FRAZA NR 87-88 / 2015 – MIEJSCA – MISTRZOWIE – POKOLENIE

Angelus Silesius

CHERUBIŃSKI WĘDROWIEC

Z księgi pierwszej

187. Rozległość duszy

Niebo dla mnie za małe i za ciasny świat: Gdzież więc dla swej duszy przestrzeń znajdę rad?

Z księgi trzeciej

1. Na żłóbek Jezusowy

Wspanialsze to drewno od tronu Salomonowego;

Bo na nim złożono Bożego Syna prawdziwego.

Z księgi piątej

12. Czuwające oko widzi

Wspaniałość wpośród nocy światło swe rozsnuwa.

Jak może widzieć? Serce ma oko i czuwa.

39. Zbawieni nie są nigdy syci

Zbawieni mogą się cieszyć, że nigdy nie są nasyceni!

Wszak musi być głód miły i słodkie pragnienie!

Z księgi szóstej

46. Oddzielone z całym nie ma nic wspólnego

Spadły liść kropelka wina kwaśnego

Co to ma z drzewem, co z moszczem wspólnego?

58. Krótka walka/ wieczny tryumf

Jakże krótka to walka! Jak szczęsny bohater

Co wiecznie tryumfuje nad diabłem ciałem światem!

84. Największe bogactwo i zysk

Największym bogactwem jest – za nim nie gonić

Największym jest zyskiem od zysku bez reszty już stronić.

102. Oko i serce nie zniosą niczego.

Serce jest jak oko/ pyłek jeden jedyny Gdy masz go w sercu/ już ci udręki przyczyni.

Przełożył Piotr Wiktor Lorkowski

Warta trwa. O łączności pokoleniowej, inspiracjach, sukcesach i wyzwaniach z pisarzami roczników siedemdziesiątych rozmawia Adam Bienias

Adam Bienias W poprzednich numerach „Frazy” próbowałem podsumować twórczość pisarzy z roczników pięćdziesiątych i sześćdziesiątych. W waszym przypadku będzie to trudne, bo mimo wielu sukcesów literackich, jesteście wciąż młodymi twórcami. Ale powstało już wiele opracowań dotyczących waszego pokolenia. Mam tu na myśli chociażby zredagowaną przez trio Marecki, Stokfiszewski i Witkowski książkę Tekstylia. O „rocznikach siedemdziesiątych. Dziękuję, że zechcieliście odpowiedzieć na tych kilka pytań. Chciałbym, abyśmy spojrzeli na literaturę waszego pokolenia trochę wyrywkowo i z męskiego punktu widzenia. Bo należy podkreślić, że oprócz literatury męskiej (jeśli tak mogę ją określić) są w waszym pokoleniu uznane i świetne pisarki, jak chociażby Sylwia Chutnik, Dorota Masłowska, Agnieszka Wolny-Hamkało, Maria Cyranowicz. Są poetki piosenki, za które z całą pewnością uznałbym Kasię Nosowską i Melę Koteluk. Jest i Michał Witkowski, który zaproszenia do tej rozmowy nie przyjął, tłumacząc się jedynie, że jako „Michaśka” może wypowiedzieć się w innej ankiecie… Chciałbym zacząć jednak od krótkiego pytania. Czy, waszym zdaniem, istnieje pokolenie „roczników siedemdziesiątych”, czy istnieją tylko „pisarze – osoby urodzone w latach siedemdziesiątych”? Co łączy was poza datą urodzenia? 

Sławomir Shuty: Mam wrażenie, że roczniki siedemdziesiąte nie utworzyły jednolitej formacji artystycznej, nie miały jednego pisma, wokół którego mogłyby się skupiać – jak w przypadku „brulionu” – w zasadzie każdy mieszkał w innej części Polski i spotykaliśmy się od czasu do czasu przy okazji różnych literackich eventów, podczas których nie dyskutowano linii programowej, tylko uprawiano rozrywkę. Mówienie o pokoleniu zawsze było mi obce, pokolenie oznacza przynależność do jednej grupy wyznaniowej, co dla mnie jest tematem obcym, no chyba że to moja grupa wyznaniowa. Roczniki siedemdziesiąte pisały w sposób zróżnicowany, każdy był w pewnym sensie indywidualnością, jedynym podobieństwem jakie można było znaleźć, to potrzeba poszukiwań i eksperymentów, zarówno fabularnych, jak i językowych.

