FRAZA NR 105 / 2019 – FRAZY OSOBISTE

Roman Sabo

Kondygnacje czasu i przestrzeni (34)

Jakiego koloru jest humor Flanna O’Briena?

Bohaterem-narratorem Trzeciego policjanta jest pozbawiony empatii człowiek. Prawdopodobnie kliniczny idiota. Żyjący w wiecznej malignie, niezdolny cokolwiek pojąć:

A potem gdzieś około Bożego Narodzenia z odejściem starego roku odeszli też moi rodzice. Owczarek Mick był po odejściu ojca tak smutny i zniechęcony, że w ogóle nie chciał doglądać owiec; następnego roku odszedł i on. Byłem podówczas młody, głupi, i nie miałem pojęcia, dlaczego wszyscy mnie opuścili, dokąd odeszli i czemu nic mi przedtem nie wyjaśnili.

Emocjonalna i intelektualna tabula rasa, aż do momentu pierwszej lektury dzieła De Selby’ego:

Miałem wtedy około szesnastu lat, a było to siódmego marca. Do tej pory uważam ten dzień za najważniejszy w moim życiu i pamiętam go lepiej niż datę swoich urodzin. Książka ta była pierwszym wydaniem Złotych godzin i brakowało w niej dwóch ostatnich stron (s. 9).

Kto to taki ten De Selby? Dziwak, wariat, irlandzki krewny diuka des Esseintesa, bohatera sztandarowej powieści francuskiego dekadentyzmu J.K. Huysmansa Na wspak, której dostępne w internecie angielskie tłumaczenie poprzedza ostrzeżenie: nie czytać przed ukończeniem 65 roku życia. Biednego szesnastolatka nikt nie ostrzegł, przez co jego nieplewiony umysł zaraził się kretyństwem wypełniającym karty dzieł De Selby’ego: „Dla historii, którą zamierzam opowiedzieć, być może ważne jest pamiętać, że właśnie z powodu de Selby’ego popełniłem swój pierwszy ciężki grzech. Dla niego też popełniłem grzech najcięższy” (s. 9). Było nim zamordowanie bogatego kupca w celu zdobycia środków na wydanie Dzieł wszystkich skretyniałego uczonego.

Morderstwu nie towarzyszą jednak spodziewane emocje. Trzydziestoparoletni mężczyzna, potrafiący na własną rękę „zgłębiać francuski i niemiecki, żeby móc czytać prace innych komentatorów w tych językach” (s. 11), rozwala głowę kupca szpadlem bez jakichkolwiek wyrzutów sumienia. Un sot savant est sot plus qu’un sot ignorant (uczony głupiec jest większym głupcem niż głupiec nieuk). Potem umiera w nieznanych sobie okolicznościach i nieświadomy tego, co się z nim stało, trafia do piekła. Dziwne to piekło:

ruszyłem gościńcem w porannym brzasku. Zaraźliwy świt szerzył się po niebie. Ptaki otrząsały piórka ze snu, a majestatyczne drzewa poddawały się przyjemnym podmuchom wiatru. Było mi lekko na sercu, przepełniał mnie zapał i chęć przygód. Nie wiedziałem ani jak się nazywam, ani skąd pochodzę […] (s. 38).

Piekłem zarządza trzech policjantów. Są tłuści, ekscentryczni i okrutni. Jak ci trzej z doniesienia prasowego z 7 października 2009 r.: „Lublin: Dwaj policjanci pobili bezdomnego, trzeci się przyglądał”. W piekle dzieją się dantejskie sceny, tyle że przepuszczone przez pryzmat irlandzkiego humoru, który potrafi być bezwzględny, a co do koloru, mimo iż wszyscy komentatorzy nazywają go czarnym, upieram się za bohaterem powieści, że „jego nowość była […] tak nowa, że przez zaskoczenie robiła z człowieka imbecyla” (s. 162). (Na pewno zrobiła imbecyli z redaktorów wydawnictwa Longsmans, Green & Co, którzy w 1939 roku nie przyjęli Trzeciego policjanta do druku).

Uczony głupiec nie wie oczywiście, że znalazł się w piekle, tak samo jak, mniej więcej w tym samym (historycznym) czasie, przemądrzały Berlioz nie wie, mimo książkowej erudycji, którą popisuje się przed Iwanem Bezdomnym, że wtrącający się do rozmowy inostraniec jest okrążającym i schodzącym na ziemię Szatanem. I tak jak Berlioz zrozumie, z kim dyskutował, za późno, tuż przed metamorfozą w kielich Wolanda, tak i uczony głupiec nie pojmie swojego położenia aż do końca powieści, gdzie horror wędrówki po drogach zacznie się od nowa.

