FRAZA NR 78 / 2012 – PORTRETY
PORTRETY:
- Kenneth WHITE, Dolina Brzóz, Wakan, Biały mistral, Notatnik Drzewa Bodhi, Droga na Zachód, Ostatnia podróż Brandana, przeł. Anna Kronenberg i Monika Kocot
- Anna KRONENBERG, W stronę delikatniejszego zamieszkiwania Ziemi – geopoetyka Kennetha White’a
- Henryk WANIEK, Podwójny skarb
- Piekielny raj – rozmowa z Henrykiem Wańkiem
Kenneth White*
DOLINA BRZÓZ
1.
Wkraczanie w tę dolinę
to jak wkraczanie w pamięć
niejasne uczucie
utraconej pełni
po to by znów ją odzyskać
czym jest ta dolina?
co mówi do mnie jak pamięć
szepcząc wszystkimi gałęziami
tego listopadowego poranka
2.
Wydaje mi się, że te słowa wypłynęły z mentalnych terytoriów, które wciąż pozostają dla mnie nieznane; zupełnie jak pewne frazy, z którymi się czasem budzę i które zachwycają mnie świeżością i niewymuszoną złożonością. Kilka dni temu obudziłem się ze słowami „Kanaan Ross” i zachwyciła mnie dziwna dwuznaczność tego imienia, łączyła bowiem Północ ze Wschodem. To tak, jakbym był teraz tym Kanaanem Ross, wędrującym przez to miejsce, z pragnieniem oddania mu głosu.
3.
Muszę wejść do świata brzóz
i mówić z ich głębi
muszę wejść
w tę rozświetloną ciszę
kontemplacja nie wystarczy
nigdy w pełni nie urzeczywistniony
bez koniecznych słów
4.
bez koniecznych słów
ale te najbardziej potrzebne
są najrzadsze
i jak możemy do nich dotrzeć
skoro jesteśmy tak okaleczeni
jak nie poprzez
moc dzięki której wzlatujemy
poza labirynt i zgiełk niewiedzy
by cicho
przenikać rzeczywistość –
to nie jest kwestia
pilności i pracowitości.
5.
Cała moja praca, wszystkie badania, które robiłem, są nie bez znaczenia w tym spotkaniu. Od jakiegoś czasu badam, z rzadkim poczuciem rozpoznania, geografię i mitopoetykę północno-wschodniej Azji, przestrzeń zamieszkałą przez hiperborejskie plemiona Czukczów, Buriatów, Koriaków… W tej krainie, która pociąga mnie do tego stopnia, że staje się „moim światem”, brzoza jest święta. Tak, dla północnego-wschodu brzoza jest tym, czym bambus dla krajów południowych — prawdziwym sercem tej kultury. To kultura brzóz, a mnie one zawsze fascynowały, ich wzór na korze, faktura… to właśnie ujawniło się w pełni tego poranka. Jak każda w pełni ukształtowana kultura, kultura brzozy łączy zmysłowość, seksualność (w plemionach syberyjskich brzoza jest uznawana za leśną dziewczynę) z najgłębszymi zakamarkami umysłu. Stąd także to poczucie pełni, które odczuwam wobec brzóz. Gdy teraz piszę o nowej głębi odnalezionej w ciemności… ten poemat pozostaje, jak kora brzozy, na zewnątrz, na peryferiach prozy…
6.
Czekając aż z ciszy
wyłonią się słowa
słowa dla tej pustki-pełni
dla tej obecności-nieobecności
słowa dla zmysłowej duchowości
napełniające te drzewa
słowa jak nichtwesende wesenheit
Mistrza Eckharta
słowa jak buddyjskie sunyata
ale głębiej zakorzenione, głębiej zakorzenione
zakorzenione i rozgałęzione
i krążące jako sok z brzozy.
7.
„Ludzie utracili już język świata, język zmysłów” — pisał Jakub Böhme. Jesteśmy ofiarami pojęć i wzorów; nasze wyrafinowane życie spłaszczyło się pod ciężarem uogólnień i poruszamy się teraz w sterylnych światach. Stosujemy przemoc wobec wszystkiego wokół, także wobec siebie. Zanim będziemy w stanie powiedzieć cokolwiek prawdziwego, musimy najpierw, poprzez długi proces odbywający się w milczeniu, nawiązać na nowo więź z rzeczywistością. Tylko długie godziny spędzone w ciszy mogą nas poprowadzić ku naszemu językowi. Tylko długie godziny wyobcowania mogą poprowadzić nas z powrotem do domu.
8.
Deszcz pada z błękitu bezmiarów.
9.
Zbliżyłem się do brzóz
kochałem się z nimi moimi niewymownymi dłońmi
w końcu można wyczuć piękno
wodziłem oczami po czerni na bieli
jak po nieukończonym poemacie
zawsze pękniętym, wciąż tworzonym od nowa.
WAKAN
To jest piękne, to jest piękne
nie ma nic piękniejszego
niebieskie światło świtu wśród gór
księżyc wędruje w deszczu
nie ma nic piękniejszego.
BIAŁY MISTRAL
Mistral jest „biały” kiedy nie towarzyszą mu chmury i opady
Księga Nawigacji
Ponad zgiełkiem
życia, kochania, umierania
w jednej chwili niebo przejaśnia się
a biały wiatr dmie.
NOTATNIK DRZEWA BODHI
Wiosna na południu
1.
Mała japońska jabłonka
szepcze:
nie trzeba jechać do Kioto.
2.
Ponad trawami
dwa białe motyle
trzepoczą biało.
3.
Stary Hakuin
słucha śniegu
tam w Shinoda.
4.
Cóż to? Cóż to?
księżyc
odbija się w mojej zupie.
5.
Ciemność, ciemność
nagły blask
oświetla żółty kolcolist.
6.
Młoda góro
zdejmij sukienkę mgły
bym mógł zobaczyć twoją śnieżną nagość.
7.
Moja cisza i ja
pijemy herbatę –
– jak się masz, chłopcze?
8.
Kolejna obecność
w pustym pokoju –
ach! to deszcz
9.
Wszystkie te nauki –
szczyt, ok.
reszta należy do mnie.
DROGA NA ZACHÓD
W poszukiwaniu czerwonej Ameryki
jako rybak źródeł
„zaczynać zaczynać od nowa”
teraz na dalekim północnym zachodzie
dymiąca biel powietrza
dusza zimy
wybucha błękitną wrzeszczącą gwiazdą
krew mocno pulsuje
ręka dotyka korzeni
centrum zaczyna się wszędzie
rzeczywistość się rozpłomienia.
OSTATNIA PODRÓŻ BRANDANA
Entendez ci de saint Brandent
Qui fu nez devers occident
Qui VII ans erra par la mer
Por plus douter Dieu et amer…
1.
To było kamienne królestwo
na zachodnim wybrzeżu Irlandii
gdzie zawodzi wiatr
a spienione fale Atlantyku ryczą
gdzie dziwni wędrowcy szepczą:
is é mo drui Crist mac Dé
„mym druidem jest Chrystus, syn Boga”
2.
Jeden z nich zawsze pragnął wędrować dalej
nazywał się Brandan
wiodło go imię, w którym było morze
o huczących falach i pamięci poematu
opowiadała starszyzna w zimowe noce:
„Bran rozważa, jaki to cud i dziwowisko
żeglować po spokojnym morzu
morskie fale błyszczą w słońcu
tak daleko jak tylko oczy mogą dostrzec
Bran kocha patrzeć ponad fale
na białe morze łamane przez wiosła”.
3.
Są ludzie zawsze gotowi
rzucić wszystko na wiatr
patrzą na życie chłodno
Brandan był jednym z nich
Bóg był dla niego wielkim gestem
co wprawia wszystko w ruch
także wielką ideę żeglugi przez krainę
jaśniejszą niż słońce i księżyc.
4.
Brandan zbudował mu łódź
zbudował ją z siedemnastu części
najpierw szkielet z giętkiego drewna
pokrył skórami byka wygarbowanymi w korze dębu
rozmazawszy na nich tłuszcz i żywicę –
wypłynie w morze łódź lekka jak ptak!
gdy łódź była gotowa, mocna i wierna
zgromadził wokół ludzi i rzekł:
– to nie będzie przyjemna przejażdżka
raczej pogoń za najdzikszą z dzikich gęsi
wokół krawędzi świata i dalej
wyprawa w imię Boga
obietnica białego męczeństwa.
5.
Wyruszyli z Irlandii ku Północy
ich wiosła zanurzały się w błękitnej wodzie
wokół krzyku gęsi
kurs był dobry a rytm pewny
na Wschodzie była kraina białych wzgórz
minęli Cieśninę Islay i Wyspę Tiree
potem Barra, Uists i dopłynęli do Lewis
na wyspie Lewis wyszli na brzeg
okrążyli starożytne kamienie w Callanish
i wrócili na otwarte morze.
6.
