FRAZA NR 94 / 2016 – PORTRETY

Ermanno Bencivenga

Bajki filozoficzne

Księżyc

Kiedyś księżyca nie było. Byli jednak ludzie, którzy go widywali, zwłaszcza nocą, niemal każdej nocy. Byli to ludzie o dwóch nogach. Ale istnieli też ludzie o trzech nogach, i oni nie widywali księżyca ani nocą, ani za dnia. Zamiast księżyca istniała dziwna choroba, na którą zapadali ludzie o dwóch nogach. Powodowała omamy, a chorym zdawało się, że widzą nocą – niemal każdej nocy – coś białego na niebie. Była to choroba nieuleczalna, lecz niezbyt uciążliwa, nie dawała żadnych innych objawów ani nie skracała życia. Ludziom o dwóch nogach nie można było ufać, bo niemal każdej nocy widywali to dziwne białe coś, którego przecież nie było. Byli pod ciągłym nadzorem, nie mogli podejmować ważnych decyzji, a także kazano im wcześnie chodzić spać. Pod każdym innym względem byli jednak zupełnie normalni, a nawet pożyteczni, bo pracowali ciężko i wydajnie.

Pewnego dnia pojawiła się inna choroba, która dotykała ludzi o trzech nogach. Pierwszym jej objawem było mrowienie w trzeciej nodze, kolejnym czerwona wysypka, a po tygodniu chory stawał przed obliczem Stwórcy. Również ta choroba była nieuleczalna, w dodatku bardzo szybko się rozprzestrzeniała. Po pewnym czasie ludzie o trzech nogach wyginęli, a ci o dwóch musieli nauczyć się radzić sobie bez nich.

Od tamtej pory minęło wiele czasu. O ludziach o trzech nogach nikt już dzisiaj nie pamięta. Ci o dwóch nogach podejmują wszystkie ważne decyzje, a jeśli komuś coś nie odpowiada, to każą mu iść wcześnie spać. A księżyc już jest, zwłaszcza nocą, niemal każdej nocy.

Problem liczby cztery

Pewnego dnia liczbie cztery znudziło się bycie liczbą parzystą. Nieparzyste – myślała – mają w sobie o wiele więcej radości i są zabawniejsze. Poza tym miała już dość swojego nijakiego kształtu krzesełka. Taka siódemka – zżymała się w myślach – to jest dopiero klasa i elegancja! Albo trójka! Jakaż ona okrąglutka i fikuśna! Nie to co ja, taka kanciasta i bez charakteru. Nie chciała już być tradycyjnym dwa plus dwa, synonimem tego, co jest oczywiste; mówi się przecież, że dwa plus dwa równa się cztery. Marzyło jej się być długą i skomplikowaną liczbą, trudną do zapamiętania, a gdyby ktoś chciał coś do niej dodać, to nie obeszłoby się bez kartki i ołówka.

To oczywiście nie była łatwa sprawa, bo czwórka wcale nie miała zamiaru zostać inną liczbą, dajmy na to piątką albo 1.864.372. Liczba cztery chciała pozostać tym, czym była, chciała być sobą, a jednocześnie chciała być jak piątka, to znaczy nieparzysta, albo jak 1.864.372 – długa i skomplikowana. Jednakże liczba cztery nie może być ani nieparzysta, ani też długa i skomplikowana, bo inaczej nie będzie liczbą cztery. Stałaby się wówczas czymś innym, a ona nie chciała być wcale czymś innym. Chciała pozostać sobą, stając się jednocześnie inna.

Liczba cztery nie umiała rozstrzygnąć samodzielnie swojego problemu. Być może nawet nie istniało żadne rozwiązanie. Jeśli jednak istniało, to powinien je znać Wielki Matematyk. Liczba cztery udała się więc do Wielkiego Matematyka i przedstawiła mu swój problem. Wielki Matematyk się roześmiał. On też kiedyś chciał być inny niż jest; nie chodziło o to, że chciał być kimś innym, bo chciał pozostać sobą, ale chciał się upodobnić do Wielkiego Tancerza. Albo do Wielkiego Tenisisty czy Wielkiego Napastnika Środkowego. I on miał zatem niegdyś taki sam problem jak liczba cztery, wiedział więc, jak sobie z nim poradzić. Poprosił liczbę cztery, żeby usiadła na ziemi (krzesło w jej przypadku byłoby dość niestosowne!), po czym zwrócił się do niej tymi słowami:

„Bo widzisz, czwórko, ty wcale nie musisz być inna, nie musisz być ani nieparzysta, ani długa i skomplikowana. Nie jest to konieczne, bo ty już jesteś inna, choć jeszcze nie zdajesz sobie z tego sprawy. Tobie się wydaje, że jesteś pospolitym krzesełkiem, które dla wszystkich oznacza wiadome dwa plus dwa równa się cztery, tymczasem masz w sobie cechy, których inni nie mają, cechy bardzo szczególne. Bo i owszem składa się na ciebie rachunek dwa plus dwa, ale jednocześnie też dwa razy dwa, jak również (i tu przechodzimy do spraw trudniejszych) dwa do drugiej potęgi. A to rzecz zupełnie wyjątkowa. Zważ, że trzy plus trzy nie daje tyle, ile trzy razy trzy ani tyle, ile trzy do trzeciej potęgi. A cztery razy cztery plus trzy razy trzy daje pięć razy pięć, co oznacza, że liczby trzy, cztery i pięć tworzą trójkę pitagorejską, a takich trójek jest więcej. Liczba siedem z kolei, tak przez ciebie podziwiana, nie tworzy żadnej takiej trójki. Albo…”.

Ale liczba cztery miała już mętlik w głowie i poprosiła Wielkiego Matematyka, żeby przerwał swój wywód. Nic a nic nie rozumiała, o co chodzi w tych trójkach pitagorejskich, a że wydało jej się to dość ważne, chciała to sobie ze spokojem przemyśleć. I do dziś nieprzerwanie liczy. W końcu zrozumiała trójki pitagorejskie, a także wiele innych rzeczy, i każdego dnia odkrywa, że jest coraz bardziej inna.

Rzeczy nie z tej ziemi

Pewnego dnia rzeczy się zbuntowały. Potoki zaczęły płynąć wspak, woda zamarzała w promieniach słońca, kamienie zaś same wznosiły się w powietrze. Ludzie nie bardzo wiedzieli, co w tej sytuacji począć. Najpierw odnieśli wrażenie, że oszaleli, jednakże po upływie pewnego czasu – gdy zdobyli się na odwagę i w końcu porozmawiali o tych dziwnych zjawiskach z innymi – okazało się, że wszyscy widzą to samo i że nie oni oszaleli, lecz świat.

Ludzie postanowili wysłać delegację, która miała pertraktować z rzeczami. Zasiedli wszyscy przy beznogim stole, wzięli po łyku wody z pustej szklanki i zaczęli gromadnie utyskiwać. „Tak dalej być nie może!” – odrzekł najstarszy i najmądrzejszy z ludzi. „Wasze zachowanie jest niezgodne z prawami natury, to nieodpowiedzialne i niedorzeczne. Będziemy zmuszeni uznać was za omamy”.

„To ci dopiero bezczelność!”, powiedziała gumka, która zamiast zmazywać pisała. „Za kogo wy się uważacie, żeby nam mówić, jakie są prawa natury? Co najwyżej jesteście częścią natury tak samo jak i jesteśmy nią my, przysługują nam zatem takie same prawa. Czyli w waszym mniemaniu odpowiedzialny jest tylko ten, kto postępuje zgodnie z waszym widzimisię?”.

„Brałem pod uwagę podobny rozwój wypadków” – odrzekł młody, porywczy mężczyzna. „Skoro wszczęliście prawdziwą wojnę, to nie będziemy sięgać po słowa, lecz po broń”.

„Zaraz, zaraz, jaką broń?” – wtrąciła się do dyskusji strzelba. „A skąd ta pewność, że broń będzie po waszej stronie?”. I żeby jej słowa zabrzmiały dobitniej, odbezpieczyła się i wystrzeliła.

„Spokojnie!” – odparł mądry mężczyzna. „Nie dajmy się ponieść emocjom. My wam niczego nie narzucaliśmy. Wieloletnie obserwacje pozwoliły nam dobrze poznać wasze zachowania, prawa natury nie są niczym innym jak ich streszczeniem”.

„Otóż to!” – burknął wiszący na ziemi żyrandol. „Patrzyliście na nas przez długie lata, wyciągnęliście swoje wnioski, a teraz już na nas nie spoglądacie. Zużyliście nas, macie nas w głębokim poważaniu, i jeszcze macie tupet mówić, że jeśli nie będziemy postępować zgodnie z waszą wolą, to nie istniejemy. Ale my jesteśmy właśnie dlatego, że możemy odmówić wam posłuszeństwa”.