Piekło ma swoje drogi, swoją stronę prawą, niewyjaśnioną i stronę lewą, gdzie kryje się wieczność. Ma mieszkańców, hierarchie, zdarzenia rządzące się własną logiką, kołyszące się na wietrze drzewa i śpiewające ptaki. Nic nie ma w nim granic, stąd pełno tu półludzi, półrowerów oraz jest grób prapradziadka jednego z policjantów na cmentarzu w Cloncoonla, prapradziadka, który „na rok przed śmiercią stał się koniem” (s. 92). Zwłaszcza o drogach można by rozpisywać się w nieskończoność:

dobra droga ma charakter i aurę celowości, daje poniekąd do zrozumienia, że dokądś wiedzie, na wschód czy też na zachód, w każdym razie znikąd nie wraca. Podróżowanie z biegiem drogi […] jest przyjemnością, za każdym zakrętem roztacza się piękny widok, a łatwość wędrowania pieszo świadczy, że cały czas idziemy z górki. Jeżeli jednak ruszymy na wschód drogą biegnącą na zachód, zadziwi nas ponura okolica i liczne piętrzące się wzniesienia, od których bolą nogi i człowiek opada z sił (s. 39).

No dobrze, ale dokąd zmierza ta relacja?

Piekielna przewrotność tej książki, jej humoru, jego niesamowitego koloru, który w miarę przewracania stronic wzbudza w czytelniku uczucie rozpaczy, polega na tym, że dopiero w piekle zaczynają się budzić w bohaterze powieści ludzkie uczucia. Najpierw odzywa się w nim dusza:

Kto […] wypowiedział […] słowa? Nie przestraszyły mnie. Usłyszałem je wyraźnie, wiedząc przy tym, że nie zadźwięczały w powietrzu […]. Dobiegły z głębi mnie samego, z mojej duszy. Nigdy przedtem nie wierzyłem ani nie przypuszczałem, że mam duszę, wtedy jednak zrozumiałem, że ją mam. Zrozumiałem też, że jest to życzliwa dusza, starsza ode mnie i dbająca wyłącznie o moje dobro (s. 25).

Następnie zostaje skazany na śmierć przez powieszenie za niepopełnioną zbrodnię, tylko dlatego, że policjantowi jest to na rękę: „Przypomina pan sobie pewno, że jedną z reguł prawdziwej mądrości jest obracanie wszystkiego na swoją korzyść, o czym powiadomiłem pana nieoficjalnie. To właśnie zastosowanie się przeze mnie do zasady czyni pana dzisiejszego wieczora mordercą” (s. 100). Groźba śmierci budzi w nim ciekawe, mistyczne myśli:

Pójdę do ziemi, do której idą wszyscy zmarli […] i może wyjdę z tego pomyślnie, uwolniony od wszystkich ludzkich dylematów. Może będę chłodem kwietniowego powiewu albo ważnym składnikiem żywiołu nieposkromionej rzeki, lub też przyczynię się do odwiecznej doskonałości okazałej góry, narzucającej się zmysłom swoją niezmienną pozycją w spokojnej niebieskiej dali. A może stanę się czymś skromniejszym: poruszeniem w trawie nieznośnie skwarnego słonecznego dnia, skrytym stworzonkiem biegającym za swoimi sprawami […]. Mógłbym nawet być tym, co w niewyjaśniony sposób odróżnia wieczór od poprzedzającego go ranka, zapachem, dźwiękiem i obrazem dojrzałej do doskonałości esencji dnia […].
A może będę prądem w wodzie […], czymś na dalekim morzu, grą słońca, światła i wody, nieograniczoną i nieznaną, czymś niezwykłym (s. 165–166).

W końcu rodzi się w nim w piekielnym świecie, gdzie nic nie zna swoich granic, empatia i miłość… do roweru emanującego stuprocentową kobiecością. Oraz pragnienie ucieczki:

Rower miał w swoim kształcie czy też charakterze coś szczególnego, jakąś godność i znamienitość niespotykaną u tego rodzaju pojazdów. Był nadzwyczaj starannie utrzymany, bez śladu rdzy. Ciemnozielona rama połyskiwała przyjemnie, a szprychy i obręcze kół lśniły naoliwione czystością. Stojąc przede mną […], wydawał się nieproporcjonalnie mały […], kiedy jednak przymierzyłem się do niego, okazało się, że to najwyższy rower jaki znam. Może sprawiły to jego idealne proporcje, stwarzając efekt niedościgłego wdzięku i elegancji przedmiotu, który wykraczał poza wszelkie normy, rozmiary i granice rzeczywistości i istniał dlatego, że uwiarygodniał w pełni własne nieskazitelne wymiary. Mimo solidnej ramy z poprzeczką wydawał się niemęski, miał niewysłowiony kobiecy urok, nie podpierał ściany jak obibok, ale pozował jak modelka, i z niedościgłą precyzją spoczywał na wymuskanych oponach, stykając się z poziomem podłogi na dwóch punkcikach kół. Z niezamierzoną czułością – wręcz zmysłowo – pogłaskałem siodełko. […]

Raptem uprzytomniłem sobie, że nawiązałem więź z tą dziwną towarzyszką niedoli, mało tego, wszedłem z nią w zmowę. Oboje baliśmy się tego samego sierżanta, oboje czekaliśmy na karę po jego powrocie, oboje myśleliśmy, że to nasza ostatnia szansa ucieczki przed nim. Wiedzieliśmy, że musimy polegać jedno na drugim i że powiedzie się nam tylko wówczas, gdy wyruszymy pospołu, wspierając się nawzajem czule i z cichym oddaniem. […]
Wyprowadziłem moją rowerową przyjaciółkę na środek drogi, wykręciłem jej koło zdecydowanie na prawo i kiedy zarzuciwszy nogę, usadowiłem się na siodełku, ruszyła ochoczo, sama nabierając rozpędu.
Jak mam opisać niezrównany komfort jazdy, pełnię zespolenia z moją rowerową damą, zniewalającą uległość każdej cząstki jej kompleksji? Czułem, że znamy się od lat i rozumiemy całkowicie. Poruszała się pode mną szybko, lekko, zgrabnie i z wyczuciem wynajdując gładką drogę na kamiennym szlaku, kołysząc się i wyginając, by dostosować się do zmiennej pozycji mego ciała […] (s. 175–177).

Bezskuteczne są te wszystkie starania, ucieczka spala na panewce, piekło to labirynt, a emanujący kobiecością rower nie jest Ariadną. Bezimienny narrator wraca w to samo miejsce, o czym koniec tekstu opowiada tymi samymi słowy, co jego początek, z jedną, zauważalną różnicą. Jeżeli za pierwszym zejściem do piekieł towarzyszyła bohaterowi ciekawość, lekkość serca, zapał i chęć przygód, to za drugim towarzyszem jest mu strach, przerażenie, poczucie bezsensu: „Oczy miałem otwarte, ale nic nie widziałem, bo mój mózg był próżny” (s. 203).

Czytelnik odczuwa żal, że mimo tych wszystkich przebudzeń zbrodniarz pozostanie na zawsze w zaklętym kręgu piekła, nadzorowanego przez trzech tłustych policjantów, trzymających się zasady, że gdy dwóch bije, trzeci się przygląda. Dopiero teraz, gdy wraz z bohaterem zaczyna zastanawiać się nad sensem bytu, zdaje sobie sprawę z nieodwołalności wyroków, z dramatu człowieka, którego piekielne peregrynacje przebudziły z debilnego snu, przeobraziły, uczłowieczyły po to, aby wtrącić go z powrotem w to samo piekło, znowu nic nierozumiejącego, nic niepojmującego, nic niepamiętającego, nic nieczującego, może z wyjątkiem zgrozy. Piekło kolebką duszy, która nie jest w stanie piekła opuścić. Jakiego koloru jest taki humor?

Vermeer 

Raz jeszcze o mojej fascynacji Vermeerem. Przesterczałem godziny przed jego obrazami, mam gdzieś jakieś pliki zdjęć poszczególnych fragmentów płócien. Przeczytałem kilka książek na jego temat, które, poza mnożeniem anegdot o malarzu, niewiele wyjaśniły. Mam kilka wierszy, takich glos na marginesie. Uważam, bardzo nieskromnie, że odkryłem tajemnicę obrazu Sztuka malarska, z powodu którego krzyżowało się wiele piór i przelano rzeki atramentu. Od kilku dni z wypiekami na twarzy czytam książkę angielskiej malarki Jane Jelley Traces of Vermeer o warsztacie Holendra (Oxford University Press, 2018).

O Vermeerze wiemy niewiele. Mieszkał w Delft, namalował nie więcej niż 34 obrazy, zmarł w nędzy. Nie miał najprawdopodobniej uczniów i czeladników. Sam praktykował przez lat sześć, zanim został przyjęty do gildii. Dom, w którym mieszkał i w którym prawdopodobnie miał pracownię, nie istnieje. Nie wiadomo też, czy malował u siebie, czy w domach patrycjuszy zamawiających obrazy – nie posiadał tych wszystkich wirginałów, bogatych kobierców, lutni, czy innych dowodów zasobności, których tyle na jego płótnach.

