FRAZA NR 73-74 / 2011 – PORTRETY

Jan Tulik

Gotyckie rozety u św. Bartłomieja w Drohobyczu

Woła cegła po cegle
szwabachą (skreślić!) czystym gotykiem:
Chrystus prawdą

Po drugiej stronie oceanu miasta,
za falami krawężników,
spod cerkiewnej kopuły
błękitno-złota cyrylica upewnia:
Pokój wam.

Dalej –
za siedmioma wzgórzami białych mgieł
płużą bury asfalt konie
i źrebięta bez siedmiu chomąt
bez siedmiu wędzideł przy hardych chrapach,
bez pługów wylustrzonych za traktorem
na którym poprawia wargi perłową szminką
Tania Tamara Tonia – one wszystkie

Półdzikie bzy mrugają kiściami
– już za kilkadziesiąt dni świetlnych nastąpi
błogosławione przeistoczenie – zawisną nad rowami
grona czarnych jagód – kilometrami
aż po wszystkie wecki w spiżarniach Drohobycza

Ale spóźnione o gwiazdy lat świetlnych
złocistych jesieni – nie zdążą
na cynamonowe lady kolonialnych sklepów
Nie zdołają skusić niczyjego podniebienia

Dalej –
już mrok Dlatego bezkarnie
powraca ciągle konfidencjonalny
szept z wczoraj:
-to osiedle już wyschło-gdy kopali fundamenty-z żydowskich
Kości-jeszcze zwisały-płaty skóry –

on to widział Meier – ostatni uczeń Mistrza

Pokój wam

Chrystus prawdą


Z każdej toni

Junona wysiada z chmury zaprzężonej w pawie,
Merkury podaje jej oczy – dwie perły
Wyłupione z obciętej głowy Argusa*)
(Tyle Hendrick Goltzius w prostokącie 131 x 181 cm)

I jeszcze to. Ich zdziwione oczy napełnione strachem;
Jej nagie piersi więcej widzą niż źrenice wpatrzone
W wydłubane perły, w oczodoły spod płynących
Na skrwawiony miecz włosów.

On już nie widzi jedynego świata w półkulach
Które mógłby unieść chwytając w palce
Brzoskwiniowe sutki – przecież Junona już wyjmuje
Z jego dłoni ciepłe jeszcze perły.

Lecz spod skalistej góry na dalekim horyzoncie
Obserwuje ich jałówka o sierści w odcieniu
Mlecznej mgły. To przecież Io – kochanka Jowisza;
I pawie przy rydwanie z gęstego cumulusa.

Jak to jest podawać sobie cudze oczy
Z ręki do ręki nie do końca wiedząc, czy one nie widzą
Naszych oczu, krwi na klindze, przy świadkach:
Wpatrzonej jałówki i pawich paciorków z łuskami powiek.

Oszczerstwo osnute milczeniem nie jest przecież
Zatopionym meteorem –
Gwiazdy wtedy wydobywa się z każdej toni,
Bez zmrużenia powiek.


– – – – – – – –

*) Hendricks Goltzius Merkury wręcza Junonie oczy Argusa 1615 (Museum Boijmans van Beuningen, Rotterdam)