Powietrze poszarzało a morze wzburzone
niosło długie dni deszczu, śniegu i wiatru
(to jakby wpaść w paszczę piekła)
Brandan na dziobie statku krzyczał wśród zamieci
is é mo drui Crist mac Dé
słowa przepadały w szarej otchłani
nie porzucając swojej świętej pieśni
nieustannie wypatrywał wyspy.
7. Umysł Brandana pełen był wysp
urodził się i wychował wśród nich
znał na pamięć Hebrydy
Orkady i Szetlandy też
świat dla niego składał się z wysp
i czyż niebiosa nie były z nich zrobione?
teraz wyglądał wyspy na horyzoncie
lecz tak daleko na Północy nie był nigdy
dopłynął tu do krawędzi świata
wokół jedynie morze i wiatr
wypuścił na zwiady jedną ze swoich wron
poleciała wprost na Wyspę Ptaków.
8.
Ka! kaya gaya! keeya! keeya!
branta branta! branta branta!
graak! graak! graak!
ta wyspa była głośniejsza niż kościół
zgromadziły się na niej wszystkie ptaki oceanu
mewy, brodźce krwawodziobe i kormorany
gawie trójpalczaste, rybołówki i nurzyki
gęsi, głuptaki i wydrzyki wielkie
niektóre przysiadły na szczytach skał
inne latały swobodnie
ach, to był widok
i muzyka dla uszu Brandana!
zacumowali łódź na skraju lądu
odwrócili ją
i schronili się na noc.
9. Obudziwszy się rano Brandan
spojrzał w oczy wydrzyka wielkiego
a ten wyglądał zupełnie
jak jego stary nauczyciel, Mernok
dawno temu w Munster
„Wydrzyku wielki, czy mógłbyś mi powiedzieć
jak daleko stąd do Raju?”
wydrzyk mocniej zabił skrzydłami
i cicho odleciał
„Tak też myślałem” – zamruczał Brandan.
10.
Ach, jak piękny był ten północny błękit
i jasne wirowanie spiętrzonych fal!
każda mila była jak szeroki, błękitny zwój welinu
a Brandan pracował nad słowami
myślał po łacinie i gelicku
mruczał „farspag”, „in deserto”, „muir”
starając się nazwać jasność, jakiej wcześniej nie doświadczył
Brandan włóczęga mógłby być Brandanem poetą
gdyby tylko napisał
poemat pełen blasku i potężniejszy od innych
poemat pełen gwałtownego morza i światła
och, właściwe słowa, słowa dla brzasku!
dobrze jest zbudować łódź
dobrze jest żeglować na krawędzi świata
ale napisać poemat
w którym umysł może żeglować przez wieczność
tego pragnął teraz
mając za sobą długie życie.
11.
Nazwano go „Brandanus laboriosus”
gdy był zapracowanym opatem
tak, zawsze pracował za dziesięciu
Brandan Robotnik, Brandan Żeglarz
cieszył się poważaniem,
poczuł to na Ionie
podczas rozmowy z Kolumbą
który tryskał poezją
i zdołał wznieść się ponad ograniczenia
twórców, którym brak gładkości i finezji
Gołąb Kolumba i Wrona Brandan
to nie gładkości i finezji pragnął
ale świeżości i mocy
i piękna, jakiego poeci nie zaznali!
12
Płynęli wciąż dalej i dalej
ku bieli nieznanego.
Kenneth White
Przełożyły Anna Kronenberg i Monika Kocot
Bardzo serdecznie dziękujemy Panu Profesorowi Kennethowi White’owi za zgodę na przetłumaczenie jego wierszy oraz za przesłanie zdjęć i niepublikowanego artykułu W stronę geopoetyki.
Redakcja „Frazy”
Henryk Waniek
Podwójny skarb
Krzywe oko mieli ludzie na te zabudowania. Jedno mieszkalne, piętrowe, z wysokim dachem; drugie gospodarskie, obora połączona ze spichlerzem. Do tego budynek młyński i jeszcze jeden, nie wiadomo do czego służący. Obwiedzione murem z trzech stron, a od tyłu zaryglowane rzeką. Stały daleko od ostatnich domów, już poza wsią, obrośnięte wierzbami, zaraz przy moście, w pół drogi do Altheide.
Przez większość roku – zimą, wiosną i z początkiem lata – nie było się tam po co udawać, więc nikt nie wiedział, co się właściwie dzieje za tym murem. Dawniej było inaczej, ale młody młynarz, gdy przejął interes po śmierci starego, z nikim nie utrzymywał komitywy. Mówiono o nim dziwne rzeczy, raczej niedorzeczne, domysły zrodzone z tych chwil, kiedy się tam przyjeżdżało i trafiało na jego ponury wzrok. Stał na podjeździe i patrzył. Samym spojrzeniem zamykał ci usta. Na pozdrowienie odpowiadał zwięźle. Zdrową ręką sprawdzał ziarno, ustalał grubość przemiału, a na pytania odpowiadał zdziwionym wzrokiem, jakby ogłuchł na wszystko, pogrążony w rachubach. Jeśli nawet odburknął, trudno to było zrozumieć w hałasie maszyn. Pomocnik przerzucał worki na taczki i wiózł do środka, a ten ani drgnął. Nie dało się choćby rozejrzeć po całości; podpatrzyć coś; wyniuchać. I już worki wracały, obielone i miękko lądujące na wozie. Wtedy odbierał zapłatę, przeliczał monety skrupulatnie, z brzękiem wrzucał do kieszeni fartucha i dawał znak, by zrobić miejsce na podjeździe dla następnego.
Gdy odjeżdżał ostatni wóz, zamykał starannie bramę i znikał w młyńskiej lub mieszkalnej części domu. Jednym słowem, ani młynarz, ani jego dom nie był dostępny. Tym silniej każdy chciał wiedzieć, co kłębi się w jego milczącym sercu? Co kryje w niemym spojrzeniu? Co się dzieje za milczącymi oknami? Czy nie to, jak się mówiło – i któż by nie wierzył? – że ma tam w głębi domostwa kochankę, którą sobie sprowadził kilka lat temu. A kto ją widział? Wielu przysięgało, że owszem, trzyma tę kobietę pod kluczem i tylko nocami wyprowadza ukradkiem. Może jak psa, na smyczy? Boi się, by jej nie zepsuło postronne oko. Skąd się wzięła ta historia przez wszystkich powtarzana, nie wiadomo.
Tak się mówiło, ale widziało tylko – i też nie za często – żonę młynarza. Czasem szła do kurnika, albo mignęła w uchylonym oknie, rzucając ptakom okruchy; wytrzepując ścierkę; sprawdzając czy się nie zanosi na deszcz. Dwa razy w roku pokazywała się w kościele, zatopiona w sobie, samotna. Nigdy z nim. Nic dziwnego, bo jego stary był ewangelikiem. Za życia jeździł w niedziele do Altheide, ale ten był raczej bezbożny. Ani tam, ani tutaj nie uznawał kościoła. Młynarzowa przychodziła piechotą i odchodziła bez słowa, na nikogo nie patrząc, z cierpiącym uśmiechem na twarzy, skierowanym w głąb siebie. Mała i z roku na rok coraz mniejsza, odchodziła drogą do zakrętu, powoli znikając za drzewami, jakby jej wcale nie było.
Zaś tę drugą każdy wyobrażał sobie na miarę własnej fantazji, jako młodą i piękną, czemu wcale nie przeszkadzało, że młynarz miał lewe ramię bezwładne i brzydki uśmiech chytrusa. Przeto, kto przyjeżdżał do młyna ze sprawą, starał się patrzeć za dwóch. Łypał okiem na lewo i prawo. Daremnie. Ale nie wątpił, że wewnątrz rozległego domu, prócz młynarza z żoną, ich syna, co nie miał wszystkich klepek oraz dwóch pomocników mieszkających w izbie przy wejściu, jest jeszcze tamta. Niewidzialna. Ukryta jak skarb.
Poprzez młyński hałas usłyszano kiedyś muzykę idącą od domu. Jakby tam ktoś grał na skrzypcach. Powstał domysł, że kochanka w komnacie na zapleczu osładza sobie niewolę grą na instrumencie. Dopiero Albert, subiekt ze sklepu RADIOLA w Glatz, obalił tę teorię, wyjaśniając muzykę luksusowym radiem, które młynarz kupił jakiś czas wcześniej. Nie było wątpliwości, że nie dla siebie, ani smutnej żony, nie dla syna bez piątej klepki, a tym bardziej dla pomocników, kupił najdroższe radio w całym magazynie. Więc to pewnie kochanka przy radiu szuka pociechy w swej strasznej niewoli. Bo nie tylko tam siedzi jak we więzieniu, ale pod jednym dachem z młynarzową, prawą żoną, też chyba zniewoloną. I przecież nie dla siebie wybierał koronki, jedwabie i atłasy w mieście u Kudrasa, do którego przychodził zaraz po wizycie u jubilera, gdzie porównywał pierścionki z perłami i złote broszki z rubinem. Jasne, że nie dla żony, która za całą biżuterię miała drewniany różaniec. A zakupy robił kosztowne. Bo też jak świat stary i wielki, nikt nie słyszał o ubogim młynarzu. Tyle że żaden młynarz nie pyszni się bogactwem i nie rozrzuca pieniędzy. Nie jeździ hrabiowską – lub tylko tak wyglądającą – karetą; nie stroi się i zawsze ma na sobie to samo ubranie, pachnące żytem. Lecz to wcale nie znaczy, że na coś go nie stać. Choćby na kochankę rozpieszczaną w niewoli. Już on nie musiał wiązać końca z końcem. Gdy przyjeżdżał do sklepu w mieście, kupiec wiedział dobrze jak go zniechęcać do tandety. Tania, to niewiele warta. A tamto, choć droższe, w sumie niewiele, ale jaka korzyść. Trwałe i solidne.