Ludzie przecierali oczy ze zdumienia. „Co więc mamy zrobić?” – zapytał jakiś drobny mężczyzna o łagodnym spojrzeniu. „Trudno się nie zgodzić, że jeśli wszystko nie wróci do normy, to nie mamy szans na przeżycie”.

„Nie chcemy wcale waszej śmierci” – odpowiedziała w imieniu wszystkich piłka, która nie chciała się odbijać. „Oczekujemy jednak, że poświęcicie nam trochę więcej uwagi. Wciąż jesteśmy w stanie was zaskakiwać. Jeśli jednak znów o tym zapomnicie, to sytuacja rychło się powtórzy”.

Po tych słowach dyskusja dobiegła końca: okna otworzyły się szeroko, a w kominku zabłysł ogień. Wszystko było po staremu, tyle tylko, że od tej chwili ludzie patrzyli już na rzeczy z większym zainteresowaniem i z większym niepokojem.

Dwie szkoły

Na świecie są dwa typy szkół. Podopieczni szkoły pierwszego typu uczą się samych prawdziwych rzeczy: kto naprawdę założył Rzym, który szczyt naprawdę jest najwyższy na świecie, kto naprawdę żyje pod wodą. Uczniowie uczęszczający do drugiej szkoły uczą się natomiast tylko rzeczy nieprawdziwych: że Rzym założył Remus lub Numa Pompiliusz i że pod wodą żyją smoki i syreny.

Obie szkoły dzieli duża różnica. Prawda jest tylko jedna: jeśli prawdą jest, że Rzym założył Romulus, nie może być prawdą, że założył go ktoś inny. A zatem dzieci, które chodzą do szkoły tego rodzaju, uczą się wszystkie tych samych rzeczy, a kiedy już się ich nauczą, utrwalają zdobytą wiedzę poprzez powtarzanie: „Rzym został założony przez Romulusa”. „Pod wodą żyją ryby” i tak dalej. Jeśli w dowolnej chwili w ciągu roku zajrzycie do tej szkoły, zawsze spotkacie tam dzieci powtarzające te same rzeczy, na przykład, że Rzym został założony przez Romulusa. A jeśli ktoś się pomyli i powie, że założycielem Rzymu był ktoś inny, to nazwą go osłem. Wszystko dlatego, że w tego rodzaju szkole naucza się prawdy, a prawda jest tylko jedna.

Z biegiem czasu dzieci uczęszczające do takich szkół upodabniają się do siebie: wszystkie noszą białe fartuchy, mają rude i czarne włosy oraz żółte i niebieskie oczy, i wszystkie jedzą lody porzeczkowe. Z wiekiem, kiedy osiągają dorosłość, chcą mieć bardzo duży samochód z telefonem w środku, a także lodówkę i pralkę.

Drugi rodzaj szkoły to zupełne przeciwieństwo pierwszej. W związku z tym, że każdej prawdziwej rzeczy odpowiada nieskończenie wiele rzeczy nieprawdziwych, w każdej z tych szkół dzieci uczą się nie tylko rzeczy odmiennych, ale i każde dziecko w takiej szkole uczy się rzeczy innych niż pozostali uczniowie. Jeden uczy się, że założycielem Rzymu był Remus, inny że Numa Pompilius, a jeszcze inny że wujek Gustaw, który nie miał niczego lepszego do roboty, więc postanowił zbudować miasto. Jeśli zajrzycie do takiej szkoły, zastaniecie w niej niebywały chaos – każde dziecko opowiada zupełnie inną historię i nikt nie może nikomu odmówić racji, bo przecież wszyscy tkwią w błędzie i doskonale o tym wiedzą. Różnią się między sobą także same dzieci: jedno ma zielone oczy, drugie białe, jedno ma nos z przodu, a drugie z tyłu, jedno nosi fartuszek, a inne skafander. A kiedy dorosną, jedno będzie chciało samochód z lodówką, drugie zaś lodówkę z samochodem w środku, jedno będzie chodzić pod krawatem w garniturze, a drugie bez krawata i bez garnituru.

Nasuwa się teraz pytanie: która z tych szkół naprawdę jest szkołą?

Upływ czasu

Pewnego razu czas przestał płynąć sam, trzeba było mu pomóc płynąć. Gdy człowiek pracował z mozołem, kiedy żył w nieustannej bieganinie, wtedy czas płynął bardzo szybko, lecz gdy człowiek przysiadywał w fotelu, wówczas czas naciskał hamulec i jego koła przestawały się kręcić.

Wszystko byłoby w porządku, gdyby każdy człowiek pracował mniej więcej tyle samo. Tak jednak nie było. Gdy niektórzy wyskakiwali skoro świt z łóżka, gotowi stawić czoło codziennym wyzwaniom, inni w najlepsze gnili pod kołdrą. Popołudniami, gdy niektórzy zmywali talerze i zaczynali myśleć o przygotowaniu kolacji, inni ucinali sobie drzemkę. Jednym więc czas upływał błyskawicznie, innym zaś ciągnął się w nieskończoność. Jedni starzeli się w mgnieniu oka, inni wiecznie pozostawali dziećmi.

Po pewnym czasie Bóg musiał przyznać, że ten system nie działa. Niektórzy synowie byli starsi od swoich ojców, a od braci dzieliły ich wieki. Ale Bóg się tym szczególnie nie przejął. Wiedział bowiem, że kiedy robi się coś po raz pierwszy, zawsze znajdzie się jakaś drobna usterka, którą trzeba będzie usunąć. Przemyślał sprawę, po czym postanowił, że od tej pory czas będzie dla wszystkich płynąć jednakowo, bez względu na to, co będą w życiu robić, czy – odwołując się do starego włoskiego porzekadła „kto śpi, nie łowi ryb” – będą spać, czy łowić ryby.

Od tego czasu ludzie nie muszą się już zamykać w szufladzie czy w szafie, ani też wstrzymywać oddechu czy zamierać w bezruchu. Czas i tak upływa tak samo, sam z siebie.

Strona trzydziesta druga

Strona trzydziesta druga była niezapisana. Nie było na niej nawet numeru „32”. Strona trzydziesta druga była zupełnie pusta. Rozdział pierwszy kończył się na stronie trzydziestej pierwszej. W związku z tym, że wydawca nie chciał zaczynać drugiego rozdziału od lewej strony, umieścił jego początek dopiero na stronie trzydziestej trzeciej, zostawiając stronę trzydziestą drugą czystą. Wszystkie pozostałe rozdziały kończyły się po lewej, więc nie trzeba było zostawiać pustej strony. Dlatego trzydziesta druga była jedyną niezapisaną stroną w całej książce.

Bycie jedyną, pustą stroną książki to nic przyjemnego. Każda książka jest jak małe miasteczko oddzielone od reszty świata. Przez większość czasu stoi sobie na półce i tylko jej okładka ma kontakt z rzeczywistością – z innymi okładkami, ze słońcem i kurzem, a czasem nawet z muchą-plotkarką, przynoszącą wieści ze świata. Gdy ktoś ściąga książkę z półki, to rzadko ją otwiera, raczej chce ją komuś pokazać, i wówczas tylko okładka obcuje z otoczeniem. A jeśli już ją otworzy, to każda strona jedynie przez krótką chwilę może cieszyć się światłem. I tak bardzo się wówczas stara wykorzystać tę krótką chwilę, że wnet dostaje kociokwiku i niczego nie pamięta. „Ile osób mnie czytało? Dwie, a może trzy? I rozmawiali właśnie o mnie? Podobałam im się? Trudno powiedzieć, nie kojarzę, może już nigdy się to nie powtórzy”.

W takiej sytuacji strony książki rozmawiają przede wszystkim ze sobą. A że nie mają wiele do powiedzenia, to rozmawiają głównie jedna o drugiej. Możecie sobie zatem wyobrazić, ile musiała na swój temat usłyszeć pusta strona. „Popatrz tylko na nią, nie ma nawet numeru”. „Gdyby nie następna strona, to w ogóle nie wiedziałaby, kim jest”. „Równie dobrze mogłoby jej zupełnie nie być”. „Żaden z niej pożytek, tylko podnosi cenę”. I tak dalej, w ten deseń. Nie, nie mówią ci wszystkiego prosto w oczy, ale świat jest mały, więc chcąc nie chcąc treści tych rozmów dotrą do twoich uszu. Strona trzydziesta druga miała dużo cierpliwości i nigdy nie narzekała, ale było jej bardzo smutno.