Portret

Magdalena Rabizo-Birek

Poetyckie zbiory Jana Tulika
Jankowi ze spóźnionymi życzeniami urodzinowymi

Nastał czas poetyckich zbiorów Jana Tulika. Oto bowiem w ciągu trzech ostatnich lat ukazały jego dwie nowe książki poetyckie: Godzina drogi (2008) i Szepty przy
„Początku świata”
(2011), wkrótce w Bibliotece „Frazy” zostanie opublikowany wybór jego wierszy Kaligrafia zdziwienia, przygotowany z inicjatywy i we współpracy z poetą Stanisławem Dłuskim. To wiele – bogaty plon życia pisarza, który w 2011 roku świętował (raczej nieoficjalnie, w gronie przyjaciół) podwójny jubileusz – 60. rocznicy urodzin
i trzydziestolecia literackiego debiutu – tomu poetyckiego Zdarzenie w C-durze, wydanego w 1981 roku. Tulik odnosił sukcesy jako poeta (laureat nagród im. S. Piętaka
oraz im. R. Milczewskiego-Bruno) oraz jako prozaik. Uwagę krytyki i czytelników przykuły szczególnie jego dwie powieści: Doświadczenie (1986, wyróżniona w konkursie literackim Młodzieżowej Agencji Wydawniczej i czytana w radiowej Trójce przez Marka Kondrata) oraz uhonorowana Nagrodą Fundacji Kultury Furta (2001) – obie wyrastające
z autobiograficznych doświadczeń dzieciństwa i wczesnej młodości autora. Jednak artystyczna (podobnie zresztą jak życiowa) droga Jana Tulika nie była usłana różami
i podobna do zwróconej w niebo wieży. Jest – i widać to z perspektywy trzydziestu lat, które upłynęły od jego debiutu – meandryczna, znaczona okresami milczenia, duchowych
i fizycznych kryzysów, niepodobna do wznoszących się regularnie linii niektórych literackich karier.

Skądinąd – abstrahując od osobistego losu pisarza, owej przeznaczonej mu przez Boga własnej „godziny drogi”, dzieli on niedobry los swojej generacji – urodzonych w latach 50. XX wieku, którym przypadło debiutować w najgorszym z możliwych dla polskiej kultury czasów – stanu wojennego, tuż po spektakularnym, zawłaszczającym na wiele lat dusze czytelników i krytyków, pokoleniu ’68, inaczej zwanym Nową Falą. Tulik należy do generacji tak zwanych „nowych roczników”, które próbowały się pokoleniowo wyodrębnić od nieco starszych, sławnych kolegów i nie bardzo im się to powiodło. Zostali albo uznani za ich epigonów, albo podejrzliwie przyjmowanych pisarzy „zamiast”, bowiem przyszło im debiutować w czasie, gdy wielu pisarzy starszych, a wśród nich najgłośniejsi przedstawiciele Nowej Fali (Barańczak, Krynicki, Zagajewski) znaleźli się z powodu swego politycznego zaangażowania na indeksie.

Poezja roczników 50. jest słabo opisana; w kilku wystąpieniach programowych jej twórcy podkreślali, że chcą tworzyć poezję osobistą, wyrastającą z intymnych doświadczeń, wsłuchaną nie tylko w ducha czasu, ale i w głos wewnętrzny, będącą dialogiem
z przesłaniami tradycji, otwartą na różne inspiracje poetyckie i kulturowe. Nazywa się ją czasem „Nową Prywatnością”. Twórczość poetycka tego pokolenia jest wyjątkowo polifoniczna i także – co dobrze pokazuje twórczość Jana Tulika – wewnętrznie zróżnicowana, a przez preferowanie indywidualizmu tak w sferze znaczeń, jak i stylu bywa hermetyczna, trudniejsza dla wciąż dość jednostronnie poetycko wykształconego polskiego czytelnika. Chciałabym jednak podkreślić, że od początku, od niewdzięcznych czasów ich debiutu, pisarze tej generacji tworzyli literaturę nowoczesną i uniwersalną,
bo pisaną „na własny rachunek i odpowiedzialność”, uwolnioną od garbu typowo polskich zobowiązań, niewpisującą się w żadne stereotypy (zwłaszcza „zaangażowania”, „publicystyki”, „romantyzmu”), co zresztą wcale nie znaczy, że nie odbija się w niej historia Polski ostatnich dekad, co znakomicie widać w tomie Suplikacje Tulika z roku 2000, które są chwilami poetyckim reportażem z polskich ulic, sklepów i mieszkań okresu ustrojowej transformacji.

Zasada „zbioru”