Syn młynarzów umarł krótko przed wojną w szpitalu w Altheide i tam go pochowano. Nieco później młynarzowa. A później już była wojna i ludzie odwrócili uwagę od wszystkich sekretnych spraw młyna. Teraz czytano komunikaty frontowe w gazetach. Słuchano w radiu zapowiedzi zwycięstwa. Kto jeszcze o tej kochance w ogóle pamiętał, mógł spodziewać się, że młynarz – teraz już wdowiec – niebawem ją wszystkim pokaże. Jeden z jego pomocników poszedł na front, a na jego miejsce przyszedł niezguła, z którego w armii nie było pożytku. Ów Leon zasiał garść nowinek o kochance, ale już mało kto tego słuchał. Świat zaczął cierpieć na nadmiar kobiet. I niedostatek mężczyzn.
Wojna trwała. Po zwycięstwach przyszły klęski. Komunikaty z frontu zaczęły chwiać się i gmatwać, a życie na tyłach straciło lekkość. Martwe ramię chroniło młynarza przed wojskiem bardziej niż wiek, bo był dopiero koło pięćdziesiątki. Natomiast kto był zdrów, opuszczał wieś, przebierał się w mundur i znikał na dłużej lub na zawsze. Najpierw młodzi, a później starsi odjeżdżali na front, a rodziny z niepokojem modliły się za nich. Lecz Bóg miał poważniejsze sprawy na głowie. Jedno za drugim przychodziły zawiadomienia o chwalebnej śmierci. Później zaczęli się we wsi pojawiać uchodźcy. Gdzieś tam opuścili swe domy pod naporem zwyciężającego wroga. Żal było patrzeć na to, szczególnie zimą, gdy cicho zmierzali ku swemu przeznaczeniu. Aż pewnego dnia okazało się, że wojna jest ostatecznie przegrana, choć do końca chciało się wierzyć, że będzie inaczej.
Natura oblekła się w radosny majowy kostium, gdy samą wieś – jak zresztą cały kraj – zalało obce wojsko. Nikt nie był pewny dnia ani godziny i każdy ratował resztki swego bezpieczeństwa. Wszystko zdawało się leżeć w ruinie, choć w bliskiej okolicy nie było walk. Nastał pokój, ale miał czarną barwę. Młynarz także poczuł się poczerniały i przegrany, szczególnie gdy porucznik obcej armii wraz z żołnierzami przeszukali wszystkie domy. Kochanki chyba nie zobaczyli, tak sprytnie była ukryta. Ale może następnym razem? Po trzeciej czy czwartej takiej wizycie, choć nadal była niedostępna dla cudzych oczu, przebłysk rozwagi podszepnął młynarzowi, że w tym położeniu coś trzeba zrobić. Co najcenniejsze dobra ratować przed wiszącą na włosku utratą.
Którejś nocy do kuferka, co go trzymał w schowku pod słomą, dołożył komplet srebrnych łyżek i widelców, załadował na taczki i kazał Leonowi zawieźć za rzekę. Od tego miejsca młynarz sam to pociągnął ścieżką w górę, na pola Altwillmsdorfu i zakopał swój skarb pod jednym z dwu kasztanów, co tam rosły. Zamaskował darnią, zapamiętał dokładnie i wrócił do domu przed świtem. Co działo się w następnych tygodniach i miesiącach nie doczekało się i już nie doczeka słów; mówionych, ani pisanych. Żaden język by tego nie udźwignął.
W ślad za mundurami zwycięskich żołdaków zwaliły się gromady cywilów. Było ich tylu, że mogli zapełnić wszystkie miasta i wsie. Mimo iż było wiele miejsca po tych, co nie wrócili z wojny, przestrzeń zrobiła się za ciasna, by pomieścić ten nadmiar. Ubyło nawet powietrza. Wszędzie tłok. Najpierw półgłosem, a już niebawem głośno, zaczęło się mówić, że każdy kto dotąd żył tutaj i mieszkał, będzie wysiedlony. Zostawi swój dom, ziemię i wszystko co ma. Z dobytkiem zredukowanym do jednego wózka w feralny czwartek młynarz wraz z innymi stawił się w punkcie, gdzie się dopiero okazało jak to będzie wyglądać. Najpewniej była z nim kochanka, ale czy ją ktokolwiek zauważył? Jak wyglądała, jak była ubrana, jak się zachowywała? Nie wiadomo. Teraz nikogo to już nie ciekawiło. Młynarz Berthold Heussner, wraz z dwustu czterdziestoma dziewięcioma mieszkańcami okolicznych wsi, pod wojskową eskortą ruszył drogą do stacji kolejowej Reinerz, skąd miał zabrać ich pociąg. Ale jeszcze zanim tam doszli, już było jasne, że żadnego pociągu nie będzie. Zostali popędzeni piechotą w stronę czeskiej granicy, do której nie wszystkim dane było dotrzeć.
*
Panna Irmina Sedlaček zawarła związek małżeński w magistracie miasta Oldenburg w marcu 1947 roku, ale już w ostatnich dniach czerwca owdowiała. Po zmarłym mężu zostało jej nazwisko Heussner, niewielka renta i pewien sekret, który nieboszczyk przekazał jej szczegółowo, uściślając to dokładnym rysunkiem. Chodziło o kufer z kosztownościami – złota i srebrna biżuteria, zastawy stołowe, stare monety i coś tam jeszcze o wartości mniej więcej czterdziestu tysięcy dawnych marek – ukryty w okolicy młyna. Kufer z taką zawartością znajdował się w ich dawnej ojczyźnie i właściwie wszystko to należało uznać za stracone. Ale Irmina nie mogła zaznać spokoju. Dlaczego tyle bogactwa miało gnić w ziemi, skoro mógłby być z tego pożytek?
Gryzła ją ta myśl, aż zaczęła głośno o tym mówić. Na nikim nie robiło to jednak wrażenia. Każdy miał swoją własną podobną opowieść. Ale wędrując z ust do ust, historia ta trafiła w uszy lepiej słyszące. Po jakimś czasie w jej skromnym mieszkaniu, składającym się z pokoiku i kuchenki, złożył wizytę niejaki Detlev Schimmel, adwokat lub ktoś w tym rodzaju. Po krótkim wstępie zaczął ją wypytywać o rzeczy wartościowe utracone na wschodzie. Ani bukiecik fiołków, ani paczka kawy HAAG, które jej przyniósł, nie wzbudziły zaufania. Może zbyt szybko nawiązał do tego kuferka, gdzieś tam zagrzebanego? W każdym razie, nabrała wody w usta, rysunku mu nie pokazała i nie robiła nadziei na następne spotkanie. Zatelefonował jeszcze, ale odmówiła wspólnego pójścia na koncert DAS LIED DER HEIMAT.
Kilka dni po jej 51. urodzinach, które obchodziła w gronie raczej sąsiadów niż przyjaciół, odwiedził ją urzędnik Landratsamtu, by uzupełnić dane potrzebne do podwyżki renty. Na pytanie o majątek ruchomy, wykonała gest ręką omiatający zdekompletowane meble, wytarty dywan, dwa tandetne obrazki na ścianach i zasuszone kwiaty w wazonie chcącym uchodzić za kryształowy. Urzędnik, bezdzietny wdowiec, z pensją nieco ponad dwa tysiące marek, pozwalającą mu na bezproblemowe życie, nie zatracił jednak wrażliwości na cudze ubóstwo, czemu dał wyraz. Poniesiona żalem, pani Irmina wspomniała o utraconych bogactwach, a gdy urzędnik usłyszał, że miało to miejsce w okolicy Glatz, okazał żywe zainteresowanie. Gdzieś tam się urodził. Musiało w nim być coś, co wznieciło więcej ufności w pani Irminie niż w poprzednim wypadku. A może to odezwał się jej wiek? Najpewniej jednak sprawiła to zręczność urzędnika, który poza swą pracą zawodową, lub nawet w jej ramach, przygotowywał akcję pomocy dla klasztoru, znajdującego się w rzeczonej okolicy, obecnie polskiej, a podlegającego obediencji niemieckiej. Mówiło się nawet – choć brzmiało to fantastycznie – o transporcie dóbr dla borykającego się z biedą zakonu. Jakieś rozruchy w Polsce, które rozszczelniły zapory polityczne, stwarzały nadzieję na realność tego projektu, który jeszcze rok temu byłby nie do pomyślenia. Opowiadał, opowiadał i gdyby nie była już znużona trudami życia, mogłaby pomyśleć, że się trochę zalecał.