Pewnego dnia przyszli ojciec z synem. Z chłopca był rozrabiaka co się zowie, zdolny wyrządzić wiele szkód. Okładki drżały w obawie, że zrobi im krzywdę. Większość jednak odetchnęła z ulgą, gdy ojciec powiedział: „Poczekaj, pokażę ci, którą książkę możesz sobie podrzeć. Proszę, weź tę. Jest nikomu niepotrzebna”. A była to właśnie książka z pustą stroną. W trymiga chłopiec rozerwał ją na strzępy. Strony doznały szoku i poczuły się dotknięte, ale opisywane na nich przygody trwały nadal. W pewnej chwili ojciec zaczął szperać pośród kartek, wziął do ręki tę z pustą stroną i zrobił z niej samolocik. Złożył go pustą stroną do zewnątrz, bo uznał, że tak będzie ładniej wyglądać. W ten oto sposób strona trzydziesta pierwsza (która jako końcówka pierwszego rozdziału była zapisana tylko w połowie), nie mogła zobaczyć wiele z tego, co się działo. Potem przyszła mama i powiedziała: „Co wyście nawyprawiali? Posprzątajcie to!”. Pozostałe strony trafiły do kominka, zapisane na nich cenne słowa obróciły się w popiół. A strona trzydziesta druga wzniosła się w powietrze i poszybowała do ogrodu, gdzie zobaczyła drzewa i motyle. I mogła bez pośpiechu przyjrzeć się wszystkiemu dookoła. To dlatego, że strona trzydziesta druga była niezapisana. Nie było na niej nawet numeru „32”.

Jutro

Pewnego razu było sobie jutro. Teraz już go nie ma. Jest za to inny dzień, który nazywamy jutrem, ale jutra już nie ma. Jutro stało się dniem wczorajszym albo zeszłym rokiem, przez co nie jest już tym samym jutrem. To trochę tak, jak z grzecznym chłopcem, który nagle zaczyna kraść kury: to już nie on, tylko ktoś inny.

Jutro było pięknym słonecznym dniem. Wstaliśmy o poranku i kipieliśmy energią. Wybiegliśmy z domu i hasaliśmy na łące, po czym wróciliśmy do domu, wzięliśmy prysznic i zjedliśmy smaczne śniadanie. Przy filiżance gorącej kawy rozmawialiśmy o planach na resztę dnia: trzeba było zrobić zakupy po szkole, spotkać się ze znajomymi, a wieczorem obejrzeć ważny mecz w telewizji. Naszej drużynie wystarczyłby remis, żeby wejść do finału. Rywale zamierzali grać ofensywnie, stwarzając tym samym więcej okazji do kontrataku.

Naprawdę lubiłem jutro. Taki dzień od czasu do czasu jest potrzebny: wprawia cię w dobry nastrój, a uśmiech na długo gości na twoich ustach, niczym płomień, który trudno zgasić.

Teraz jutra już nie ma: stało się dniem wczorajszym lub zeszłym rokiem. I nie jest już takie samo: gdy jutro stało się wczoraj, padał deszcz, więc trudno było wyjść z domu w taką pogodę, nikt nie miał ochoty rozmawiać, a nasza drużyna przegrała 5 do 0. Rywale zamierzali grać ofensywnie i tak też zrobili.

Teraz inny dzień nazywamy jutrem. Niektórzy mówią, że tego dnia świeci słońce, więc można wyjść z domu, i że wygramy mecz. Może to prawda, ale mnie ten dzień nie interesuje, nawet nie wiem, dlaczego nazywają go jutrem. Jutra już nie ma. Jutro stało się dniem wczorajszym albo zeszłym rokiem.

Miejsce na pomysł

Sara miała pomysł. Był to wspaniały pomysł. Już na samą myśl o nim się uśmiechała. Chciała go zatrzymać przy sobie, bo tak zawsze robiła z rzeczami, które jej się podobały. Pewnego dnia znalazła biedronkę, która chodziła po jej ręce łaskocząc, po czym zamknęła ją w starym pudełku po miętówkach. Biedronka miała tam dużo miejsca, by się swobodnie poruszać. Dziewczynka wrzucała jej do środka okruszki, żeby stworzenie nie cierpiało głodu. A kiedy chciała poczuć przyjemne łaskotanie na ręce, wówczas wyjmowała ją z pudełka i się z nią bawiła. Któregoś dnia dziewczynka znalazła dużą, biało-błękitną muszlę, którą wystarczyło przyłożyć do ucha, by usłyszeć szum morza. Sara schowała ją w pierwszej szufladzie komody, pod pończochami. Było tam mięciutko, jak w piasku, w dodatku bardzo czysto. Kiedy dziewczynka chciała usłyszeć szum morza, otwierała szufladę i wyjmowała muszlę spod pończoch.

Ze znalezionym pomysłem miała jednak kłopot. Trudno przecież zamknąć pomysł w pudełku po miętówkach czy też schować go pod pończochami. Pomysłu nie można nawet schwycić ręką. Jak więc zatrzymać przy sobie pomysł? Gdybym umiała pisać – pomyślała Sara – mogłabym go uwiecznić na kartce, nigdzie by wtedy nie uleciał. Może powinnam opowiedzieć go mojej mamie, wtedy ona go zapisze. Ależ nie – pomyślała po chwili zastanowienia – kto powiedział, że znaki na papierze naprawdę go utrwalą? Przecież pomysł przyłącza się do znaków, dzięki czemu znaki stają się czymś więcej niż tylko znakami, bo pomysł łączy się z nimi w niepodzielną całość. Ale jeśli pewnego dnia pomysł postanowi ulecieć, znaki będą znów tylko znakami, przestaną znaczyć.

Sara była zrozpaczona. Poszła więc poradzić się dziadka, do którego chodziła zawsze wtedy, gdy była zrozpaczona. Dziadek siedział w swoim bujanym fotelu, pogrążony w myślach. Być może i on wpadł na jakiś pomysł. Sara oznajmiła: „Dziadku, jest mi smutno”. „Dlaczego?” – zapytał dziadek. „Bo miałam pewien pomysł”. „Jakiś zły pomysł?” – zaniepokoił się dziadek. „Nie, wspaniały pomysł. Na samą myśl się uśmiecham”. „Więc dlaczego jesteś smutna?”. „Boję się, że go stracę”. „Że go stracisz?” – dziadek najwyraźniej nie rozumiał. „Tak, że go stracę. Jak teraz przyjdzie mi na myśl coś innego, stracę swój pomysł, a kiedy będę się starała go sobie przypomnieć i mi się nie uda, wtedy przestanę się uśmiechać”.

Dziadek potrząsnął głową i rzekł: „Saro, czy wiesz, dlaczego pomysłów nie można zatrzymać przy sobie?”. „Nie, dziadku”. „Bo wtedy ludzie zamykaliby je w pudełkach lub w szufladach, zupełnie jak ty robisz ze swoimi skarbami, i dookoła nas nie byłoby pomysłów, przynajmniej tych wspaniałych, które wywołują uśmiech. A tak nikt ich nie może złapać i one krążą sobie po świecie. Dzisiaj przychodzą do głowy tobie, jutro przyjdą do głowy komuś innemu, ale nikt nie może ich uwięzić, do nikogo nie należą, są jakby każdego z nas. I każdy z nas może o nich pomyśleć i się uśmiechnąć”. „Ale dziadku, jeśli stracę swój pomysł, już nie będę taka szczęśliwa jak przedtem” – odrzekła Sara. „Będziesz, bo nie stracisz go na zawsze. Pewnego dnia on do ciebie wróci i znów się będziesz radosna, a nawet radośniejsza niż teraz, bo będzie to jak spotkanie ze starym przyjacielem, którego od dawna nie widziałaś. Zatrzymasz go na chwilę przy sobie, potem go pożegnasz, on zaś powróci na swoje miejsce, między ludzi”.

Przekład: Beata Bryk, Monika Czaja, Katarzyna Górka, Patrycja Górka, Zbigniew Hudaszek, Karolina Kizińska, Anna Kotarba, Anna Machowska, Anna Majdańska, Aleksandra Majka, Claudia Melani, Karolina Myjak, Natalia Nowak, Ewelina Piwowarska, Jagoda Sadowska, Agata Setlak, Magdalena Sobolewska, Dominika Szwanda, Monika Szydło, Ewa Śmist, Magdalena Więcek, Marcin Wyrembelski, Edyta Zawora.

Dziadek straszył mnie utopkiem. Z autorem powieści Utopek, Leszkiem Liberą, rozmawia Janusz Łastowiecki

Janusz Łastowiecki: Utopek ma złożoną historię. Powstał właściwie kilkadziesiąt lat temu. Dlaczego został wydany dopiero i akurat teraz?