Najprawdopodobniej sam przygotowywał sobie farby. I tu właśnie zaczyna się pasjonująca opowieść angielskiej malarki.

Pigmenty kupowało się u specjalizujących się w nich handlarzy. Czasem były, jak lapis lazuli, kamieniami; innym razem, jak indygo, roślinnymi grudkami; czasem, jak wprowadzona wtedy na rynek przez Hiszpanów koszenila, zasuszonym ciałem insektów rodzaju żeńskiego, hodowanych na kaktusach w Meksyku; czasem, jak sadza, proszkiem. Tarło się, miażdżyło, rozcierało przed dodaniem czynników wiążących. Wyceniając obraz na zamówienie, Vermeer musiał wiedzieć, ile i jakiej farby mu zejdzie. Przygotowując dany kolor, musiał przewidzieć, ile mu potrzeba. Planując dzień pracy, musiał zadecydować, w jakim rejestrze barw będzie pokrywał płótno.

Nie dziwi więc wcale ani rozmiar jego płócien – jakieś pół na pół metra zazwyczaj, ani tym bardziej ich niewielka liczba. Ciekawe, ile godzin musiał poświęcić na prace przygotowawcze. A praca była i wymagająca, i długotrwała – iście aptekarska – nieodpowiednie składniki, źle odmierzone racje, nie tak podgrzana czy schłodzona substancja oznaczały zmarnowany czas i wyrzucone w błoto ciężko zarobione pieniądze. A jednocześnie, zwalniając proces malowania samego płótna, komponowania sceny, pozwalała na wielogodzinną kontemplację, zastanawianie się nad kolejnym przyłożeniem pędzla, ruchem dłoni, zgraniem światła i cienia. Może istotą tych zatrzymanych w czasie, kontemplacyjnych na swój sposób płócien, jest właśnie ta długotrwała praca przygotowawcza.

Jego płótna ilustrują słynną maksymę Blake’a: „Zobaczyć świat w ziarenku piasku, w godzinie nieskończoność czasu”. Nic na nich nigdzie się nie spieszy. Przedmioty i ludzie są na wieczność ukontentowani. Jak te często malowane przez Vermeera okna – są oknami prowadzącymi w inny, kontemplacyjny wymiar.

A teraz malarz będący całkowitym przeciwieństwem Vermeera – głośny, niespokojny, prawie rozhisteryzowany, walczący pędzlem z grubo nakładaną farbą, tak że każde płótno staje się zapisem happeningu – van Gogh. Odrobinę arytmetyki. Vermeer żył 43 lata, stał się członkiem gildii, mając lat 19, namalował 34 płótna w ciągu 24 lat. Van Gogh przeżył lat 37, pozostawił po sobie ponad dwa tysiące prac, z tego 860 obrazów olejnych, namalowanych podczas ostatnich kilku lat życia. Jeżeli ma rację autor hasła z Wikipedii – lat dwóch. 860 obrazów przez mniej więcej 720 dni daje co najmniej po jednym obrazie w każdy piątek czy świątek.

Renoir uważał, zapewne słusznie, że gdyby nie masowa produkcja farb w tubach, nie byłoby ani Cezanne’a, ani Moneta, ani Pissarra, ani tym bardziej impresjonizmu. Ani van Gogha. Przymus planowania zakupu pigmentów na długo przed rozstawieniem sztalug, tarcia, miażdzenia, rozcierania, mieszania, komponowania farb z różnorodnych składników, uniemożliwiłby Holendrowi niezwykle szybki rozwój jego malarskich zdolności – zdobywanych w akcie malowania, pośpiesznym, nerwowym, spontanicznym, polegającym na bezustannej improwizacji, akontemplacyjnym reagowaniu na świat barw i kształtów.

Dwóch Holendrów, dwa światy, dwie odmienne cywilizacje. Kontemplacja, wstrzymany oddech, palec na ustach sygnalizujący wyciszenie – gwar, rejwach, ruch, dynamika wjeżdżającego na peron stacji parowozu w kłębach pary, wizgu stalowych kół na stali szyn. Marzenie o życiu kontemplacyjnym, czasie wstrzymanym, szczególe dostrzeżonym i jakże głęboko zaszczepiona nam potrzeba dynamiki, ciągłych zdarzeń, bezustannych zmian.

Roman Sabo