Odbył kilka rozmów z Irminą. Dwie z nich były niezbyt wystawnymi, ale przyzwoitymi obiadami w GASTHOF ZUR KORNER, gdzie pan Alfred – tak miał na imię urzędnik – cieszył się szczególnymi względami. Podczas pierwszego obiadu została zawarta solenna, choć tylko ustna umowa, że gdyby udało się odnaleźć ów skarb i przewieźć pomyślnie do Niemiec, zadowoliłby się 15 procentami jego realnej wartości. Nie miała głowy do takich spraw, zresztą wszystko zakrawało na baśń i nie przyszło jej nawet na myśl, że za tym kryje się podstęp.
W każdym razie, poznał szczegóły co do położenia; zadał uzupełniające pytania (mniejsza czy odpowiedzi były zadowalające) i dokładnie skopiował rysunek, który również – tym razem bez żadnych zahamowań – został mu okazany. W drugim obiedzie wziął udział pewien mężczyzna, którego pan Alfred określił jako zaufaną osobę. Jego uczestnictwo w przedsięwzięciu miało być honorowane ze wspomnianych 15 procent. Osobnik ten, Kurt, nieco starszy od niej, także pochodził z tych stron, które Irmina, wówczas jeszcze Sedlaček, musiała opuścić. Rozłożył przedwojenną mapę w skali 1:25000, na której interesujący rejon pokazany był jak na dłoni. Pytał ją o różne szczegóły. Niestety, jej znajomość okolicy sprowadzała się niemal do zera. Wyznała tylko, że rzadko wychodziła poza teren młyna, gdzie spędziła niemal okrągłych 12 lat.
Przed wyjazdem do Polski, planowanym na kwiecień następnego 1957 roku, pan Alfred kontaktował się jeszcze z Irminą. Ostatecznie wyjazd nastąpił z końcem maja i trwał więcej niż tydzień. On osobiście nie brał w nim udziału, ale Kurt po powrocie zrelacjonował, że wbrew trudnościom, z jakimi spotkali się na miejscu, udało mu się ustalić wiele szczegółów. Niestety, z powodu wścibskości polskich gospodarzy oraz niesprzyjającej pogody, do miejsca zaznaczonego na rysunku nie dotarł. Przez większość ich pobytu w Glatz – który obecnie nazywał się Kłodzko – padały ulewne deszcze. W dodatku, po dawnym młynie została tylko ruina. Jednym słowem, nie wyszło.
Wtedy Irmina nabrała podejrzeń, że ją oszukano. Co prawda pan Alfred odwiedzał ją nadal i zapewniał, że nic nie jest stracone, na pewno się uda przy następnej okazji. A taka nadarzy się w przyszłym roku, bo planowany jest podobny wyjazd. Więc może wtedy? Powtórzył jej to raz jeszcze w szpitalu, do którego trafiła z rozpoznaniem ostrego zapalenia wyrostka robaczkowego. Zapalenie okazało się jednak być rakiem macicy z rozległymi przerzutami na inne organa wewnętrzne. Zmarła na początku stycznia następnego roku. Alfred był jedną z pięciu osób, które stawiły się na cichym pogrzebie. Odtąd cała sprawa znalazła się w jego wyłącznej gestii.
Choć wydawało się, że z wyjazdu nic nie wyjdzie, ostatecznie doszedł jednak do skutku. Tym razem bez udziału Kurta. Jego miejsce zajął sam Alfred, który poczuł się bardzo wciągnięty w sprawę. Otrzymał wizę upoważniającą do dwutygodniowego pobytu na terenie Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej i był jedną z trzech osób świeckich w grupie zakonników. Poinformował ich z góry – nie wdając się w szczegóły – że ma zamiar wykorzystać tę okazję w celu, który enigmatycznie określił jako „kulturalny”. Tym razem plan działania został przez niego drobiazgowo przemyślany. Obok spraw będących zasadniczym powodem wyjazdu do Glatz, zaplanował fotografowanie różnych kapliczek i przydrożnych rzeźb religijnych, z których ta okolica słynęła. Z ubiegłorocznej relacji Kurta wynikało, że jakkolwiek młyn stał się ruiną, to w bliskim jej sąsiedztwie ocalał stary krucyfiks z piaskowca.
Plan zrealizował bez przeszkód. Dziwił się samemu sobie, bo nigdy by nie pomyślał, że może się wciągnąć w coś podobnego. W trzy dni sfotografował kilkanaście obiektów sakralnych, zostawiając ów ocalały krucyfiks na koniec. Późnego popołudnia, w towarzystwie polskiego zakonnika, zatrzymali się przy zrujnowanym młynie nad rzeką. Zrobiwszy fotografię zaimprowizowali skromny piknik. Miejsce nie było szczególnie ruchliwe, więc też grupa czterech osób przypiekających sobie na ognisku kiełbaski nie zwracała uwagi. Korzystając z solidnych wskazówek Kurta, któremu w roku ubiegłym zabrakło szczęścia, Alfred bez trudu przekroczył rzeczkę i z małą łopatką, polegając na mapce odręcznie sporządzonej według rysunku pani Irminy, pokonał dróżkę wspinającą się na wzgórze, odnalazł dwa kasztany i odsapnąwszy nieco, szybko ustalił prawdopodobne miejsce.
Hałas, jaki wzniecił nadjeżdżający traktor, dał mu czas, by ukryć się w krzakach. Podobnie uczynił na dźwięk zbliżających się głosów ludzkich. Kilka osób wracało z prac polowych. Później już było spokojnie. Odkrywał starannie warstwy ziemi na wypadek gdyby znalezisko okazało się zbyt wielkie jak na jego siły i trzeba by je zostawić do następnego dnia. Kilkakrotnie jego saperska łopatka trafiała na opór. Ale to tylko kamienie. Gdy otwór w ziemi przekroczył pół metra, uznał, że należy rozszerzyć pole poszukiwań. I już za drugim razem czubek łopatki uderzył o coś, co zabrzmiało głuchym rezonansem. Zobaczył wieko skrzyneczki i wypełniło go drżenie. Drewno w kilku miejscach nie wytrzymało kontaktu z glebą i było zbutwiałe, ale zasadniczo skrzynka, nie tak wielka jak sobie wyobrażał, zachowała spoistość. Wydobył ją z ziemi i wyłamał zamek. Nie przyglądał się przedmiotom, jakie przekładał do przygotowanego worka. Na to będzie czas. Gdy dotarł do dna, włożył skrzynię z powrotem do dołu. Zasypał kamienistą ziemią i położył kilka darni. Nie był przecież młodzieńcem i miał prawo czuć się zmęczony wysiłkiem i stresem.
Ciężar wypełnionego worka zarzucił sobie na plecy i balansując wracał spadzistą dróżką. Sam nie sprostałby trudom przedsięwzięcia, więc dwu spośród pięciu uczestników wyprawy musiał wtajemniczyć w sprawę skarbu. Należało dobrze ukryć go w samochodzie, aby przechytrzyć dwie kontrole graniczne. Ale mniejsza o szczegóły. Niech tu wystarczy, że ostatecznie, choć nie bez kilku dramatycznych chwil, skończyło się pomyślnie.
*
Ucieszony, ale też zdziwiony, że mimo dociekliwości wschodnioniemieckiej straży granicznej poszło tak gładko, Alfred dopiero na miejscu uświadomił sobie rozmiar ryzyka, na jakie się porwał. Byłoby to zrozumiałe, gdyby mu chodziło o wzbogacenie się, ale on akurat nie myślał o bogactwie. W każdym razie z właściwą sobie systematycznością, jakieś dwa tygodnie po powrocie przystąpił do finalizacji sprawy. W pierwszej kolejności wyszukał dyskretnego rzeczoznawcę z Hamburga, właściciela ni to lombardu, ni antykwariatu, który za niewygórowaną opłatą miał orzec o wartości skarbu. Oszacował go ostrożnie na siedemdziesiąt tysięcy marek. Wynikałoby z rachunku, że piętnaście procent, jakie Alfred zastrzegł dla siebie w rozmowie z panią Irminą, to dziesięć tysięcy pięćset marek, w zaokrągleniu jedenaście, minus tysiąc, który się należał Kurtowi. Mógłby o tym w ogóle zapomnieć, bo Kurta nie było w drugiej wyprawie, a jego udział w przedsięwzięciu był mniej niż symboliczny. Ale poczucie solidności, a też sympatia do tego niezguły, kazała mu wywiązać się ze zobowiązania. Nieco hojniej nagrodził dwóch współpracujących z nim uczestników podróży. Nie wtajemniczył ich w rezultat wyceny tylko zdał się na własne poczucie sprawiedliwości. Uznał, że będą zadowoleni jeśli dostaną po cztery tysiące, czyli równowartość fabrycznie nowego volkswagena-standard. By mieć te pieniądze sprzedał owemu rzeczoznawcy pięć złotych monet dwudziestomarkowych z 1872 roku oraz srebrną zastawę stołową, łącznie za trzynaście tysięcy marek. Uregulował należności i zostały mu cztery tysiące gotówką i około pięćdziesiąt siedem tysięcy w biżuterii i złotych monetach. I co dalej?