Leszek Libera: Historia nie tyle złożona, co typowa, banalna. Napisany w latach osiemdziesiątych Utopek nie doczekał się wydawcy. Kilka prób umieszczenia powieści w wydawnictwach nie powiodło się. Zniechęciłem się i już tym się nie zajmowałem. Po dwudziestu przeszło latach zgłosił się niespodziewanie wydawca z Drezna, do którego okrężną drogą dotarł jeden z maszynopisów Utopka (a raczej kopia przez kalkę). Od druku w Dreźnie minęło zresztą już pięć lat.

W jednym z fragmentów Utopka czytamy: „W końcu zasnęliśmy i myśleliśmy tak sobie, że historia też musi trochę pospać, bo tak całkiem bez snu się nie da, to nawet i historia by zbzikowała”. Książka została napisana przed 1990 rokiem. Jej wydanie trafia jednak na podatny grunt. Wydaje się, że historia przez duże H nie chce dziś iść spać. Jak Pan odczytuje swoją książkę dzisiaj, po tylu latach od napisania?

– Nie odczytuję dzisiaj tej książki po latach na nowo – mimo bardzo konkretnej lokalizacji (Górny Śląsk w latach 1945–46) powieść ma (śmiem tak twierdzić) wymiar ponadczasowy, ze źródłem pra-biblijnym . Przypomnę z rozdziału XCVI: „ Na początku był Utopek. Siedział na planecie z pary i wody. Planeta nazywała się Utopia i stworzona była przez Prautopka, ojca Utopka. Utopek syn Prautopka stworzył Boga i zlecił mu, by z niczego opowiedział świat”. Czy historia przez duże H śpi, czy nie śpi – to pytanie jest bezprzedmiotowe. Opowiadana i tak będzie w historiach z małego h – utopki są wszędzie…

– Często słychać głosy, że literaturoznawcy nie powinni pisać literatury. Poprawność, znajomość reguł stylistycznych nie pomagają i niszczą „niegrzeczne” ego autora. Pan obala ten stereotyp. Jest jednak coś, co musi w pisaniu dawać panu wolność. Czy proza może być odtrutką na pisarstwo naukowe? Czy da się te dwie sfery zupełnie od siebie oddzielić?

– Literaturoznawcy często są niespełnionymi literatami. Chyba mnie też to dotyczy, Utopek pisany był w czasie, kiedy byłem bezrobotnym emigrantem, z literaturoznawstwem wtenczas na długie lata zerwałem i byłem przekonany, że już do niego nie wrócę.

– Osobowość Buksa Molendy, bohatera książki, zawiera cechy typu romantycznego: dziecięce oddalenie, efemeryczność, elementy wzięte z pogranicza zjaw i ludzi. Czy znajomość utworów z dorobku europejskiego romantyzmu pomogła panu w konstrukcji postaci Utopka?

– Znajomość literatury zawsze pomaga wyobraźni, ale większego wpływu na tę kreację, wbrew pozorom, nie miała. Przyznam, że jest dość osobista i własna, i oczywiście wzięta ze śląskiego folkloru. Utopkiem straszył mnie dziadek i to zostało.

– Trudno pytać dziś wyłącznie o kwestie literackie. Czy nie obawia się pan, że Utopek może stać się źródłem niepotrzebnych waśni i sporów o charakterze narodowo-etnicznym? A może właśnie Utopek ma za zadanie powodować taki właśnie ferment?

– Co na Utopka powie polski czytelnik – nie wiem, gdyż będzie go czytał z zupełnie innej perspektywy. Spodziewam się głosów oburzenia i pochwał z niewłaściwej strony. Jako autor nie mam na to wpływu. A waśnie i tak będą, czy z Utopkiem, czy bez niego.

– Grzegorz Woźniakowski w szkicu na temat Utopka podkreśla, że powieść ujawnia swoje rodzime dziedzictwo i w związku z tym powinna być przetłumaczona na język polski. Na ile boi się pan tego tłumaczenia? Czy czasami nie było tak, że napisał ją pan w obronie przed wszelkimi tłumaczeniami?

– Pisałem po niemiecku, bo tylko w tym języku (z powodu braku respektu przed nim) umiałem wówczas coś napisać. O tłumaczeniu na język polski wtedy nie myślałem. Będzie zresztą trudno to dobrze przetłumaczyć – choć zapowiedziana tłumaczka jest świetna. Jeśli mam mieć jakieś obawy, to tylko o to, czy przekład się uda.

Leszek Libera

Utopek
(fragmenty powieści)

Miasto stało w płomieniach. Siedziałem na parapecie i patrzyłem, jak marcowe niebo grzeje się w trzaskającym ogniu. Strzelali po Rynku, aż tu pożar. Rosjanie, przedzierając się do przodu, nad Odrę. Zwyciężyli i nie robili sobie nic z historii. Niemcy, przegrywając, świadomi jej.

Był Wielki Piątek i strzelano. Gwizdało, huczało i pierdziało w przerażonym powietrzu. Ukrzyżowany na krzyżu w kuchni. Krwawiąc z umiarem.

Ciężko obute szuranie w przedsionku. Bez pukania od razu trzech weszło do kuchni. Drzwi nie były zaryglowane, żeby mogli wejść bez niepotrzebnych historii. Wielkie bębnienie krótkie lufy pistoletów maszynowych i tylko pojedyncze wybuchy na zewnątrz. Niemcy podkładali miny i robili to sumiennie. Agnes Ciomperlik z domu Nafta wyleci w powietrze przez niemiecką minę talerzową w brzezinach. Na futrzanych czapkach czerwone gwiazdy, mieli na sobie nędzne łachy, czuć ich było mokrą i ciemną dalą.

Wyglądali miło.

Wreszcie mili ludzie w domu.

Zagadali coś do mojej matki, która spojrzała na nich złym wzrokiem. Mówili miękko. Bełkotali wilgotnie, „r” tonęło w ich głębokich krtaniach, mieli pistolety, które nazywali pepeszami albo nawet pepeszeńkami, czule jak Nataszeńka. Zagadywali do tych swoich pepeszeniek, bo byli untermenszami i kochali swoją broń.

Zażądali jedzenia, kuszat, powiedzieli, co matkę strasznie rozzłościło. Zaczęła krzyczeć na ogłupiałych Rusków. Nic nie ma nic nie ma żadne kuszat precz mi stąd. Biegała po kuchni trajkotała gulgotała wściekała się.

Historia zdycha, moja matka, która była podłą babą, szalała.

Teraz już babę zastrzelą, pomyślałem i ukradkiem zacząłem się bawić pulokiem, żeby historia nabrała szwungu, zaraz zaczną strzelać, przeładowali pepeszeńki, nie, nie zrobili tego, wyszli z kuchni.

Słyszałem, jak robią rumor w piwnicy. Łoskotało huczało trzaskało, potem wrócili, wnieśli na górę beczkę, do kuchni, i nażarli się do syta kiszonej kapusty. Żarli jak untermensze. Cieszyłem się, mili ludzie byli z tych untermenszów, brudnymi zwycięskimi łapami sięgali do beczki, wyciągali z głębi sauerkraut, sięgali coraz głębiej, mlaskali zapychali kałmuckie mordy. Płaskie gęby o małych oczach okrągłe nietoperzowate uszy, wyżarli beczkę do dna, matka wrzeszczała, z drobnymi piąstkami rzucała się na jedzących żołnierzy, pomyślałem, no, teraz już koniec, na pewno zastrzelą tę podłą babę, spojrzałem zachęcająco na jednego z Rusków, niczego nie pokapował, untermensz, przełknął kapustę beknął.

Nie zabili nie ukradli nikogo nie zgwałcili, bo żrący kwas kapuściany wysysał im jelita, zapomnieli więc na chwilę o historii.

Ukrzyżowany ziewnął znudzony, nuda w Wielki Piątek, potem zaczęli mocno kręcić wychudłymi tyłkami i pierdzieć z hukiem, bo kiszona kapusta wzmaga u człowieka tworzenie się gazów. Skręcili sobie papierosy z machorki i zapalili. Czuć było przypalonym mięsem. Potem zaśpiewali. Matka siedziała przy stole nieprzytomna ze wściekłości przez straconą kapustę patrzyła nieruchomo przed siebie bezdźwięcznie poruszała wąskimi ustami klęła, a tamci trzej pięknie śpiewali miękko i na trzy głosy, ale przestali pierdzieć.

Nie było to ohydne wyśpiewywanie pieśni marszowych.

Nie były to dychawiczne pieśni marszowe.

Potem wyszli.

Matka krzyczała syczała bzyczała.

Pobiegłem za nimi. Ulica była pusta, z nieba odpadały sadze, śnieżyło, żadnych strzałów w całym mieście, historia odpoczywała, zobaczyłem, że idą do domu Maryjki Porwol. Potem usłyszałem, jak Maryjka piszczy piska krzyczy, jakby ją kto łaskotał.