Stało się ostatnio praktyką wydawniczą, że uznani poeci publikują niewielkie tomiki, złożone niekiedy z kilkunastu wierszy. Takie książki mają często postać cyklu poetyckiego lub wieloczłonowego poematu, charakteryzują się też wewnętrzną jednolitością stylistyczną i tematyczną. Łatwiej wówczas krytykom i czytelnikom uchwycić nić przewodnią, dostrzec zasadę organizującą tomik. Taki charakter miały wspomniane Suplikacje Tulika, wyróżniające się oryginalną kreacją bohatera lirycznego – pana Kovalsky’ego, pisanego przez „v” (tyleż podobnego, co niepodobnego od autora): krytycznego obserwatora, ale i zagubioną ofiarę przemian kulturowego paradygmatu,
jaki dokonał się w Polsce po roku 1989. W tomiku Tulik manifestował oblicze moralisty zatrwożonego upadkiem mitów i obyczajów, deprecjacją etosu literatury, rozchwianiem tradycyjnych hierarchii wartości, zwycięstwem w życiu społecznym łatwej konsumpcji
i bezwzględnej pogodni za pieniądzem. Warto w tym miejscu podkreślić wszechstronność jego pisarstwa, która znajduje wyraz w różnorodności stylów i konwencji jego utworów. Tulik jest bowiem także autorem słuchowisk radiowych i dramatu Kontynenty, krytykiem literackim, pisze eseje o tematyce regionalistycznej, jest animatorem życia kulturalnego, cenionym za znakomicie prowadzone spotkania z pisarzami, artystami, podróżnikami
i ludźmi kultury (obecnie najczęściej w Saloniku Literackim Krośnieńskiej Biblioteki Publicznej, gdzie pracuje).  

Pojęciem „zbiorów” w związku z ostatnim okresem twórczości pisarza – a skupię uwagę
na jego nowych książkach, wydanych przez wydawnictwo Adam Marszałek w Toruniu – Godzinie drogi i Szeptach przy „Początku świata” – posługuję się nie tylko po to,
by podkreślić wielką ilość publikacji (w końcu trzy tomy w ciągu trzech lat, z których jeden jest wyborem, nie są w Polsce żadnym rekordem), ale przede wszystkim, by ukazać bogactwo, złożoność i artystyczną rangę jego wierszy, ułożonych w przemyślany kompozycyjnie sposób. W publikowanej w tym numerze „Frazy” rozmowie z Piotrem Sobotą pisarz wyznaje, że woli książki poetyckie od tomików. Rozróżnia zatem te formy ogłaszania wierszy – w pierwszej widząc przemyślaną, artystycznie skonstruowaną całość, w drugiej zaś – przypadkowy układ utworów, napisanych w danym przedziale czasu.

Hołdowanie zasadzie konstruowania zbiorów wierszy jako poetyckich „całości” świadczy
o osiągnięciu artystycznej dojrzałości. Pokazuje, że autor takiego „zbioru” dobrze zna pisarski warsztat i jest świadomy tego, że każda książka, nawet taka, która łączy różnorodne teksty, jest zawsze czymś jakościowo odmiennym od zwykłej sumy. Wie, jakie znaczenie ma rama tekstowa, którą tworzą: tytuł, podtytuł, pierwszy i ostatni utwór książki, rozumie relacje między utworami ze sobą sąsiadującymi. O pisarskiej klasie świadczy także umiejętność spojrzenia na swoje wiersze z pewnego dystansu, niemal
jak własny krytyk, i rozpoznania w nich swych „obsesji” – nastrojowych, gatunkowych
i tematycznych dominant. Zgodnie z takimi zasadami, dzieląc książkę na siedem, opatrzonych metaforycznymi tytułami części, skonstruował poeta wydany po ośmioletniej przerwie tom Godzina drogi. Nie jest to bowiem „zwykły” zestaw wierszy z lat, które upłynęły od wydania ostatniego tomu, a przemyślany wybór utworów ważnych, znaczących, pisanych, o czym świadczą datowania niemal od czasów debiutu. Godzina drogi jest poetycką summą Tulika.