Lubił swą rolę pracownika Landratsamtu zarówno jako aktor, jak i widz, a właściwie policjant, wyspecjalizowany w przeprowadzaniu niewidomych przez jezdnię. Niektórych należało może zostawiać na środku, niech sobie radzą. Ale nie. Alfred, samotny wdowiec, miał dobrą pensję – dwa i pół tysiąca miesięcznie – która zobowiązywała go, by robić co do niego należy. Lecz ta rola jakby mu się teraz wyślizgiwała. Jakaś inna uśmiechała się do niego nieporównywalnymi sumami; pięćdziesięcioma siedmioma tysiącami, zaklętymi w pierścionki, łańcuszki, bransolety i inne precjoza, których nawet nie umiał nazwać. I jeszcze te monety, z których każda odpowiadała stosowi banknotów o wysokim nominale. Powiedzmy, że pięćdziesiąt siedem tysięcy. A może sześćdziesiąt? Lub więcej? Do takich sum nie był przyzwyczajony. Uśmiech kuszący, ale wnosił w jego życie niepokój. Pewnej nocy śniła mu się Irmina. Miał jej coś powiedzieć, lecz zanim znalazł odpowiednie słowa, zniknęła. Zbudził się zakłopotany. Bezskutecznie usiłował przypomnieć sobie tę ważną rzecz, której nie zdążył jej powiedzieć. Po kilku dniach poszedł na cmentarz. Grób – a właściwie mogiła obramowana imitacją kamienia i wyłożona mchem – wśród wymyślnych grobowców, była schludna, ale uboga. Pomyślał, że tak jest dobrze i poszedł do domu, do monet oraz biżuterii, które uczyniły jego życie cięższym niż dawniej.
Należało czym prędzej coś zrobić z tą sprawą, powrócić do roli inspektora Landamtsratu, odwiedzającego emerytów i rencistów, troszczącego się o to, co dobrego można dla nich uczynić. Choć ze słów pani Irminy nie wynikało, że istnieją osoby mogące być jej samej, lub jej męża spadkobiercami, to jednak zaczął to sprawdzać, korzystając też z kanałów służbowych,. W końcu uznał, że jeśli sprzeda kilka drobiazgów za cenę siedmiu tysięcy, które wpłaci na lepiej oprocentowane konto bankowe, to wartość skarbu niegroźnie zmniejszy się do okrągłych pięćdziesięciu tysięcy, równocześnie zmniejszając ciśnienie w jego duchu, które zaczynało być nieznośne. Ktoś znający się na tych rzeczach mógłby nawet podejrzewać kiełkującą neurozę. Trudność z zasypianiem, drżące dłonie czy wzmożona potliwość, to jeszcze nic wobec faktu, że czuł się obserwowany. Takie urojenie.
Spotkał się z jubilerem, który po dokładnym obejrzeniu klejnotów był gotów dać za nie jedenaście tysięcy. Alfred zaskoczył go – by nie powiedzieć, że zdenerwował – dziwnym manewrem. Wycofał mianowicie z oferty kilka drobiazgów, tak by otrzymać dokładnie siedem tysięcy. Trudno. Gdyby jednak zmienił zdanie, jubiler będzie zainteresowany rzadkim koralem oprawionym w złoto i szmaragdowym sygnetem. Stanęło więc na siedmiu, podczas gdy wspomniane pierścienie wróciły do metalowej skrzynki, gdzie złożył całe swoje znalezisko. Trochę tego ubyło, ale najcenniejsze rzeczy pozostały. Głównie goldmarki i jakieś egzotyczne krążki z żółtego metalu. Nic dziwnego, że ciężkie. Ale nie aż tak bardzo, by się nie dało unieść. Jakieś osiem, a może dziewięć kilo.
Możliwe, że już wtedy miał gotową tę myśl, której później tak pilnie się trzymał. Lecz nie od razu przystąpił do jej realizacji. Poczekał, aż jesień zrobi się trochę głębsza, wilgotna, z krótszym dniem, najlepiej mglistym. Znów pracował jak dawniej, starając się być ciągle takim samym Alfredem, jakim znali go przełożeni oraz okoliczni renciści. Gościem, który ma w głowie porządek. Poważnym, choć – gdy trzeba – znającym się na żartach. Jakoś się trzymał. Drżące ręce ukrywał w kieszeniach, pił ziółka nasenne i używał więcej talku. Trzymała go nadzieja na jesień taką, jaką sobie uroił. Nie doznał zawodu. Stało się tak, jak zwykle bywa w połowie listopada. Cały świat jakby zmiękł, zanim złapią go w karby już wiszące w powietrzu przymrozki i zima. Skoro niegdyś – choć wtedy warunki wymagały wielkiego wysiłku – bez zahamowań pojechał po ten skarb, dźwigał go, ukrywał i przemycał, to tym bardziej teraz mógł zrobić tę rzecz prostszą, choć również wymagającą pewnej konspiracji.
Zanim się do tego zabrał na serio, znów poszedł na grób pani Irminy, wyglądający jeszcze biedniej niż wtedy. Mech, który okrywał nagrobek, teraz pokryty był butwiejącymi liśćmi i patykami rzuconymi przez wiatr. Nie zauważył nikogo w pobliżu. Samej pani Irminie poświęcił niedługą myśl. Teraz myślał o czymś innym. Stał tylko, patrzył, odszedł po mniej więcej kwadransie, wiedząc, że przecież tu wróci. Jutro? Może pojutrze? Ale wróci. Już niedługo. Włoży na siebie sfatygowane ubranie, w którym zwykle wykonuje prace w domu lub w ogrodzie. Będzie miał ze sobą torbę, niegdyś używaną do dalszych podróży. Gdy już się nie nadawała do niczego, z jakichś powodów zatrzymał ją wśród innych rupieci w piwnicy. Dzięki mocnemu paskowi, można w niej było nieść nawet całkiem ciężkie rzeczy. Zapakuje do niej co trzeba, a zrobi to tak, by wystająca z niej miotełka i grabki rzucały się w oczy. Uda się na cmentarz jako ten, co idzie zrobić porządek na grobie. Bo też zrobi.
Dzień był idealny, to znaczy dość chłodny, mokry od mżawki i wypełniony szarym powietrzem. Samochód zatrzymał w pewnej odległości i osłaniając się czapką z daszkiem (także ocalałą w piwnicy) poszedł objuczony torbą pod bramę, między groby, trochę klucząc alejkami. Dotarł. Zaczął od uprzątnięcia liści. Spod harcującego bluszczu odsłonił ile się dało tabliczkę: IRMINA HEUSSNER 1907–1959. I nic więcej. Żadnych zbędnych słów. Tak się nazywa mieszkanka tych trzech metrów kwadratowych i to niech wystarczy. Ale nie zamierzał zajmować się tabliczką.
Składana łopatka, bardzo możliwe, że ta sama, jakiej używał w Polsce, pomogła mu odsłonić spod mchu ziemię w dolnej stronie nagrobka. Była mokra i miękka. Dołek, który wykopał dość szybko – bo nagle serce zaczęło mu jakby bić żywiej – nie był zbyt głęboki ani wielki. Prostokąt mniej więcej pięćdziesiąt centymetrów szeroki i siedemdziesiąt długi, głęboki na około pół metra. Wolałby, żeby przy tej pracy nikt go nie zaskoczył, więc działał energicznie. Wyjął z torby metalową skrzynkę i jeszcze dopasował do jej rozmiarów wielkość dołu. Z ciężarem swoich ośmiu, a może dziewięciu kilogramów, opadła na jego dno niezbyt równo. Lecz już niczego nie poprawiał. Przesadna skrupulatność nie była tu na miejscu. W każdej chwili ktoś mógł nadejść. Zatarł na ile się dało, ślady.
Dopiero, gdy wszystko zostało zasypane, a łaty mchu wróciły na swoje miejsce, odetchnął. Wyprostował się, obszedł teren, by się upewnić, że nie było świadków. Wrócił. Dokonał ostatniej kosmetyki. To, że deszcz akurat się wzmagał, było mu na rękę. Nic tak nie zmywa śladów jak strumień wody. Im żywszy, tym lepszy.
Opuścił cmentarz w aurze zaawansowanego zmierzchu. Brama na szczęście była jeszcze otwarta. Torbę – teraz lekką jak piórko – wraz z narzędziami, włożył do bagażnika. Wsiadł i nie od razu zapalił silnik. Siedział przez chwilę, delektując się miłym uczuciem, że coś się spełniło. Ale nie obietnica przecież, bo takiej nie dawał nikomu. Nawet sobie. A może tylko zadowoleniem z tajemnicy, jaką stworzył i miał wyłącznie dla siebie.