Bohdan Sławiński: Myślę, że wystawienie na promieniowanie wspólnej historii, ale mutacje różnorodne.

Jacek Dehnel: Wiem, że ta matematycznie rzecz biorąc dekada trwa do końca 1980, ale ja zawsze byłem wzrokowcem i raczej widziałem się w rocznikach z ósemką, czyli osiemdziesiątych. Ale ani w jednym, ani w drugim przypadku nie czuję żadnej pokoleniowej bliskości. W dwóch antologiach bliskich mi poetów, które składałem, czyli w Six Polish Poets i Il vetro e sottile, są poeci z roczników sześćdziesiątych – od 1963 do 1970: Anna Piwkowska, Tomasz Różycki, Maciej Woźniak, Dariusz Suska, Natalia de Barbaro, Agnieszka Kuciak, z jednym jedynym wyjątkiem – Joanny Wajs, która jest moją rówieśniczką; równocześnie bliżej mi jest do niedawnego debiutanta, Szymona Słomczyńskiego, młodszego ode mnie prawie o dekadę, niż do większości poetów urodzonych w okolicach „karnawału Solidarności”. To tylko data.

Daniel Odija: Ja również raczej nie podpisuję się pod moim pokoleniem. Pod żadnym pokoleniem nie podpisuję się. Nie uznaję „pokoleniowości”. Choć pewnie jesteśmy tymi rocznikami, które pamiętają czas przełomu w Polsce i wyjścia z komuny na wolność. A poza tym jako ośmioletni kibic pamiętam hat-tricka Zbigniewa Bońka w meczu z Belgią na mundialu w Hiszpanii. No i wygraną Polski 5:1 z Peru. Młodsi pamiętać tego nie mogli, a starsi pewnie wspominają inaczej. Pamiętam też zamach na Jana Pawła II, bo akurat miałem urodziny. I pamiętam jak kleiłem taśmy magnetofonowe, które często zrywały się, od wielokrotnego słuchania.

Wojciech Brzoska: To pytanie, tak mi się wydaje, powinno być raczej skierowane do krytyków czy historyków literatury, aniżeli do samych poetów czy pisarzy. Co łączy mnie z innymi poetami urodzonymi w latach siedemdziesiątych? Z niektórymi kompletnie nic, z innymi się przyjaźnię, z jeszcze innymi jesteśmy dobrymi znajomymi. Tak po ludzku. Natomiast co łączy nasze pisanie? Na to pytanie także powinni odpowiedzieć krytycy i historycy literatury.

Adam Bienias: Wydaje mi się jednak, że pewne podobieństwa wskażecie, wymieniając pisarzy, muzyków czy reżyserów, którzy inspirowali wasze pokolenie.

Sławomir Shuty: I znów mogę mówić o sobie. Książki, które najbardziej na mnie wpłynęły to: Zwrotnik raka Millera, Podróż do kresu nocy Celine’a, W drodze Kerouaca, Piekielny Brooklion Selby’ego, opowiadania Babla, ale też Gogol. Co do filmów – Zagubiona autostrada Lyncha, Urodzeni mordercy Stone’a, a jeżeli chodzi o muzykę, to moją największą miłością z tamtych lat był Velvet Underground, Einstürzende Neubauten, Ministry (psalm 69) oraz Fudge Tunnel..

Bohdan Sławiński: Inspirowali zazwyczaj tacy, których słowo już poza życiem, czasem o rok, czasem o wiek. Zastygli jak pszczoły w bursztynie, złudzenie nieskończoności.

Jacek Dehnel: Nie wiem, bo, prawdę mówiąc, nie miałem z tym łączności: nigdy nie byłem w żadnych grupach poetyckich, stowarzyszeniach, nie przytuliłem się do żadnej redakcji pisma ani koła młodego literata przy Pałacu Młodzieży. Szedłem zupełnie osobnym torem, czytałem to, co było w domu na półkach, czyli głównie klasykę XX wieku, kieszonkowe wydawałem na kasety a później płyty z muzyką klasyczną. Z filmów w liceum największe wrażenie robił na mnie Greenaway, Bergman, kino artystyczne oglądane na pokazach w gdańskim Żaku. A tymczasem dookoła był Kurt Cobain, Pearl Jam, Cranberries, czyli rzeczy, których do dziś nie potrafię skojarzyć z brzmieniem czy konkretną piosenką, bo pamiętam to wyłącznie jako napisy na koszulkach i plecakach moich kolegów i koleżanek.