Gest powrotu

Zamykający tom wiersz Liczba bezwzględna jest datowany na 13 grudnia 1982 roku. Pomysł zamknięcia nim książki wydanej dwadzieścia sześć lat później może świadczyć
o autorskim przekonaniu o jedności własnej twórczej („godziny”) drogi; nie różni się on bowiem zasadniczo od wierszy późniejszych. Może także wskazywać na ideowy zamysł książki, a może i całej poezji Tulika. A wydaje się nim być intelektualny i duchowy ruch wstecz, „gest powrotu”, znaczonego zarówno porządkującą refleksją, jak i formotwórczym wysiłkiem nadawania artystycznego kształtu szeroko rozumianemu życiowemu doświadczeniu: obserwacjom, myślom, doznaniom i przeżyciom. Być może to konstatacja banalna i dałoby się ją odnieść do wielu innych poetyckich projektów i w ogóle do szczególnego charakteru tworzenia literatury, w której z natury rzeczy zapis zawsze będzie późniejszy od doświadczenia właśnie o ów symboliczny interwał czasu
(znów o „godzinę” drogi), która w gruncie rzeczy decyduje o Wszystkim. Owo Wszystko
to nostalgia, mądrość, refleksja; wszak, jak powiada filozof: sowa Minerwy wylatuje
o zmierzchu. Gdy nastaje wieczór, a potem noc, w zaciszu pokoju, przy świetle lampki,
w ciągu kilku godzin między dniem a snem, dany nam jest przez Boga czas na ochłonięcie z emocji, które niesie codzienna aktywność, jej zrozumienie i uporządkowanie. Tulik opiewa ten poetycko-filozoficzny, medytacyjny czas, a niekiedy jak w Modlitwach niepokornych z Godziny drogi – go przeklina; pojawia się on także w jego autotematycznych refleksjach.

W jego poezji dostrzec można zachłanne, wielozmysłowe kontemplowanie, wręcz chłonięcie świata, przywodzące na myśl wiersze Miłosza. Poeta zbiera w siebie wszelakie doznania, doświadczenia, myśli i obserwacje, z których w długich chwilach skupienia
i medytacji, destylują się, krystalizują i powoli „piszą” wiersze – w ostatnim okresie raczej dłuższe, dygresyjne, skupione wokół kilku, przemyślnie ze sobą posplatanych wątków
i zakończone wyrazistą puentą. Weźmy jako przykład metody twórczej Tulika, otwierający zbiór erotyków Szepty przy „Początku świata”, wiersz Do ostatniej litery – ciekawy tym bardziej, że zdaje się łączyć obie książki (przez czasowy związek z powstałym w okresie stanu wojennego ostatnim lirykiem Godziny drogi):

Opisałem pierwszą miłość.
(Opisałeś czule – mówiły córki);

Tak jak teraz piszę do Ciebie.

Opisałem:
Że kiedy dotykam jej ramienia,
to zaledwie świta myśl o cieple jej skóry,
cieple jeszcze przed-różowym jak poranne mleko
nad łąką w pastelowej zorzy.

Że kiedy szkicuję pragnienie, zaledwie spoglądam
w pąki na niebieskiej rabatce – wybieram irys malowany
wczesnym niebem i jeszcze nie wierzę
w objawienie chwili, kiedy jego cicho rozwarte
płatki przywdziewają fiolet wieczoru; i kiedy
zamsz dojrzałej brzoskwini, tak dojrzałej,
że trzeba już wejść bez pytania, że –
[Dekret z dn. 12. XII 1981, O stanie wojennym,
roz. II, art. 17, ptk. 4 (Dz. U. nr 29, poz. 154)]

Właśnie tak opisałem tę miłość.
Kochanie.

Dobrze, że udaje nam się to odczytać.
Wszystko. Do drżenia ostatniej litery.

Inspiracją napisania tego liryku mogła być lektura po latach starego zbioru wierszy
z czasów stanu wojennego, gdy wydawcy w ten charakterystyczny sposób odnotowywali cenzorskie ingerencje. Może był to rękopis miłosnego wiersza, dołączonego do listu
z miejsca internowania… Może zaś poeta „zasłonił” się dekretem przed słuchaczkami-córkami, by w ten sposób ukryć / przemilczeć opis erotycznego zbliżenia, ku któremu kierowały coraz bardziej aluzyjne, roślinne-owocowe metafory liryku… Jakie by się nie kryły w tym chwycie intencje – wiersz sugestywnie ilustruje, jak przed laty historia brutalnie wkroczyła w intymność miłosnego świata dwojga ludzi, niszcząc go i przy okazji także niszcząc w polskiej poezji (i w poezji Tulika), zademonstrowaną w środkowej strofie poetycką dykcję – liryczną, zmysłową i sentymentalną. Na powrót do niej poeta decyduje się dopiero po wielu latach, po poddaniu jej szczególnej próbie – jego dawny miłosny wiersz czytają i oceniają najpierw córki, reprezentujące nowe pokolenie czytelników,
a po jakimś czasie także nowa miłość. Okazuje się, że dawny liryk nie stracił mocy, że nadal mówią i działają zapisane w nim uczucia i doznania, że innymi słowy – można powrócić w poezji do tamtego „czułego”, bogatego, obrazowego, emocjonalnego języka, który znamy z najpiękniejszych strof polskiej poezji miłosnej – z liryków Morsztyna, Karpińskiego, Mickiewicza, Leśmiana, Gałczyńskiego i Baczyńskiego.