Spał dobrze. Rano nie pamiętał, by coś mu się śniło. Spokojnie poszedł do pracy.
*
Zmyśliłem tu wiele rzeczy. Nazwiska musiałem zmienić. Choć opowiedziano mi to dość szczegółowo i wiarygodnie (miejsca i personalia), nie umiałbym jednak odtworzyć tej opowieści w skali 1:1. Więc brzmi tak jak wyżej i na to już nic nie poradzę. Skoro jednak, poza wszystkim, historia tu opowiedziana wydaje się być opowieścią z morałem (lub „z tezą”, jeśli kto woli) to muszę się w jej zakończeniu wynurzyć z cienia i przypomnieć, że za tym wszystkim stoję ja sam – posłaniec, kurier, recenzent sprawy mi obcej, odległej w przestrzeni i czasie, których elastyczne rozmiary potrafią dokonać kontorsji na niejednym fakcie. Gdy słucham takich lub innych gawęd, moje trąbki Eustachiusza automatycznie przemieniają się w znak zapytania. Nazwijmy tę cechę sceptycyzmem, choć to zwykłe niedowiarstwo, którego oczywiście się wstydzę, ale mimo to nie wypieram.
Gdy tego słuchałem, Pan Alfred już nie żył od dawna. Opowiadającym był jego bratanek, czy może siostrzeniec, któremu tamten jeszcze za życia zdradził miejsce skarbu. Czy został stamtąd wyjęty, czy nie, o tym już nie powiedział. A ja zawahałem się przed takim pytaniem. Chyba retorycznym, jak na moje wyczucie. Następnego dnia po naszym spotkaniu wypadł mi dzień całkowitej swobody. Żadnych spotkań, żadnych uroczystości ani innych zobowiązań. Zamierzałem swobodnie poszwendać się po mieście, które wraz z okolicą, po roku 1946 przyjęło co najmniej jedną trzecią niemieckich Ślązaków. I chyba tylko w odruchu małości spytałem mężczyznę w hotelu o miejscowy cmentarz. Znajdował się na samym końcu niezwykle długiej Nadorster Strasse, więc radził wziąć taksówkę.
Żeby wskazać mi miejsce grobu pani Irminy Heussler wystarczyłoby urzędnikowi zarządu cmentarza przy sąsiedniej Ehnernstraße sięgnąć po księgę roku 1958 (taki rok mu, nie wiem dlaczego podałem) i po kilku sekundach napięcia odnaleźć odpowiednią adnotację. W tym czasie było w sumie około siedemdziesięciu pochówków, więc sprawa dość prosta. Ale akurat takiej osoby (sprawdzając jeden raz i drugi) nie znalazł. Już czułem bliską satysfakcję z tego, że to wszystko niekoniecznie jest prawdą w stu procentach. Może nawet stuprocentową fikcją? Ale co zrobił człowiek, powołany tam do takich – między innymi – zadań, akurat nudzący się chwilowo z braku zajęcia, stosunkowo młody i chętny? Bez żadnej sugestii z mojej strony zawahał się czy wziąć rocznik 1957, ale sięgnął po 1959 i natychmiast trafił tam na przedmiot poszukiwań. Zatem – 1959. To się później potwierdziło na kamiennej tabliczce, którą zobaczyłem na grobie, który odnalazłem bez większych trudności. Stąd wiem o tym mchu i skromności mogiły. Jeśli mi o cokolwiek chodziło, to tylko o uchwycenie się tych nitek niedowierzania. Nawet nie zastanawiałem się, co też tam może ukrywać się pod mchem. Nie to było mi w głowie.
Henryk Waniek
Szalejów Górny – Brwinów, 2001–2007
Magdalena Rabizo-Birek: Która z dziedzin sztuki, którymi się zajmujesz, pojawiła się w twoim życiu wcześniej: czy były to sztuki plastyczne, czy literatura i czy – bardziej ogólnie – dostrzegasz jakiś szczególny moment, przeżycie, czy doświadczenia, które zadecydowały o tym, że zostałeś artystą?
Henryk Waniek: Korci mnie, by – zanim przystąpię serio do twojego pytania – przyjrzeć się tym słowom: sztuka i artysta, które brzmią tak samo jak pięćdziesiąt czy więcej lat temu, ale dziś mają (jeśli mają) sens gruntownie odmienny. Korci mnie, bo mam uzasadnioną obawę, że w rozmowie możemy wpaść w pułapkę wieloznaczności tych pojęć. Więc na razie jasno, krótko i rzeczowo odpowiadam, że wszystko w moim życiu pojawiało się stopniowo i równocześnie. Zarówno obrazy, jak i słowa miały wielką magię znaczeń, do których pragnąłem się zbliżyć. Mówię o doświadczeniach wczesnego dzieciństwa, które postrzega świat jako całość, choć jest to całość pełna zróżnicowanych cząstek; sezam, w którym od nadmiaru klejnotów można dostać zawrotu głowy. A później dzieją się z percepcją różne rzeczy, inne doświadczenia wpływają na nasze życie. Ale nie sądzę, bym w jakimkolwiek momencie chciał zostać artystą – w takiej branży czy innej. Bycie artystą zostawiam innym i szczerze im tego współczuję.
– Zatem bardzo cię proszę o odpowiedź na te fundamentalne pytania: czym były dawniej i czym są dziś dla ciebie dwa magiczne słowa: „sztuka” i „artysta”?
– „Sztuka”, „artysta”, „twórczość” czy słowa pokrewne nie są wcale znów takie magiczne. Są raczej – przez swoją wieloznaczność – podstępne. Gdy przywołuję wczesne dzieciństwo, to oczywiście nie ma tam żadnej sztuki ani twórczości. To przychodzi później i nie tylko w życiu jednostki. Także w historii kultury „sztuka” jest konceptem stosunkowo niedawnym i nieznanym przed wiekiem XVII. Przynajmniej w tym sensie, jakiego nabyła w wieku XIX. Wcześniej „sztuka” (ars) miała inne znaczenia. Były: ars vitae, ars amandi, ars moriendi, artes martiales czy jeszcze inne artes. Ale malarz, rzeźbiarz, tkacz i tak dalej, byli rzemieślnikami z tytułem terminatora, czeladnika lub mistrza najwyżej. I to wystarczyło. Może jedynie muzycy posiadali inny status, ale tylko pod warunkiem wykształcenia na poziomie quadrivium, bo muzyka należała do septem artes liberales. Trudno dziś – gdy mówimy o sztuce starożytnego Egiptu, Mezopotamii czy Grecji – wyobrazić sobie, że wtedy nie było sztuki w takim znaczeniu, w jakim zaczęto ją nazywać po roku mniej więcej 1648, gdy powstała Akademia Królewska pod zarządem J. B. Colberta. Jako tytuł zawodowy „artysta” pojawił się w języku, zrazu nieśmiało, dopiero w wieku XVIII. To tak w dużym skrócie, jeśli idzie o historię terminu. Jakie znaczenie i zasięg ma on obecnie, to widzimy gołym okiem i nie ma się nad czym rozwodzić. Dziś „artystą” nazywany jest każdy, kto posiada – powiedzmy – gitarę elektryczną i coś na niej potrafi, z Bożą pomocą elektroniki, wybrzdąkać. No i bez cienia wstydu czy skromności utożsamić się z tym tytułem.
– Pytając cię o ten szczególny moment – czas „narodzenia się” jako artysty, miałam w pamięci wspaniałe opowiadanie Brunona Schulza Genialna epoka, w którym opisał taki moment w dzieciństwie, kiedy zaczął rysować. A zrodziło się to z niespodziewanego olśnienia światem – jakby rzeczy i natura do niego przemówiły, żądając, by wyraził to olśnienie. I także opowieść mojego przyjaciela Jacka Antoniego Zielińskiego, że jego malarstwo wyrosło z dziecięcego jeszcze zachwytu dla ugwieżdżonego nieba. U źródeł sztuki jest zatem zachwyt, olśnienie, jakaś wewnętrzna euforia i przymus jej wyrażenia, np. stan zakochania bywa impulsem do pisania wierszy, prozy, listów. Zaś wedle Freuda i jego szkoły za sztuką skrywają się nasze traumy, dziecięce nieszczęścia, straty i niedostatek miłości…
– Tutaj dotykasz sprawy bardzo zasadniczej, która ostatecznie obejdzie się bez napuszonej tytulatury „kreatywności”. Schulz, podobnie jak wcześniej Wordsworth, Coleridge, Baudelaire i wielu, wielu innych, doświadczyli tej wczesnej iluminacji światem jako… nie wiem jakie słowo będzie stosowniejsze: Tajemnicą? Cudem? Wyzwaniem? To doświadczenie jest równocześnie impulsem ku wyjawieniu swego olśnienia. Być może takie doświadczenia są całkiem powszechne, ale o ich intensywności dowiadujemy się dopiero wtedy, gdy ci, którym starcza determinacji i umiejętności, głośno to powiedzą. O ile jednak pamiętam, Schulz, choć miałby do tego większe podstawy niż – powiedzmy – Kasia Kowalska, nie powiedział o sobie „artysta”.
