć i nikomu, dosłownie nikomu, nie udało się zmienić jej leniwego chodu, a tu przyjeżdża jakiś chłopak, no dobrze, z jakimś doświadczeniem jeździeckim, ale młody i nieznający konia, dosiada go i jeździ jak na rasowym wierzchowcu?

Gdy w końcu wrócili, Tośka cała była pokryta pianą, którą Andrzej starannie wytarł, a następnie odprowadził konia do stajni. Zatrzymał się u nas kilka dni i codziennie powtarzał ten sam rytuał. Szczotkował, poklepywał, przemawiał do niej i jechali gdzieś na kilka godzin. Koń jakby zmienił osobowość w kontakcie z tym młodym człowiekiem.

Kiedy Andrzej wyjechał, postanowiłem, że teraz ja będę jeździł tak samo. Założyłem siodło, wsiadłem na Tośkę, a ona stoi nieruchomo i ani myśli ruszyć się z miejsca. Na natarczywe szturchanie ruszyła, ale znowu tym swoim leniwym krokiem, od niechcenia. Nic nie pomogły prośby, ani groźby, szturchania i zachęcanie. Toczyła się wolno i nie miała zamiaru tego zmieniać. Po jakimś kilometrze, nieźle już rozeźlony i dotknięty w swojej ambicji, pchnąłem ją mocno piętami. Stanęła dęba. Dosłownie. Jej tylne kopyta obróciły się ku niebu, a ja znalazłem się na ziemi. W dodatku jeden but, wraz z nogą, został w strzemieniu i ciągnęła mnie za sobą kilka metrów, zanim stanęła. Lekko poturbowany, za to z dużą ujmą na honorze, wróciłem do domu piechotą, a Tośka powlokła się za mną na swoim pierwszym biegu. Ani mnie, ani nikomu innemu, nie udało się powtórzyć wyczynu Andrzeja. Nie wiem do teraz, czego on użył, jakiego sposobu, że klacz pod wpływem jego zabiegów, zmieniła się tak bardzo. Czy ona już w trakcie tego, jak ją szczotkował i siodłał, wiedziała, że ma do czynienia z jeźdźcem, który wie, czego chce, wie, jak to uzyskać i trzeba mu się podporządkować… Nawet nie próbowała stawiać oporu! Jakby człowiek i koń porozumieli się poza słowami, samym dotykiem tylko… Być może sposób, w jaki jej dosiadał lub jego wewnętrzne przekonanie i wola, że to on decyduje w relacji człowiek – koń wystarczyły…

Że było to stworzenie nieprzeciętne, które kierowało się swoją logiką, cokolwiek to w przypadku konia znaczy, niech świadczy historia kończąca jej pobyt u nas. Stajnia, w której trzymaliśmy Tośkę, była fragmentem w większości nieistniejącego budynku, postawionego na wysokiej skarpie. Od tej strony pozostały jedynie zamurowane drzwi w jednej ze ścian. Widoczny był ślad futryny i stare cegły, a za tą ścianą nie było nic, kilka metrów pustej przestrzeni. Pewnego dnia, jakoś niedługo po mojej niefortunnej próbie ujeżdżenia Tośki, wszedłem rano do stajni, by wyprowadzić klacz na pastwisko. Jakież było moje zdziwienie, gdy ujrzałem tylko otwór w ścianie. Nieregularny, z pokruszonymi cegłami, jakby wybiła go jakaś potężna siła. I ani śladu zwierzęcia. Zdziwienie ustąpiło miejsca przerażeniu, gdy wyobraziłam sobie, że koń leży połamany po drugiej stronie budynku. Stworzenie, nad którym podjęliśmy się opieki, być może nawet nie żyje. Wyjrzałem przez wyrwę w murze, ale stwierdziłem, że jest pusto. Nie byłem pewny, czy to powód do radości… Zaczęliśmy szukać Tośki wokół domu, a później na łąkach i pod lasem, tam, gdzie zwykle się pasła, ale nigdzie się na nią nie natknęliśmy. Ani na żywą, ani na martwą.

Po bezskutecznych poszukiwaniach postanowiliśmy, że trzeba zawiadomić Wojciechowskich. Poszedłem więc w górę wsi, bo ktoś musiał to zrobić, układając w myślach, co im powiem. Już z daleka rozpoznałem znajomy kształt pochylony nad trawnikiem przy domu. Tośka! Stoi sobie spokojnie i skubie trawę! Z lekką ulgą, bo jeszcze nie odetchnąłem w pełni, przyspieszyłem kroku. Na podwórku Włodek majstrował coś przy motorynce syna.

Cześć, jak się masz? spytałem, powoli przesuwając się w kierunku klaczy, aby zobaczyć czy jest cała i nie ma jakichś obrażeń.

Widzę, że Tośka jest u was.

Tak, musiała przyjść bardzo wcześnie, bo jak wstaliśmy, już się pasła pod domem.

Włodek zdawał się kompletnie nie być tym zdziwiony, więc i ja udawałem, że wszystko jest w porządku. Tak właśnie miało być, Tośka miała sobie do nich dzisiaj przyjść. Stałem już przy niej. Zupełnie nie zwracała na mnie uwagi, jakbym był obcym człowiekiem. Zobaczyłem, że przy tylnej nodze ma tylko lekkie zadrapanie, prawie niewidoczne. Cała reszta wydawała się być w porządku. Ustaliłem z Włodkiem, że jak już jest, to niech zostanie, bo on dogadał się z sąsiadem, że będą mogli wypasać Tośkę obok jego krów i właściwie to myślał, że ja już o tym wiem i dlatego ją przyprowadziłem. Nie wyprowadzałem go z błędu, nie umiałem opowiedzieć o zdarzeniu z dzisiejszego poranka. Wróciłem do domu z tą nowiną, a po drodze próbowałem sobie to wszystko jakoś poukładać. Jak ona to zrobiła? Klacz, która ledwo się ruszała, wybiła dziurę w ścianie, wyskoczyła przez nią i wróciła do właścicieli, gdzie bardzo krótko wcześniej przebywała? I w ogóle dlaczego? Skąd wiedziała, że to był właściwy czas, bo oni i tak mieli zamiar ją wkrótce zabrać?

Marzena Bryksa

* Opowiadanie to ukazało się w papierowym wydaniu „Frazy” pod błędnym imieniem Małgorzata, za co autorkę serdecznie przepraszamy – redaktorzy i korektorzy „Frazy”.