Daniel Odija: W podstawówce słuchało się The Cure, Depeche Mode, U2. Wchodził trash metal z Metallicą na czele. Ale dla mnie przełomem był grunge: Nirvana, Soundgarden, Pearl Jam, Alice in Chains. Na każdej imprezie obowiązkowo musiało polecieć Smells like theen spirit Nirvany, no i do przytulania Kayleigh Marillion. O literaturze mogę tylko powiedzieć w swoim imieniu. Z początku czytałem dużo fantastyki, głównie z magazynu „Fantastyka”. Pamiętam Wiedźmina – debiutanckie opowiadanie Andrzeja Sapkowskiego. No a później przyszła fascynacja Gombrowiczem, z której musiałem się leczyć, bo jego pisanie infekowało moje pisanie. Oczyszczenie nastąpiło, gdy na studiach zetknąłem się z prozą Charlesa Bukowskiego i Andrzeja Stasiuka. Co do filmów, to nigdy nie zapomnę przygód z Lśnieniem Kubricka, Krótkim filmem o zabijaniu Kieślowskiego, Hair Formana, no i Seksmisją Machulskiego.

Wojciech Brzoska: Proszę wybaczyć, ale ja w paru zdaniach chyba nie dam jednak rady odpowiedzieć na tak złożone pytanie…

Adam Bienias: Porozmawiajmy więc o sukcesach. Co uważacie za największe osiągnięcie literatury polskiej po roku 2000?

Sławomir Shuty: Jak dla mnie jest to Wojna polsko-ruska… Masłowskiej.

Jacek Dehnel: Sukcesem jest większa świadomość tego, że powieść trzeba skonstruować, a nie wylać z kubła. Plus bogactwo dykcji poetyckich.

Wojciech Brzoska: Największej osiągnięcie literatury polskiej po 2000 roku to jej różnorodność i niezależność.

Bohdan Sławiński: Że nie zginęła…

Daniel Odija: Zawsze proza Wiesława Myśliwskiego. Może jeszcze proza Andrzeja Stasiuka i Olgi Tokarczuk, twórczość Jacka Dukaja, felietonistyka Jerzego Pilcha… I może jeszcze poezja Darka Suski, Tomasza Różyckiego, Marcina Świetlickiego.

Adam Bienias: Powiedzcie zatem na koniec czy waszym zdaniem „roczniki siedemdziesiąte” odbębniły już wartę? (śmiech) Co jest jeszcze do zrobienia w literaturze polskiej? I co wy chcielibyście do niej wnieść?

Sławomir Shuty: Jak wspomniałem wcześniej nie jestem za podziałem na pokolenia, więc myślenie o powinnościach jest mi obce. Myślę, że każdy z tych, którzy debiutowali na przełomie lat 90. i dwutysięcznych ma jeszcze wiele do zrobienia i pewnie zrobi. W obecnej literaturze martwi mnie jedna rzecz – odnoszę wrażenie, że skończyło się miejsce do eksperymentów, a literatura zmierza w kierunku popularnym. Jeżeli zaczynasz kombinować, czy to na poziomie języka, czy fabuły, to jesteś skazany na niszę

Jacek Dehnel: Jak to odbębniły? Literatura to nie balet, piłka nożna ani policja, robi się do śmierci, czyli na ogół grubo po 67 roku życia. Co jest do zrobienia? Są dobre książki do napisania. W tej kwestii nic się nie zmieniło od zarania piśmiennictwa.

Wojciech Brzoska: Jest z pewnością do napisania sporo dobrych wierszy i książek. To zamierzam.

Daniel Odija: Nie wiem, co jest jeszcze do zrobienia w polskiej literaturze. Ale wiem, co ja chcę napisać, tylko nie powiem, bo nie mam w zwyczaju mówić o swoim pisaniu.

Bohdan Sławiński: Warta trwa, i wciąż pisany werblem…. literatury grób nieznanego żołnierza, słowem, marsz, marsz, marsz. Słowem, prawa, lewa. .

Adam Bienias: Dziękuję wam za krótką rozmowę a także za fragmenty twórczości, które przekazaliście dla „Frazy”. 