Więc tak: wszystko zaczyna się w raju. A naszym – chyba jedynym – rajem jest właśnie czas dzieciństwa. Aż przykro pomyśleć, że zdarza się dzieciństwo piekielne. O coś takiego podejrzewam doktora Freuda i większość jego ofiar. Niemniej, tak czy siak, jesteśmy zdani na ten manichejski mechanizm dobra i zła.
– Cofnijmy się zatem do twojego dzieciństwa – było rajskie czy piekielne?
– Dobrze. Zacznijmy od daty i miejsca mego urodzenia. To początek roku 1942, Oświęcim, a dokładniej, bo tak się wtedy nazywał: Auschwitz. Tam się właśnie urodziłem, tyle że niesławny Konzentrationslager znajdował się po drugiej stronie rzeki Soły. Bawiłem się na jej brzegu, nieświadomy tego, że w istocie jest Styksem. Zatem mój osobisty raj trafił na grunt wojennego, a później powojennego chaosu. Ale to same początki raju, z którego pamiętam tyle co nic. Może jedynie wybuchy bomb, które Amerykanie zamiast na zakłady chemiczne Buna-Werke zrzucili niecelnie na cmentarz, wprost na groby swoich towarzyszy, zestrzelonych kilka dni wcześniej. Efekt był huczny. Podmuch zatrzasnął drzwi schronu tak dobitnie, że mi to pozostało w pamięci do dzisiaj. I chyba nic więcej. Jakżebym więc miał rozumieć, że ten mój raj zbiegł się w czasie i przestrzeni z miejscem zmechanizowanej zagłady. Stłuczone kolano bolało silniej niż masowa krzywda, o której nic nie wiedziałem. Zaledwie przeczuwałem, że coś się dzieje na zewnątrz. Słyszałem jakiś jęk. Słyszałem przecież, że na zewnątrz jest wojna. Ale co to znaczy? Nie pojmowałem jeszcze abstrakcyjnej przestrzeni, którą właśnie poddawano totalnemu demontażowi.
Były też sprawy inne, równie tajemnicze. W domu używało się tego słowa Lagier. Bo moja matka była stamtąd. Dzieciństwo spędziła w oświęcimskich koszarach, gdzie jej ojciec, a mój dziadek, był oficerem, w późniejszym bloku 12. Po tak zwanej ewakuacji już tam nie wróciła. W październiku 1939 zamieszkała z matką i braćmi w domach PMT, sąsiadujących z dawnymi koszarami. Później hitlerowcy wysiedlili całą ludność do miasta. Że mój raj dzieciństwa znajdował się w piekle, zrozumiałem dopiero później, kojarząc słowa, przedmioty i miejsca. Mówiono więc, że się tam paliło ludzi. Dziwne i straszne obrazy musiało to budzić w głowie dziecka. Jako dwu- lub trzylatek wdychałem zapewne tamtejsze dymy, mimo że to spora odległość. Później, ale to już grubo później, mogłem sobie fantazjować, na przykład, że gdy dopiero zmierzałem na świat ku mojemu ziemskiemu rajowi, musiałem się mijać z idącymi w kierunku przeciwnym. Na tej trasie tłok jeszcze nie był taki jak w roku 1943 i później. Może przystawałem, podobnie jak oni, by w przerwach wędrówki coś sobie przekazać. Był luty 1942, początek miesiąca. Dopiero w kwietniu rozszaleje się epidemia tyfusu plamistego w obozie Auschwitz, z setkami ofiar śmiertelnych. Zatem, jakie tam mogły być rozmowy, jeszcze nienarodzonego z już umarłymi. Ale to tylko taka fantazja. Bo może na świat idzie się traktem równie pustym, jak ten, po którym się odchodzi? Szedłem zatem w swoim kierunku. Przebrnąłem przez ucho igielne, a potem już na własnych nogach, ku temu rajowi.
– Jak długo mieszkałeś w Oświęcimiu?
– Nie później niż dwa lub trzy dni po wyzwoleniu Lagru i całego Oświęcimia, matka wsadziła mnie do dziecinnego wózka i przez zalegające śniegi na piechotę udała się do Katowic, gdzie od jakiegoś czasu ukrywał się mój ojciec. Tutaj rozpoczął się akt drugi mojego raju, a mogę powiedzieć nawet, że w Katowicach urodziłem się po raz drugi, zimą 1945. Po pięcioletniej zapaści wojennej świat odzyskiwał normalność. Jednak nadal nie rozumiałem niczego. A już najbardziej tego, że zamieszkaliśmy w pokojach zapełnionych w całości meblami po tych, co tu mieszkali przed nami. Gdy gaszono światło na dobranoc, moja percepcja cztero-, pięciolatka zamiast zasypiać, zauważała mroczne sylwetki za dnia niewidzialne pana Josefa Weinholda, jego małżonki i może nawet syna, który nie wrócił spod Stalingradu. Ci Weinholdowie każde z walizką nieprzekraczającą dziesięciu kilogramów mieli pewnego dnia udać się w nieznane. Różnie się to nazywa: wysiedlenie, przesiedlenie, wygnanie. Nie dziwiłbym się, gdyby Weinholdowie nie przeżyli tej wyprawy. Kilkanaście kilometrów od Katowic znajdował się obóz przejściowy dla wysiedlanych Niemców. Lepiej było nie być Niemcem w tamtym czasie. Nie mogę wykluczyć, że wśród swoich niemieckich cudeńków mieli Weinholdowie jakieś czapki-niewidki (dla mieszkańca raju są one czymś oczywistym), zatem ich widma pozostały na miejscu, podczas gdy ciała realne podzieliły los reszty niemieckich Ślązaków. W ciemne wieczory jako fantomy współmieszkali z nami, a przede wszystkim ze mną, na czwartym piętrze kamienicy w samym centrum Katowic. Z upływem czasu malała ich wyrazistość, aż w końcu rozpłynęli się całkiem. A na dowód, że byli realni zostały te karteczki z ich nazwiskiem i adresem, przyklejone do spodniej strony krzeseł, albo na wewnętrznych drzwiach kredensu, szaf i spiżarek.
– Może to dziecięce obcowanie z duchami wysiedlonych Niemców sprawiło, że zainteresowałeś się dziejami niemieckiego Śląska, i także tym najgorszym okresem – ich wygnania po II wojnie światowej. Mam na myśli przede wszystkim twoją znakomitą powieść Finis Silesiae. Dostałeś za nią między innymi znaną niemiecko-śląską nagrodę. Jak się domyślam, powieść została przetłumaczona na język niemiecki. Nie miałam okazji cię spytać, jak odebrali ją niemieccy czytelnicy?
– Jeśli idzie o Kulturpreis Schlesien des Landes Niedersachsen otrzymałem ją w roku 1999 za eseje i twórczość malarską związaną ze Śląskiem, natomiast pierwsze wydanie Finis Silesiae miało miejsce dopiero w roku 2003. Książka istotnie została przetłumaczona przez Dr. Kirsti Dubeck, ale wydawca (Neisse-Verlag), który liczył na sporą polską dotację, zrezygnował z druku. Ukazały się tylko jej fragmenty, zresztą w innym tłumaczeniu. Kilka fragmentów przełożył także Henryk Bereska, ale – mimo że Finis Silesiae jest obecna w niemieckich pracach literaturoznawczych, oraz w świadomości pojedynczych osób – nie mam pojęcia, jak by ją przyjął tamtejszy czytelnik. Ale nie on był dla mnie tak ważny jak czytelnik polski. To jemu chciałem uświadomić, że to co dzisiaj nazywamy Śląskiem, jest nim już tylko w nikłym stopniu. Wiesz, w Katowicach zawsze, choć może nie tak silnie jak przed wojną, czuło się różne etnograficzne składniki. I nie z powodu powojennych migracji, które występowały wszędzie. Po prostu, choćbyś nie chciała, zawsze tam się słyszało niemiecki. A już na przykład druga żona mojego dziadka-Ślązaka, pochodząca z okolic Rybnika, mówiła językiem będącym w równych częściach czeskim, polskim i niemieckim. Trzeba było być patologicznie ślepym i głuchym, by tego nie dostrzec. Taka jest natura Śląska. Mówię oczywiście o Górnym Śląsku, bo jeszcze inaczej to wyglądało w jego pozostałych częściach. Więc również i o to mi chodziło, gdy pisałem Finis Silesiae. Żeby ci, co o tym nie wiedzą, zechcieli coś wreszcie zrozumieć.
– Jeśli chodzi o mnie, to na pewno ci się to udało. Miałam oczywiście świadomość, że mieszkam w domu, w którym mieszkali do okresu po wojnie Niemcy, że na Dolnym Śląsku mieszkali przez kilka wieków, ale ta świadomość współistniała z resztkami peerelowskiej propagandy „piastowskich ziem odzyskanych”. Nie było wtedy we mnie potrzeby dowiedzenia się czegoś o losach niemieckich mieszkańców Śląska i historii tamtych miejsc.