Poezja czuła

Takim właśnie figuratywnym językiem, wypełnionym, wydawałoby się bezpowrotnie wygnanymi z poezji wysokiej przełomu XX i XXI wieku rekwizytami: ptakami, kwiatami, kontemplacją zjawisk natury i dzieł sztuki, napisane zostały zarówno erotyki zawarte w Szeptach przy „Początku świata”, jak i wiele wierszy tomu Godzina drogi. Przy czym erotyki Tulika wyróżnia to, że nie opowiadają wyłącznie o przeżyciach miłosnych (choć emanują subtelną zmysłowością), ale także pokazują, jak się kochając doświadcza świata wokół, o radości bycia z innym, wspólnych doznaniach estetycznych, podróżach i życiu codziennym, współprzeżywaniu, dzieleniu się myślami. Ogarniają bogactwo i różnorodność przejawów miłości we wzajemnych relacjach (zwraca uwagę, jak często autor sięga po konwencję dialogu, a także przytacza i komentuje wypowiedzi kochanki). Poprzez metaforyczne przybliżenia stara się oddać ulotną aurę miłosnych uczuć. Poetycko celebruje miłość, wydobywa ją z materii codzienności, powiększa, czyniąc zeń najważniejsze życiowe święto.

Chętnie wierzę w to, że Janowi Tulikowi zdarzają się chwile natchnienia, w których wiersz zjawia mu się od razu, gotowy i doskonały, ale mam przeczucie, że tak naprawdę lubuje się w drobiazgowej, mozolnej, podobnej pracy jubilera, kompozytora lub malarza „robocie” dopasowywania do siebie słów, by dobrze brzmiały i ciekawie znaczyły, szukania świeżych porównań i metafor, łączenia w oksymoroniczną, paradoksalną całość odległych od siebie skojarzeń myślowych. Ceni koncepty, poszukuje dobrych, oryginalnych pomysłów, tworzy paraboliczne miniatury, jak Norwid i późny Staff. Czerpie satysfakcję z tego, że to on – nieważne czy jako Mistrz czy tylko jako dobry rzemieślnik – włada przez siebie wykreowaną, czułą i fantazyjną krainą poezji, budowaną epitetami, porównaniami, metaforami, symbolami, toposami – wszystkimi narzędziami, jakie odziedziczył po swoich poprzednikach – „przyjaciołach Szekspira”. „Wizyta przyjaciół Szekspira” to tytuł eksponującej literackie motywy części VI Godziny drogi, ale jeszcze bogatszy w intertekstualne i intersemiotyczne – muzyczne i plastyczne motywy wydaje się być tom miłosnych wierszy, co sygnalizuje już jego tytuł, zawierający aluzję do słynnego obrazu Gustava Courbeta Początek świata. Można nawet powiedzieć, że dojrzałość i poczucie mocy wyraża się w późnej twórczości Tulika w swobodzie dialogowania ze swoimi mistrzami – w poetyce polemiki, aluzji, reminiscencji, reinterpretacji. Takim wierszem-dialogiem, między innymi z gigantami angielskiej poezji – Keatsem, Poundem, Eliotem, jest skomplikowany, wieloznaczny liryk Święty Wit i słowik rdzawy z tomu Szepty przy „Początku świata”.
Tulik pracuje nad swoimi wierszami, cyzeluje je, doskonali, buduje z nich estetycznie wysmakowane i myślowo intrygujące całości. Czyni to kierując się w stronę Miłoszowej „formy bardziej pojemnej”, zdolnej zawrzeć w sobie całe bogactwo słów i rzeczy tego świata. Rzadziej wyrusza ku Różewicza szarej stronie ascezy, milczenia, nagiego wiersza, choć i takie lapidarne, przejmujące utwory pisze i zawarł je w III oraz IV części Godziny drogi, opatrzonych tytułami Modlitwy niepokorne i Rak liryki. Niech przykładem tej dykcji będzie przypominający także W Weronie Norwida (św. Norwida, jak poeta tytułuje swego mistrza) liryk Mężczyzna buduje dom z kamienia:

Po kamieniu zranionym młotem
popłynęła strużka pęknięcia,
w którą wreszcie wsączyła się woda.

Wtedy powiedział do niej:
jesteśmy kamieniami,
dopiero pęknięci możemy siebie przyjąć,
Podzieleni – każde z osobna
Na jedno.

Godzina drogi – ta przymiarka pisarza do edycji wierszy wybranych, dobitnie poświadcza dojrzałość poetyckiego warsztatu. Mistrzowskie są tam zwłaszcza opisy przyrody, które chwilami przypominały mi Pana Tadeusza i Sonety krymskie Mickiewicza. Wyróżnia je trafne, metaforyczne sprzężenie obrazów widzianego i przeżywanego świata natury z refleksją nad meandrami conditio humana oraz jego wariantu – własnego doświadczenia. Tulik ma swój własny patent na przedstawianie krajobrazu jako stanu duszy i czynienie analogii między prawami natury a życiem ludzkim; weźmy jeden z kilku świetnych przykładów – krótki liryk Regularność planet:

Nocą grad wielkości jaja roztrzaskał gniazdo
słowika, powalił pszenicę, otrząsnął jej okwiat,
granatowy parawan przysłonił księżyc i gwiazdy.

Jak rzeka nazajutrz, tak i ty wystąpiłaś z brzegów.
Wylew zawsze pozostawia szczątki i nieczystości;
Ale cóż znaczyłby Nil, gdyby nie wylewał.

Więc nie krzycz, że cię to upokarza. 

Wyjaśnia zresztą swoje poetyckie preferencje w szeregu wierszy autotematycznych, przede wszystkim w liryku Porównania, który jest lirycznym wykładem własnej ars poetica, próbą zdefiniowania tego, czym jest poezja, jakie ma moce, z jakiej człowieczej potrzeby wyrasta. Ryzykując banalizację przesłania tego wiersza, nazwałabym ją fundamentalną potrzebą zadomowienia się w bycie, zakorzenienia w nim poprzez mediatyzującą moc słowa, które rzeczy nieznane i przez to napawające lękiem – jak choroba, śmierć, spadające zawsze znienacka cierpienie – pomaga oswoić wprowadzeniem takich wyrażeń, które przeniosą je i osadzą w przestrzeni znanej, oswojonej, a przez to bezpiecznej. Słowo kolonizuje, zasiedla, nazywa, potrafi oswoić i uczłowieczyć najstraszniejsze doświadczenia, co doskonale ilustruje zawarty w tomie cykl wierszy o tematyce rosyjskiej, aluzyjnie obrazujący doświadczenie łagrów i sowieckiego totalitaryzmu (Epitafium Mistrza Bułhakowa, I u nas wyjeżdża się na wczasy, Byłem, widziałem, płakałem, Świteź a Wyspy Sołowieckie). Tę terapeutyczną moc słowa poeta tak opisuje w wierszu, którego oksymoroniczny tytuł Marne i pożyteczne znakomicie wyraża dobrze przez niego rozumianą antynomię mocy i braku znaczenia sztuki, rozwiązaną – jakże by mogło być inaczej – przez dyskretne wskazanie na „siłę” i „sens” tworzenia:

Czy może mieć znaczenie dla kogoś,
że łaknę szelestu kropli w lipach?
Czy szmer ten nakarmi go?
A jeśli, to zapewne jak ja, w samotności
będzie łykał sopel gorącego wieczoru, który spada
Nagle i ostro pod sierpniowym księżycem;
będzie kładł na serce słodki plaster
pejzażu, który zabłąkał się w powidoku
pędzącego na oślep żywota.