Ta Maryjka mieszkała w domu sama. Nie była ani stara, ani młoda, miała dom pełen kaktusów. W każdym pokoju mnóstwo kaktusów. W kształcie kolumn sięgały aż pod sufit, argentyńskie wyrastały w górę z wielkich donic, wielopalczaste, ulubione Maryjki. Były też mniejsze gatunki, kuliste maczugowate nieforemne. Gładkie owłosione i kłujące. Maryjka była zakochana w swoich kaktusach. Jadła ich miąższ. Czasem łapała mnie gdzieś na ulicy, zwabiała do swojego domu, nazywała mnie małym Buksem i kazała ten miąższ jeść. Starannie oddzielony od kłującej osłonki smakował oleiście.

Jedz jedz od tego zrobi się z ciebie chłop na schwał, mówiła, sama też wyszukiwała sobie piękny egzemplarz, odcinała zieloną maczugę nisko przy korzeniu, kilkoma zgrabnymi ruchami zdejmowała skórkę, wsuwała kaktus do ust, ssała cmoktała go, oleisty sok ociekał i tryskał z bardzo zaprzątniętych pracą warg Maryjki.

Od czasu do czasu kaktusy dostawały czerwonych plam brodawek wągrów i kleistych ropni, a potem zakwitały. Oszalała Maryjka biegała dookoła, atakowała ludzi, wciągała ich do domu, ogłupiali, musieli oglądać te kaktusy. Nagle przestała krzyczeć i piszczeć, chyba jej nic nie zrobią, pomyślałem. To byli mokrzy mocno woniejący mili untermensze. Nikogo na ulicy, nawet trupa. Od środka miasta nadciągało ciepłe powietrze. Pojawili się w drzwiach wejściowych, zapięli nędzne płaszcze, przeszli obok mnie uśmiechnęli się puścili oczko skręcili szybkim krokiem w Aschengasse, z pepeszami na cienkich sznurkach. Maryjka podarowała im budzik z dwoma dzwonkami. Wszedłem do niej, trochę spóźniony przez długie opowiadanie, zacząłem jej szukać w pierwszym pokoju, w drugim pokoju, leżała w trzecim. Leżała na podłodze, w bałaganie, untermensze zawsze zostawiają bałagan, krzyczała. Nie było słychać krzyku, krzyczała oczami wielkimi jak jaja. Nie mogła dobyć żadnego dźwięku z ust, bo tkwił w nich kłujący kaktus średniej wielkości. Krew płynęła z szeroko otwartych a przecież zapchanych ust i im głośniej Maryjka chciała krzyczeć, tym bardziej bezdźwięczny był ten krzyk. No tak, nie wiedzieli, że najpierw trzeba odjąć kolce i skórkę, pomyślałem, gdy tymczasem Maryjka krzyczała i krzyczała, a nikt nie przychodził na pomoc, bo krzyczała bezgłośnie. Niech pani będzie cicho, powiedziałem pochyliłem się nad nią i spróbowałem wyciągnąć kaktus. Ale olbrzymi agrest siedział mocno zakleszczony między językiem a podniebieniem Maryjki, która miotała się trzepotała drżała. Chyba straciła przytomność, bo przestała krzyczeć. Poczekaj, powiedziałem do niej, sprowadzę pomoc.

Na ulicy nie było żywego ducha, historia schowała się za siebie samą, z nieba odpadały czarne płaty. U Trompettów okna były zasłonięte drewnianymi okiennicami, ale drzwi nie zamknięte z powodu Rusków.

Ferdinand Trompetta siedział przy stole w kuchni pił. Naprzeciw niego Waleska Trompetta dziergała coś na długich drutach, wzdrygała się raz po raz do tego stopnia, że udziergany kawałek był nierówny.

Panie Trompetta, Maryjka Porwoll potrzebuje pomocy. Niech pan idzie.

Spojrzał na mnie, zakaszlał powiedział, Ruski wszystkich zabijają. A potem znów zaczął pić.

Panie Trompetta.

Nikt nie wypędzi mnie na ulicę, burknął.

Dobrze, ale Maryjka.

Nie jest źle, powiedział i nalał sobie kolejny kieliszek.

Panie Trompetta, Maryjka ma kaktus w ustach.

Precz, wrzasnął, wynoś mi się.

Waleska Trompetta zatrzęsła się gwałtownie upuściła drut.

Nie ruszyłem się z miejsca.

Waleska Trompetta podniosła drut z podłogi ukłuła się w pierś zakwiliła.

Zdziwiłem się, że taki gruby drut tak głęboko zatonął w jej piersi. Miała potężny biust, z czego Ferdinand Trompetta był dumny.

Siedział bezradnie rozmyślał z głupkowatą miną.

No i co teraz będzie, hę?

Panie Trompetta.

Widziałeś Ruskich?

Tak.

Cyganisz, powiedział pomyślał, podczas gdy jego żona Waleska Trompetta z domu Pijafka zapomniała o drucie tkwiącym w piersi.

No więc jeszcze raz. Widziałeś Ruskich?

Tak.

Bujasz mnie. Kto chociaż raz ich widział, jest ukatrupiony. Oni wszystkich zabijają, kapujesz?

Wychylił jednego chwycił powietrze.

Ale Maryjka ma kaktus w ustach.

I co z tego? Przecież ona to żre.

Waleska Trompetta lamentowała. Ferdynand Trompetta martwił się o jej biust. Ruski aż się ślinią do czegoś takiego, toć to untermensze, powtarzał w kółko. A teraz są tutaj.

Byli u nas, powiedziałem.

Cmoknął językiem odwrócił wzrok.

Ach tak. I co?

Wyjedli nam całą kiszoną kapustę.

Widzisz. Zwrócił się do żony, która miała drut w piersi. Biadoliła. Ojejojejojej.

Potem wszyscy troje zamilkliśmy. Historia milczała razem z nami.

Potem Waleska powiedziała, włącz radio Ferdi. Może führer coś powie.

Skrzynka z dwoma guzikami obramowanymi złotem. W skrzynce siedział on, führer, i wrzeszczał rzęził warczał, gdy tylko podrażniło się go jednym z guzików, a wtedy okazało się, że siedzą tam jakieś ludziki z trąbkami puzonami klarnetami bębnami i robią raban w chwilach, gdy führer akurat go nie robił.

Ferdinand Trompetta wstał zaczął się z namysłem zataczać doszedł do miejsca z aparatem na bufecie. Pomajstrował przez chwilę przy guzikach, rozległa się muzyka dychawiczna brzydka i zwycięska. Huczało mlaskało pierdziało.

Jego twarz poważna nabożna przerażona. Wypadłem z mieszkania, ulicą bez historii, zaczęło się ściemniać. Czarny śnieg. Minąłem dom Maryjki Porwol, nasłuchując, czy czasem nie wzywa pomocy, ale nie, głucha cisza. Beczka znów stała w piwnicy. Ukryłem się w beczce, co robiłem zawsze, gdy tylko była pusta. Mili untermensze wymietli ją do czysta. Teraz mogłem spokojnie czekać na zakończenie wojny, która trwała u nas od trzech dni, przynosząc mi rozczarowanie;

[…]

XXXIX

Obudziłem się chwyciłem za puloka uznałem że nudna była ta historia i dobrze jest móc znowu opowiadać w beczce, puściutkiej, bez strzępeczka kiszonej kapusty, a wszystko w samym środku zimy, w samym środku regularnych wypędzeń.

Był to w rzeczy samej czas okropnych wypędzeń, Polacy popełnili wiele okrucieństw na Niemcach, a ja bez beczki. Siedziałem w swojej izdebce na poddaszu, nie chodziłem do szkoły, bo były ferie zimowe, nie mogłem się więc nawet chować pod ławkami, surowy mróz, ptaki spadały i spadały z drzew przez sen, a gołębie nie chciały wyfruwać na dwór, co miało dla mnie złe skutki, gdyż gołębie gówna nie były równomiernie rozdzielane na mnie i na zdruzgotany świat, mnóstwo tych gówien spadało na moją głowę, oczy paliły podrażnione od niewiarygodnej ilości gołębiej sraczki, która jest żrąca.

Byłem bliski ostatecznego zwątpienia, prawie nie mogłem działać dalej, postanowiłem wypróbować jakieś zastępcze historie, co było hańbą, postanowiłem wreszcie wymyślić powrót do beczki, pomyślałem sobie, że wyjątkowo raz skłamię, wymyślę to po prostu, zmyślę, dlaczego nie, kto to w ogóle zauważy, nikt a nikt, nikt oprócz mnie, i to też była przyczyna, dlaczego nie skłamałem, no bo przecież nie z powodu jakichś głupich ludzi, nie mógłbym okłamywać sam siebie, od historii wyssanych z palca zawsze chciało mi się rzygać, nigdy nie mógłbym ich wymyślać tak jak inni. Wolę już cierpieć pod deszczem gołębiej sraki niż oszukiwać, pomyślałem i postanowiłem, że nie będę opowiadać historii wyssanych z palca, które pomogłyby mi uniknąć udręki wypędzeń. Wypędzenia to wypędzenia, powiedziałem sobie. W końcu nie można twierdzić, że nie było wypędzeń.