Wiersze laureatów X Ogólnopolskiego Konkursu Poetyckiego im. Kazimierza Ratonia

Wojciech Roszkowski


O mojej ostatniej kobiecie

Jestem w tamtym pokoju z oknem na ogród

i wieżę kościoła w zimowy wieczór na wsi, kolejny z mojego

dzieciństwa, które trwa tam jeszcze,

w dzień kiedy zmarła starsza pani,

więc widzę to, na mrozie rzeźbiącym ciało, w śniegu

na szachownicach oszronionych pól, widzę wyraźnie: nie ma

granicy między światłem a nocą, gdy szare płótno nieba przesiąka

czerwienią krwi. Łuna wypala las na horyzoncie, rośnie zwęglone

czarne mięso zmierzchu. Jeszcze szkarłat przekrwionym skrzydłem

upycha wzdęte słońce

do brzucha zmarłej kobiety – w tamtym pokoju z oknem na ogród,

tapetą w lilie ecru – rozkłada nogi jak nożyce, uwalnia rój owadów

spomiędzy ud, garście owadów rzucane na ściany, ikony świętych,

w warkocze, jakby lód wiązał we włosach barwne ważki.

Widziałem później

na placach Rzymu żywe i srebrne. Leciały, leciały, upływał dym

na Lateranie, daleko, w powietrze otwarte na oścież, bramy katedr,

witraże pęknięte od ciszy innej

niż ta, za którą na wsi nadchodzi grudzień, wilgotne języki wiatru

oblizują drzewa, omszałe deski zagród, smakują szadź z dachów

– to trochę jak dotyk warg i woskowego czoła zmarłej. Pamiętam

z dzieciństwa ciało, twoje ciało, czułe i duszne, leżało trzy dni

w domu, w tamtym pokoju z oknem na ogród, odwiedzane

przez bliskich, śpiewano nad nimi pieśni, w ostatnią drogę żegnano

pocałunkiem – czuję smak, twój smak, mam na ustach,

w jątrzących smugach

światła z półmroku pachnącej ziołami sieni. I wiem, jesteś

moją pierwszą, moją Ewą, pierwszą kobietą, i – to pewne – ostatnią

przed tą, z którą spędzę życie.


Czytam nocami, zimą jadę na południe*

Spędzę życie na małej stacji, całe życie czując się na coś

za stary. Od rana piszę o Lenie, o tamtym świcie. Znów

późny grudzień w sukni panny młodej, na mrozie las pełen

skwierczących łożysk i mutr wyciąga ramiona, próbuje

wyjść z brzegów, wspiąć się na wiadukt, gdzie sika

człowiek. Jakby namaszczał tory; śnieg staje się rudy,

ten człowiek zardzewiał od środka. Nie zamazuj moich kół, 

proszę – mruży oczy zaspany dróżnik. – Je steś por ce la no wą

lal ką – wystukują wagony. Obiecałem ocalić go

w wierszu, który ma nic do powiedzenia, jak przechodnie

dziewczyny, ryby, dzieci zgubione we mgle. A potem patrzeć

ze wschodniego skraju zatoki na tory, trakcje, nieliczone pociągi.

*T.S. Eliot, Ziemia jałowa


Akwarela w sypialni ojca

Patrzeć ze wschodniego skraju zatoki San Francisco,

z tarasu mieszkania w Oakland, do którego mnie nie zaprosiłeś,

tato. Parne lato w ławicach chmur i deszcze

w twarzy. Jeśli odchodzę, zostawiam za sobą burze

i staje się jasne –

kobalt nad oceanem, szkunery w słońcu, sylwetka Leny

jak smagły kliwer na dziobie jachtu. Jasne żaglowce nocą

w hotelu Skanska na rzece jej ciała o smaku morwy i pieprzu

cayenne. Fale płonące w delcie ud, świątyni otwartej dla wiernych,

gdzie klękam na progu przed wejściem, a ściany lśnią wilgocią,

zroszone koronką drgań

jeszcze ciepłych śladów w pościeli, słodkiego odcienia skóry,

gdy w blasku lampy depiluje podbrzusze. Tak myślę, jest sierpień,

chłodne mury złuszczone jak kora na Plantach; biją dzwony. Pogłos

w powietrzu o błysku spiżu

w oknie airbusa do Oakland dzień później. Obraz z pokoju ojca:

miasta późnej Hanzy? srebrzyste łańcuchy na lustrach Sekwany?

Lub inny słodki kicz. Mieszkanie, gdzie mnie

nie zaprosiłeś, tato, więc nie wiem,

choć ty wiesz pewnie wszystko, teraz, gdy zrastamy się

przez szybę Cremation & Funeral Service i płyniesz mi gorzko

jak ołów w ustach. Zawsze wiedziałeś wszystko, prócz tego,

kto jest moim ojcem i jak nazwać żółte kwiaty kurczące się w lusterku

jadącego auta, w którym myślę o tobie, o Lenie, pejzażu gasnącej

zatoki. Jest w tym uczuciu obojętność plaż,

obcych jak przypływ, jak ciało po miłości wyrzucone na brzeg.