– Wtrącę tu małą uwagę. Mówisz: mieszkańcy, mieszkali, mieszkałam, jakby chodziło tylko o mieszkanie i mieszkańców. Mieszkałem we Florencji czy w Nowym Jorku, z czego nie wynika, że dokonał się tam z mojego powodu jakiś kataklizm. Rzecz w tym, że oni tam żyli, byli gospodarzami i właścicielami tego miejsca, zresztą wespół z Polakami, Czechami, Łużyczanami, Żydami. Powiadasz „przez kilka wieków”, ale tu nie chodzi o jakieś wymierzalne stulecia, tylko o hańbę, jaka się dokonała w kilkanaście miesięcy, dorównując, a nawet przerastając całe zło, jakie światu przyniosło dwanaście lat hitleryzmu. O tym my, Polacy, w ogóle nie chcemy rozmawiać, ani nawet myśleć. A kiedyś trzeba będzie się wreszcie rozstać z tą sowiecką hucpą, w którą Polska została wciągnięta.
– Więc się trochę wytłumaczę. Nie mieliśmy o tym pojęcia, nikt nam o tych strasznych wydarzeniach nie opowiadał. Tyle się także w tamtych czasach – myślę o drugiej połowie lat 70. i 80. – działo w moim życiu i w Polsce, że jakby nie było na tę wiedzę miejsca. Trzeba było zmiany ustrojowej w Polsce, wolności słowa, pojawienia się innych, bardziej osobistych opowieści o dwudziestowiecznej historii polskiej i niemieckiej, mojej przeprowadzki stamtąd, która wzbudziła nostalgię za Dolnym Śląskiem. Wtedy – w drugiej połowie lat 90. – wpadła w moje ręce twoja niezwykła książka Opis podróży mistycznej z Oświęcimia do Zgorzelca 1257–1957. I było tak, jakby otworzyła się przede mną ukryta do tej pory jaskinia – dolnośląski Sezam z nieprawdopodobnymi bogactwami historii, niezwykłymi ludźmi i pięknymi miejscami. Taka jest siła i magia opowieści. A kiedy rozpoczęła się twoja fascynacja Dolnym Śląskiem? W twoich opowieściach pojawia się niekiedy rok 1984?
– Nie, nie. To było znacznie wcześniej i też należy do dzieciństwa. W latach czterdziestych, ale na pewno przed 1949, kiedy poszedłem do szkoły, zdarzyły mi się kilkumiesięczne wakacje w poniemieckim majątku, gdzieś w okolicach Środy Śląskiej. Tam znaleźli się odlegli kuzyni mojej matki. Poza mną, nie było tam żadnych dzieci. Po pięćdziesięciu latach bezskutecznie usiłowałem odnaleźć to miejsce. Z pewnością po tamtejszym pałacu oraz brązowym pomniku psa w dziczejącym parku nie ma już śladu. Jako dziecko przeczuwałem, że oto znalazłem się w miejscu zaczarowanym – puste domostwa, ogromne pole rdzewiejących, bo nikt ich nie używał, maszyn rolniczych, wymarzonych do zabawy. I ta sylwetka Ślęży w oddali. Znalazłem się w jakimś świecie po wielkiej burzy, ucichłym, wymarłym, pełnym reliktów nie wiadomo co znaczących. Później już wielokrotnie stawałem przed takim krajobrazem, nawet bez uczucia, że jestem najzwyklejszym okupantem „na cudzym”, raczej porażony triumfującym tam wandalizmem, kłamstwem, głupotą i zwykłą niegospodarnością. To straszne, choć równocześnie, w sensie inspiracji, poruszające.
Oglądałem takie rzeczy w latach 50., 60., 70., raz za razem, z zastanawiającą łapczywością. Lektura tego pejzażu oczywiście pogłębiała się z latami; przybierała postać rozmaitych przeświadczeń, odkryć, no i oczywiście tekstów. Nawet jeśli mogłem je pisać przed rokiem 1984, to oczywiście o publikacji, ze względów cenzurowo-politycznych, nie mogło być mowy. Pisałem więc i publikowałem co innego. Ale, gdy w przełomie lat 80. zrazu nieśmiało, ruszyły takie tematy jak Katyń, Wilno, Lwów i inne tabu, już nie było siły, by wreszcie nie wytoczyć procesu przeciw bezczelnym kłamstwom, jakie budowano na temacie śląskim i w ogóle tak zwanych Ziemiach Odzyskanych. Ale nawet dziś, choć niby formalnej cenzury już nie ma, czuję jednak to otaczające mnie przywiązanie do wygodnego kłamstwa i niechęć do trudnej prawdy. W ogóle, wydaje mi się, że cały nasz świat, już mówię tu nie tylko o Polsce, istnieje na mocy kłamstwa politycznie zadekretowanego. Nazywa się je „polityczną poprawnością”.
– Jak po tych trzydziestu latach odzyskiwania pamięci o historii Dolnego Śląska przed rokiem 1945 oceniasz stan polskiej świadomości. Czy coś zmieniło się na korzyść w wiedzy Polaków, i w stosunku tak zwanych Dolnoślązaków do miejsc, w których mieszkają? I czy masz jakiś pomysł na dobre „odzyskanie” tych miejsc przez Polaków?
– Mimo upływu lat, dziś wcale nie jest lepiej ze świadomością narodową. To znaczy ze świadomością złożoności spraw, które o nas stanowią. Bo jakoś tak się nieszczęśliwie składa, że szczególnie Polska jest nieuleczalnie zakochana w swoich iluzjach. Już mniejsza o fikcje historyczne takiego formatu, jakie nam serwował bł. Wincenty Kadłubek, bo każdy kraj miał swoich łgarzy-kronikarzy. Ale kłamstwo w żywe oczy, mówione w czasach, których jesteśmy świadkami, a nasze świadectwo rozmija się z treściami oficjalnych podręczników i mediów, to już bliskie utopii Georga Orwella. Są kłamstwa, które przyklejają się do świadomości ludzkiej dożywotnio i to wymaga bolesnej terapii. Przed tym schorzeniem nie chroni ani tytuł naukowy, ani perswazja, ani zorganizowana działalność edukacyjna. Trudno pogodzić się z faktem, że pewien, wcale niemały, procent populacji stanowią durnie. Jeszcze trudniej się pogodzić z tym, że durnie są bardziej donośni w swoich okrzykach i lamentach, a co gorsza zdobywają społeczne wpływy dzięki innym, mniej krzykliwym, choć równie niebezpiecznym durniom. Szczęśliwie jednak na durniach się nie kończy i istnieje także, choć w mniejszości, krąg ludzi uczciwych w myśleniu i działaniu, służących prawdzie, artykułujących swoją wiedzę taktownie i szczerze.
Jakie to przyniesie skutki i czy w ogóle odzyskiwanie prawdy ma sens – nie wiem. Bo cała ta, nie tak znów dawna, przeszłość, ale i powojenna teraźniejszość, jest powleczona grubą warstwą politycznego interesu, któremu najmniej chodzi o prawdę czy komfort jednostki. Nawet ty, choć to pewnie zwykłe przejęzyczenie, mówisz o dobrym „odzyskiwaniu tych miejsc dla Polski”. Odzyskać można tylko to, co zostało zagrabione. Spróbuję więc zdefiniować stan rzeczy: Polska w jej istniejącym kształcie geograficznym jest od a do z wymyślona przez Stalina, zapewne w celu utrzymania permanentnego zatargu z Niemcami. Co dość dziwne, że – pomijając nie dość rozpoznany udział Wandy Wasilewskiej w tym planie – Stalin co do joty zrealizował marzenie polskich endeków, którzy, choć rusofile i germanofoby, ani trochę nie byli socjalistami. Socjalizm im śmierdział żydostwem. I tak jak to sobie w Poznaniu przed wojną roili, zachodnie granice Polski pobiegły aż nad Odrę, Nysę Łużycką, Szczecin a nawet Prusy Wschodnie. A jeszcze w końcu roku 1944 rząd polski na emigracji ustami premiera Arciszewskiego nie życzył sobie Wrocławia i Szczecina na terenie powojennej Polski, oraz trzeźwo ostrzegał przed polityką wysiedlania. No cóż, sprzymierzone siły Churchill – Stalin postawiły nam to piwo do wypicia i łykamy je jeszcze w czwartym pokoleniu. Na szczęście Unia Europejska i jej procesy integracyjne dają nadzieję, że czarci urok rzucony przez sowiecko-brytyjskich aliantów nie rozpali w przyszłości konfliktu wojennego o rzeczone terytoria. Ja zresztą nie mam nic przeciw temu, że akurat Dolny Śląsk po wojnie był dla nas dostępny. Oczywiście z wyjątkiem, bardzo niestety licznych, obszarów zajętych przez sowieckie bazy wojskowe. Mnie raczej boli ten gospodarczy, cywilizacyjny i kulturowy upadek, który przynieśliśmy tej ziemi. […]
Początek grudnia 2012 r. na trasie Rzeszów – Warszawa – Dolny Śląsk