Nie skusiłem się więc na żadne kłamstwo, co było z pożytkiem nie tylko dla mnie, lecz także dla historii.

Od czasu do czasu szedłem do Mariki, która była moim jedynym życiodajnym źródłem i miała duże cyce, ale też niemowlę, które należało sprzątnąć jako mojego rywala, bo ciągle wisiał przy cycku, chociaż wcale nie był taki chłonny. Nastały złe czasy i musiałem z tym ciemnoskórym untermenszątkiem dzielić biust Mariki przyglądać się jak pęcznieje wisząc przy jednym cycu, podczas gdy ja byłem zasilany z drugiego. Pęczniał w milczeniu i był już na poły utopiony, wystarczyło więc pewnego razu, że niepostrzeżenie pozwoliłem mu trochę dłużej wisieć przy cycku wielkim jak pierzyna, czyli przycisnąć go do niego ręką, aż – i tak już półżywy – utopił się i bezgłośnie odpadł od cyca. Teraz Cyganka mogła mnie jednemu podawać oba cycki, przy czym również stary Czogalla nie chciał zrezygnować z mleka Mariki, ale to była drobnostka, bo miał do napełnienia tylko małą bańkę.

Potem zaczęła się szkoła, poszedłem więc w dół Aschengasse, czarna Aschengasse była teraz zaśnieżona i biała, na szczęście śnieg padał również od strony Czornyj Budy, obłuda miała więc swoje granice, przez most, Odra parowała żółtawo ziała trucizną na mróz, Odra nigdy nie zamarzała, bo trucizna nigdy nie zamarza, potem skręciłem w lewo wspiąłem się po schodach.

Wczołgałem się pod ławkę, w której siedziała Wera Baran. Jeszcze jej nie było, nie było nikogo, potem jednak przyszli inni uczniowie i Wera Baran też przyszła. Była dużą dziewczyną, bo od wielu lat, to znaczy jeszcze przed wojną, chodziła do I.A.Schule, u nas zawsze była I.A.Schule, raz polska, raz niemiecka, ale zawsze dla niedorozwiniętych umysłowo i wszelkiej maści idiotów oraz nieudaczników w wieku dziecięcym, Wera regularnie zostawała na drugi rok w pierwszej klasie, nie umiała robić ćwiczeń i-a i niczego innego też nie, nawet łatwa piosenka Jeszcze Polska nie zginęła przysparzała jej trudności. Wera chichotała przy niej wręcz płakała ze śmiechu i klaskała w dłonie przytupując nogami do marszu, cienki gil wypływał jej z nosa, co uniemożliwiało śpiewanie, podczas gdy inni śpiewali z wielkim zapałem. Była więc bardzo mocno opóźniona w rozwoju, ale tylko umysłowo, za to fizycznie dobrze rozwinięta, pannica o bujnych kształtach, po której można się było spodziewać, że ma puloka.

Jeszcze zanim zdążyłem oddać się badaniom, pan Kamiński swoją bambusową rózgą wyłowił mnie spod ławki na powierzchnię. Dostałem lanie, gwizdało syczało świszczało w suchym i zimnym powietrzu na poddaszu, ale nie czułem bólu, bo pod ubraniem miałem grubą warstwę gazet chroniących mnie od mrozu. W pewnej ruinie znalazłem kiedyś całą ich stertę, były to niemieckie gazety o nazwie „Völkischer Beobachter” i widać było nawet führera na miejscami nadpalonych obrazkach. Teraz wreszcie dowiedziałem się, jak on wygląda, to na pewno był führer, który wrzeszczał w radiu u Trompettów, jeśli akurat przypadkiem nie nadawali pieśni marszowych, i mógł charczeć i dławić się, to był on, bo wydzierał się również na tych pożółkłych obrazkach. Owijałem się tymi gazetami, była to moja bielizna, grzała mnie ona i wszystkie okropne cięgi, które dostawałem i w domu i w szkole, pozbawiała karzącego działania.

Ty idioto ty germańska poczwaro, wrzeszczał pan Kamiński, smagając mnie giętką bambusową rózeczką, przy czym nie wiedział, że smaga führera. Koledzy śmiali się krzyczeli tłukli się wzajemnie z radości, bo bójki stanowiły ich jedyną frajdę. Starsi przystawiali się do piszczącej Wery Baran i całowali ją w usta, które ciągle oblizywała szerokim językiem, więc były wilgotne, obmacywali ją, a tymczasem pan Kamiński zamiast mnie karał niewinnego führera. Nikt jednak nie wiedział, że

XL

w mieście polska milicja przeprowadzała wielką obławę i szukała wszystkich możliwych członków AK partyzantów z UPA i podobnych bandytów, którzy chcieli wykorzystać historię dla własnych celów.

Historia musiała więc wpaść na jakiś pomysł, a ja jej w tym pomogłem. Było dwóch chłopaków, ale nie chodzili do I.A.Schule i jak większość ludzi pozostaliby bez znaczenia w historii, gdyby nie przyszła im do głowy śmiała myśl, żeby pojeździć na łyżwach po zamarzniętym Kleiner Sumpf czyli Małym Bagnie.

Nie mogli oczywiście wiedzieć, że Małe Bagno właściwie nigdy nie zamarza na dobre, no i w którymś momencie rozległ się trzask, lód załamał się pod łyżwami, a nieprzeczuwający niczego chłopcy, którzy i tak nie odegrali żadnej roli w historii, wpadli do wody i utonęli. Wydobyto ich martwych, dwóch chłopaków dwa psy i rosyjskiego żołnierza, wszystko to zaś było dowodem na okrucieństwa politycznej bandy i zaczęto bić na alarm podczas gdy pan Kamiński bił führera.

Później zrobił się kołowrót w historii, ludzie z biało-czerwonymi opaskami przeczesali las Obora, mieli na czapkach polskie orzełki nosili rosyjskie i niemieckie pistolety maszynowe niczego więcej nie znaleźli w lesie zaczęli więc przeszukiwać okoliczne domy i zaskoczyli mężczyzn u Trompettów przy radiu, w którym właśnie nadawano wiadomości i Głos Ameryki informował o nowych sukcesach niektórych band.

Nie ulegało wątpliwości, że to oni są poszukiwanymi bandytami, którzy zamordowali rosyjskiego żołnierza, bo siedzieli gromadnie przy radioodbiorniku, słuchając wrogiego Głosu Ameryki. Chociaż z miejsca ich aresztowano, poszukiwania broni trwały dalej, a kiedy wróciłem ze szkoły, byli już u nas; trzech żołnierzy z biało-czerwonymi opaskami przeszukiwało dom, demolowali go tłukli raz to raz tamto. Jeden z nich, mężczyzna o złej twarzy, dźgnął Chrystusa w bok, a Ukrzyżowany spojrzał na niego szyderczo.

Matka krzyczała wychodziła z siebie wściekle rzucała w trzech natrętów rozbitymi skorupami naczyń i mebli. Ale oni nie zwracali na nią uwagi. Wiedziałem już, że jej nie zastrzelą, od dawna byłem świadom tego, że taka podła baba jest niezbędna historii, rozpruli bagnetem poduszki i pierzynę matki, aż zaczęło cuchnąć zdechłymi gęsiami, obrzydliwie. Podła baba ugryzła jednego z nich, miałem nadzieję, że teraz ją zastrzelą, ale oni zbiegli do piwnicy, którą chcieli przeszukać, i to było słuszne. Nigdy nie wiadomo, co się kryje w piwnicy, czy nie stoi tam beczka pełna kapusty, w której ewentualnie są schowane pistolety amunicja granaty. Taka beczka może być niebezpieczna dla historii, natychmiast więc wzbudziła ich podejrzenia, wysypali całą kiszoną kapustę na ziemię rękami i nogami rozgrzebali tę stertę rozdeptali brejowatą kupę kapusty i tak ją porozrzucali, że nic z niej nie zostało oprócz zapaćkanej grząskiej kałuży, która cuchnęła kwaśno.

Poszli sobie potem, a ja pobiegłem za nimi, krzycząc „hurra”, ponieważ byli to dzielni polscy milicjanci, którzy zniszczyli całą kapuchę. Jeszcze raz krzyknąłem „hurra”, uradowany, że teraz jest u nas po polsku: Niemcy nigdy by się nie ośmielili zniszczyć całej beczki kapusty, bo Niemcy to Kulturnation i wolą raczej obrócić w perzynę pół świata niż zrobić miazgę z beczki kiszonej kapusty. Jeszcze kilka razy krzyknąłem „hurra”, aż wreszcie zostawili mnie z tyłu.