Dzieci i ryby

Zrobiłbym to znów, ale ustalmy
To, ustalmy
To: wiodła nas ta droga do
Narodzin czy Śmierci? Narodziny,
To pewne, były. Widziałem narodziny i śmierć,
Myślałem, że się różnią;

T.S. Eliot, Podróż Trzech Króli

Jest w tym uczuciu obojętność plaż, obcych jak przypływ,

jak ciało ryby rozbierane na piasku przez upał. Puchnie

lato, na Nereśli, pod młynem mielącym dzieciństwo łowimy

tłuste płocie i złote karasie pachnące tatarakiem. Migoczą

mgławice, stągiewki, świetliki – ognie świętego Elma. Łuski

w ognisku, pieczona ikra przyjmowana jak wiatyk. Smak

mokrych wybrzeży Holandii, odległych portów i krain po ulewie,

która zmyła z pól namuł, sypiąc na łące półksiężyce wydm.

Przychodzę tu w każdy sierpień – niemy

film, prześwietlony, urwany z żyłki, gdzie czas starzeje się obok:

butwiejąca trawa, grząska zieleń stawu

i wylizywane cielę na niepewnych nogach, i zmęczona matka.

Zrobiłbym to pewnie znowu, lecz ustalmy to, ustalmy:

Czym różni się życie? Śliskie oko ryby i spojrzenie

cielęcia? Życie, kiedy podaję nóż ojcu. Są tylko dwa kolory,

ze Stendhala, czerwony i czarny, łaszą się u stóp niczym koty.

Tętent racic tnie łąkę. Jest brzytwą,

więc przychodzę tu w każdy sierpień –

po złotą koniczynę, żółcienie, wsuwam między deski zagrody,

karmię pustkę.


Dzieci i róże

Karmię pustką serce małego chłopca. Bije szybko,

pompuje ziarenka piasku w górę klepsydry, w tamtym

pokoju z widokiem na ogród i wieżę kościoła, zimowy

wieczór na wsi, kolejny z mojego dzieciństwa, które trwa

jeszcze, dni składają się w kołyski śpiących niemowląt,

róża jest różą, jest różą. A cielę ma wzrok jak mój

ranny pies pośrodku szosy. Patrzyłem skulony na poboczu,

a koła w obie strony toczyły się, toczyły bez końca.


Michelangelo da Caravaggio Ecce Homo

A koła w obie strony toczyły się, toczyły bez końca. Śnieg parzył

białym kirem, wypełniał mój cmentarzyk zaschniętych piskląt,

płoszyły się. Klucze otwierały niebo, trochę mniej nieśmiertelne –

jak wiecznozielone sekwoje w piekącym powietrzu cyklonu

czy smutne cedry Libanu płynące Hasbani, która przy ujściu

rozchyla uda, wody odchodzą i odsłaniają nieznany ląd –

horyzont spokojny i senny jak Chrystus u Caravaggia. Popatrz

na ruchy mężczyzny, właśnie go rozbiera, ruchy zmysłowe, jakby

rozbierał kobietę do snu (À l’ombre des jeunes filles en fleurs?),

jakby nie chciał dotykać martwego Boga, bo krzyż jest

karuzelą i kręci się po wodach jeziora Genezaret. Pod prąd,

pod prąd, coraz większe napięcie. Pozwólcie mi wyjść, 

muszę zwymiotować – prosi

człowiek. Nie widzę go, tylko słyszę w programie Zone

Xtreme. Prezenterka TV zachęca, publiczność zagrzewa, więc

81% uczestników używa dźwigni z napięciem 460 V. To zabija.

Nie wiedzą, że to aktor, że wszystko jest na niby. Najbardziej

ciekawią mnie ludzie, którzy wyszli ze studia

w ciemne wody jeziora Genezaret, czerwone morza pełne liści,

nierówne tętno wieczoru. Czy w Europie wybuchnie wojna?

spytała mnie Lena, a ja myślałem o ojcu, dzielił cielę i dawał

dzieciom czas – a one jadły. I o pierwszej komunii:

„To jest Ciało moje” – jedliśmy, bez wahania.

Wojciech Roszkowsk