Najwyraźniej byli nieźle przerażeni słysząc, że tak skrzeczę i wiwatuję na cały głos, i widząc, jak skaczę i podryguję, szpetny i za mały, puścili się w kłus, coraz szybszy, i zwiali.

Zawróciłem bardzo wyczerpany z tej wielkiej radości, wśliznąłem się do beczki, która trzeszczała szemrała i całkiem bez związku, ale po to żeby odtworzyć różne związki, klepała pewną historię z tysiąc dziewięćset trzydziestego trzeciego roku sepleniła stękała bełkotała

XLI

podczas gdy tamci siedzieli zamknięci w zakładzie karnym w pobliżu miejskiej rzeźni.

[…]

LX

Max Krupa zatrzymał się przed domkiem Erwina Pijafki, chodźcie, powiedział artysta, wypijemy po szklaneczce miodu. Nie nie, odparł Max Krupa, muszę jeszcze zajrzeć na pole.

Trzasnął z bicza i odjechał.

Weszliśmy, Erwin Pijafka zaprowadził mnie do warsztatu. Rozejrzałem się, zniknęły wszystkie figury woskowe oprócz Herberta Hupki, który natychmiast spojrzał na mnie złym wzrokiem, przy czym rysy jego twarzy były na poły obce ale po części typowo słowiańskie wcale nie germańskie.

Rasę słowiańską cechują:

szlachetne i nie nadmiernie mięsiste rysy twarzy

proporcjonalna budowa ciała

jasne i rzadkie włosy, co świadczy o łagodnym charakterze

niewymuszona wesołość i

wrodzona niechęć do Germanów.

Rasę germańską cechują:

prostackie i mięsiste rysy twarzy

krępa niekiedy wręcz kwadratowa budowa ciała, co szczególnie nieprzyjemnie uderza u niemieckich kobiet

rude i kręcone włosy, co świadczy o gwałtownym charakterze

wymuszona wesołość, ale za to bardzo głośna

wrodzona niechęć do wszystkich innych ras.

Niemcy, boleśnie świadomi rasowej niższości, dbali zawsze o to, żeby podreperować swoją kiepską rasę, dlatego też nader chętnie poślubiali córki plemion słowiańskich, a to, co z tego wyszło, z trudem można nazwać ulepszeniem rasy germańskiej: powstała raczej nowa rasa mieszańców, wyróżniających się kiepskim charakterem.

Już dobrze, przerwał mi Erwin Pijafka. To też ludzie. A może nie? No więc. Co my tu sobie łykniemy, myślę, że dobrze zrobi nam szklaneczka miodu piastowskiego.

Tak, powiedziałem.

Zgodziłem się na miód piastowski, bo jako miód szlachetny nie jest on kleisty, w przeciwieństwie do innych miodów, które mogą spowodować sklejenie trzewi, co równa się ustaniu czynności jelit i trzeba się w takim wypadku liczyć z zejściem śmiertelnym. Symptomy sklejenia jelit na przykład przez miód inaczej symptomy niedrożności trudno odróżnić od zjawisk zapchania, gdyż w obu przypadkach powstaje lub wytwarza się przewężenie. Powyżej tego przewężenia nawarstwiają się masy gazów lub kału. Wtedy takie olbrzymie jelito rośnie, sprawiając, że brzuch robi się gruby i zdeformowany, co nazywa się również megacolon congenitum. W każdym razie nagromadzone gazy wraz z płynami i kałem nie mogą się przedostać dalej i człowiek dotknięty tym schorzeniem zaczyna krzyczeć, że zaraz pęknie. Aby temu zapobiec, trzeba wprowadzić do brzucha rurkę powyżej przewężenia. Tak więc ktoś, komu przytrafiło się sklejenie jelit, musi chodzić ze sztucznym i tymczasowym odbytem, co może być nadzwyczaj nieprzyjemne, ponieważ ekskrementy, czy to gazy, czy płyny, czy twardy kał dość mimowolnie mogą się z niego wydostać i w niespodziewanych momentach zabrudzić samego zainteresowanego i jego najbliższe otoczenie. Prawdziwy odbyt ma więc ogromną przewagę nad sztucznym i w większości przypadków posiada niezawodnie pracujący zwieracz, który należy cenić.

Przyniosę z piwnicy flaszeczkę miodu piastowskiego, powiedział Erwin Pijafka.

Dobrze, odparłem.

Wyszedł z warsztatu, podczas gdy Herbert Hupka patrzył na mnie złowrogo. Erwin Pijafka wrócił po chwili z butelką miodu piastowskiego, a Herbert Hupka czym prędzej odwrócił ode mnie gniewny wzrok, żeby artysta nie zorientował się, że z niewyjaśnionych przyczyn jest on na mnie zły.

Potem Erwin Pijafka postawił na stole butelkę i dwie musztardówki, usiedliśmy i zaczęliśmy pić. Ten szlachetny płyn był tak lekki i pachnący, że przypominał raczej aromatyczne wyziewy ze słowiańskiej puszczy niż miód.

Ostatnim, którego podarowałem, był Jan III Sobieski, król Polski. Wzięło go muzeum. Potem Erwin Pijafka zatonął w myślach i milczał, aż wreszcie jął mówić dalej. Nikogo już nie ma, a ja nie mam wosku verdammt nochmal pieroński.

Tego tutaj, lekkim skinieniem głowy wskazał na Herberta Hupkę, który wyglądał na zesztywniałego, zatrzymałem. Z historycznego punktu widzenia i tak jest bezwartościowy. Nikt go nie weźmie.

Może jednak, wtrąciłem pełen nadziei.

No tak, być może, ale później, jak już będzie starszy. Trzeba po prostu odczekać, aż historia dojrzeje. Na razie jest nic nie wart.

Ale za to jest bardzo duży, powiedziałem, sącząc ze szklaneczki i wdychając prastary zapach słowiańskiej żywicy, aż zakręciło mi się trochę w głowie i było pewne, że istnieje niezaprzeczalne pokrewieństwo egipskiej dynastii królewskiej z rodem polskich Piastów.

Erwin Pijafka spojrzał na mnie w zadumie pierdnął i ciągnął dalej.

Właściwie powinienem posłać Jana Sobieskiego do Wiednia. To był mój błąd. A teraz jest za późno. Musisz wiedzieć, że wiedeńczycy uwielbiają króla Sobieskiego. A wiesz dlaczego, zapytał.

Nie, odrzekłem, a on napełnił szklanki.

No to posłuchaj, w roku tysiąc sześćset osiemdziesiątym trzecim źle się działo w Wiedniu, bo był oblężony przez Turków. Ale nie chodziło tylko o Wiedeń. Gdyby Turkom udało się zająć Wiedeń, cała Europa stanęłaby przed nimi otworem. Wyobraź sobie, całe Niemcy tureckie. No i niemieccy panowie nie umieli sobie poradzić. Janie, pomóż, zaczęli błagać króla Polski. I wtedy Jan III Sobieski pomaszerował ze swoim wojskiem przez Śląsk i nasze miasto, a ludzie myśleli, że znowu zacznie się plądrowanie i że przywloką świerzb, ale tym razem nie stało się nic złego i ludzie w wielkim panie na wspaniałym rumaku rozpoznali króla Polski i radowali się wiwatowali i wyciągali ku niemu ręce, a kiedy odjechał, bo śpieszył się do Wiednia, płakali i na jego cześć zasadzili aleję lipową od nas aż do Rauden. Najlepszy miód lipowy jest z drzew, które wtedy zostały zasadzone dla Sobieskiego. A potem wkroczył ze swoim sławnym wojskiem do Austrii i w czasie odsieczy wiedeńskiej bez trudu pokonał nawałę turecką i zadał Turkom niesłychaną klęskę, po której już nigdy nie odważyli się oblegać Wiednia.

W niektórych niemieckich książkach jest jednak napisane, że to książę Karol Lotaryński pierwszy zmusił Turków do odwrotu, a dopiero potem Jan Sobieski, jakby Niemcy nie wiedzieli, kto był głównodowodzącym, no to naprawdę bezczelne kłamstwo. Herbert Hupka zawsze się na to złościł, bo zawsze opowiadał się za prawdą historyczną, on by ci wyjaśnił, jak to rzeczywiście było. Niestety dał dyla.

Potem wypiliśmy do dna, a Erwin Pijafka dolał nam i ciągnął dalej. Jan III Sobieski nie był już królem z rodu Piastów, to chyba wiesz, tak czy nie?

Pokręciłem przecząco głową.

Nie, powiedział, Piastowie już od dawna nie byli królami Polski. Po nich przyszli Jagiellonowie, oni też byli dobrzy, ale nie pochodzili stąd, tylko z Litwy. A potem –

LXI

Zobaczyłem, że Herbert Hupka ma zamiar się rozmnożyć i powiedziałem do Erwina Pijafki:

Ta figura z wosku jest bardzo duża.

Tak, Herbert był zawsze wybujałym młodzieńcem.

A Stalin, zapytałem przezornie.

Stalin, powtórzył Erwin Pijafka, Stalin jest właściwie niski, przysadzisty i niski, ot taki untermensz.

No to może by wystarczyło, wtrąciłem ostrożnie.

Na co, zdziwił się Erwin Pijafka, który wciąż nie mógł pojąć, do czego zmierzam.

Na dwóch małych Stalinów Herbert Hupka jest wystarczająco wysoki, powiedziałem już dość zniecierpliwiony.

Patrzcie go, zdumiał się Erwin Pijafka. No wiesz co, na to bym nigdy nie wpadł, dodał, spojrzał na mnie z podziwem, a Herbert Hupka w przeciwieństwie do niego całkiem jawnie obrzucił mnie złym spojrzeniem. Artysta tworzący swą sztukę z plastrów miodu podumał powiedział, no nie wiem czy wystarczy na dwóch. Wysoki jest, ale czy będzie z niego dość materiału na dwóch Stalinów. Pieroński świat. Gromnica Paulka nie na wiele się zda.

Milczałem z właściwą sobie skromnością.

W każdym razie miałeś dobry pomysł chłopcze, mruknął wstał usiadł ponownie ogłupiały zabulgotał speszony pierdnął. Potem z dzikim wzrokiem wyszedł z warsztatu i wrócił z dużą piłą, którą jął wywijać, a ta śpiewała cienkim głosem i szczerzyła straszliwe zęby. Herbert Hupka zbladł jak trup i choć był odważny, zaczął drżeć na całym ciele.

No, powiedział Erwin Pijafka, za duży jest, nie zmieści się do kotła. Chodź trochę go podpiłujemy. Podniosłem się z krzesła i poczułem, że wszystko, co mnie otacza, zaczyna falować, także Herbert Hupka chciał kołysząc się uniknąć mojego wzroku. Potem położyliśmy go na podłodze, ja trzymałem za jeden, a Erwin Pijafka za drugi koniec piły i przecięliśmy Herberta Hupkę na pół, syczało dudniło pierdziało, a potem rozpiłowaliśmy go na małe kawałki, żeby skwiercząc w kotle mógł się roztopić i żeby można było go przetopić na Stalina a może nawet na dwóch Stalinów.

Ale do tego była jeszcze daleka droga. Bulgotało wyło lamentowało w kotle, który grzał się z wielkim ociąganiem, nie starczy, powiedział Erwin Pijafka z zatroskaniem w głosie, rozmyślał, mierzył oczami dwie nierzeczywiste postacie, dodawał dzielił przez dwa pierdział mnożył, nie mógł sobie poradzić ze skomplikowanym rachunkiem, stękał i jęczał, na pewno nie wystarczy, wykrzyknął i spojrzał na mnie z rozpaczą w oczach.

Kawałki wosku topiły się i kurczyły powoli, robiło się coraz mniej cennego materiału, Erwin Pijafka wrzucił więc do kotła grubą jak koński pulok gromnicę Paulka Kolosski, którego małżonka wydała na świat jednego z utopków, ale od gromnicy przybyło niewiele wosku, i co teraz, spytał Erwin Pijafka. Usiedliśmy przy stole bardzo zafrasowani i popijaliśmy miód piastowski, obaj rozmyślaliśmy, podczas gdy gęsta ciecz w kotle kwiczała mruczała bulgotała.

Potem Erwin Pijawka przemówił. Muszę to z czymś zmieszać. Tylko to, chłopcze, mogę zrobić.

Milczałem uradowany, że nie ma już złego Herberta Hupki.

Wprawdzie zawsze byłem za czystą sztuką, ciągnął dalej Erwin Pijafka, ale przecież istnieje też uznana sztuka mieszana. Tak czy nie?

Potem znowu zagłębił się w myślach i powoli piliśmy miód.

Co można dodać do wosku z czystych plastrów miodu, zapytał głośno.

Wszystko, powiedziałem.

Jak to wszystko, burknął.

Wszystko czego jest za wiele, odparłem.

A czego mamy dzisiaj w nadmiarze, wszędzie przecież bieda aż piszczy.

Olej i sztuczny miód, rzuciłem bez wahania.

Amerykańskie, zawołał Erwin Pijafka i spojrzał na mnie zmieszany.

Pójdę już, powiedziałem.

W porządku, odparł. Ale wróć.

Dobrze, powiedziałem.

I przynieś chłopcze trochę sztucznego miodu albo oleju.

Auf Wiedersehen, powiedziałem, co znaczy do widzenia i co większość Niemców potrafi z łatwością wymówić.

Możesz zawsze przychodzić, pamiętaj, u mnie możesz się czegoś nauczyć, powiedział. Wyszedłem.

Możesz zostać artystą, czuję to, zawołał za mną Erwin Pijafka, gdy już zataczałem się w stronę cmentarza, bo znowu byłem pijany od szlachetnego miodu piastowskiego.

[…]

XCVI

Na początku był Utopek. Siedział na planecie składającej się z wody i pary. Ta planeta nazywała się Utopia i została stworzona przez Prautopka, ojca Utopka. Utopek, syn Prautopka, stworzył Boga i kazał mu opowiadać świat z nicości.

Tak więc Bóg stworzył wszystko, co się dało, między innymi również człowieka, który jest bohaterem Wielkiego Opowiadania Boga.

Potem Bóg rozzłościł się na człowieka, który zbyt często szukał swojego puloka, więc Bóg go wypędził i od tej pory człowiek żył na planecie zwanej Ziemia, a także Erde, gdzie do woli mógł się zabawiać pulokiem i rozmnażać niepostrzeżenie.

Spodobało się to Utopkowi, opuścił więc planetę Utopia i znalazł sobie na Ziemi nową ojczyznę, którą nazwał Śląskiem. Tam też się rozmnażał.

Bez utopka człowiek się nie liczy, potrzebuje utopka, który opowiada mu najrozmaitsze historie, i człowiek wierzy we wszystko, co opowiada mu utopek.

Ale również utopek kiepsko radzi sobie bez człowieka; gdyby nie było człowieka, utopek nie miałby komu opowiadać swoich historii i szybko by wymarł.

Niestety utopki są często psute przez człowieka, który jest złą istotą, i trudno je potem odróżnić od ludzi.

Utopek jest wyłącznie rodzaju męskiego i, kiedy już dorośnie, szuka sobie samiczki, którą najczęściej ukradkiem zapładnia. Wybiera na ogół ludzkie samice i krowy ze względu na ich pojemne wnętrzności.

Utopek jest więc pilnym rozpłodowcem i rozprzestrzenia swój rodzaj od Śląska po całą Ziemię. Zanim dorośnie i poświęci się rozmnażaniu, jest sumiennym gawędziarzem dbającym o to, żeby świat miał swoją historię.

Istnieje kilku utopków w wieku dziecięcym, którzy wyróżnili się w opowiadaniu historii. Było ich trzech: prostaczek, który był bardzo głupi, garbaty werblista, który nader chętnie czynił wrzawę, i uczciwy Utopek, który nigdy nie wypiera się swojego utopkowego pochodzenia.

Oprócz dorosłych i dzieci można też spotkać młodocianych utopków. Są oni w nadzwyczaj trudnej sytuacji, bo nagle nie wiedzą, czy mają dalej opowiadać czy też oddać się zapładnianiu żeńskich wnętrzności. Dlatego też często dochodzi do tego, że utopki w wieku młodzieńczym usiłują robić jedno i drugie, wskutek czego zapadają na schizofrenię hebefreniczną.

Schizofrenia hebefreniczna jest zidioceniem zaczynającym się w okresie dojrzewania. Dotknięty nią młodzieniec zwraca na siebie uwagę afektacją oraz tym, że zajmuje się sprawami arcyduchowymi, choć wykazuje również cielęce zachowania.

Nie ma do tej pory ani jednej historii o młodzieńczym utopku, który byłby jako tako rozumny. Jednakże mimo wszystkich niesprzyjających okoliczności przypuszcza się, że takowa gdzieś istnieje. Współczesna nauka nie ustaje w poszukiwaniu cennej historii niedorostka pochodzenia utopkowego. Może pewnego dnia poszukiwania te zakończą się sukcesem.

Przełożyła Sława Lisiecka