Więc milczałem. Tyle lat. Wątpiłem – czy moje
wołanie potrafi przekonać, że jest opatrunkiem?

Lecz jeśli tylu ranionych błąka się po ulicach,
bezdrożach,
wśród promieni przysłoniętych marnym
pyłem,

milczenie również nie jest pożyteczne

Magdalena Rabizo-Birek

Portrety

„Bez wyobraźni ten świat zginie”. Z Janem Tulikiem rozmawia Piotr Sobota

Piotr Sobota: Od czego by tu zacząć? Jesteś twórcą bardzo „rozległym” jeśli chodzi o formy. Wiele z nich z powodzeniem uprawiasz. Która z nich jest ci najbliższa?
Jan Tulik: Zaczynałem od poezji. Dla mnie poezja to nie jedynie wiersz, poezja bywa „schowana” choćby w prozie, formach dramatycznych, pewnie i w eseistyce. Może… to kwestia języka, kwestia dykcji, której szukam w sobie dla samego siebie.
– Mówisz, że najbliższa jest ci poezja. W wierszu Do lotu domagasz się: „niech nie będzie kurą – rozgdakaną ze strachu / przed upadkiem z grzędy”. Czy nie dożyliśmy czasów gdakania literatury?
– Pewnie – tak. A może czasów, kiedy gdakanie jest cynicznie wystawiane na sprzedaż? Problem raczej w tym, choć mogę się mylić, to bardziej kwestia dla socjologa kultury, że owo gdakanie ktoś opisuje, niekiedy niby ocenia negatywnie, ale twierdzi przy tym, że „diagnozuje rzeczywistość”. W świadomość publiczności jednak zapada ów skutek diagnozowania, czyli często wymieniane nazwiska, choć właściciele tych nazwisk mogą być autorami artystycznego chłamu. Internet temu służy wybornie. Nie służy temu zaś krytyka – co nie oznacza, że krytyki nie ma; jednak zbyt mało dobrych krytyków ma szansę wypowiedzieć swoje zdanie – tu zasadza się jeden z ważnych problemów. Ale myślę też, że każde czasy mają swoje plusy i minusy. Ale „nie depczcie przeszłości ołtarzy…”. Oczywiście nie chcę wchodzić tutaj w zakres myślenia typowo historycznego. Ale technicznie rzecz biorąc: kiedyś wydawało się książkę, która otrzymała przynajmniej dwie profesjonalne recenzje. W przypadku różnic zdań recenzentów – wydawca zamawiał trzecią. Jakby arbitralną. Więc tak wydawane książki nie mogły być złe. One były niekiedy słabsze, średnie, ale zazwyczaj były dobre i bardzo dobre. Oczywiście pomijam socrealistyczną propagandę sprzed półwiecza. A dzisiaj? Kiedyś mój przyjaciel, znakomity grafik Zbyszek Hübsch, który współpracował z rzeszowską oficyną KAW i robił wiele doskonałych opracowań graficznych książek, mówił: „Za beznadziejne wiersze konkursowe dawałbym mandaty”. Śmialiśmy się wspólnie z tego, bo to był sarkastyczny pomysł. Okazało się, że doszło do tego! Autorzy słabych wierszy, zwłaszcza tych, w których nie ma poezji, płacą mandaty! Bo ogłasza się konkursy literackie i autorzy, chcąc w nich uczestniczyć, mają wpłacać wadium. Gdy nie wygrywają, oczywiście to wadium przepada. Pomysł jest dla mnie kuriozalny. Czyli: absurd sięgnął realności. Zmierzam do tego, że dzisiaj każdy może sobie pójść do drukarni, wyłożyć pieniądze, wydać jakiekolwiek wiersze. Myślę, że w ten sposób dewaluuje się słowo i mowa wiązana.
– To będzie wywiad z jedną niespodzianką. Proszę (podaje Tulikowi zdjęcie ważki).
– Pięknie potraktowałeś Mehoffera! (śmiech). Ta ważka jest twojego autorstwa?
– Tak, ale tutaj nie chodzi o Mehoffera, tylko o Tulika, bo w powieści Doświadczenie piszesz o niej jako o literaturze, „która, poza własną prawdą i tylko prawdą nie ma wobec nikogo i niczego obowiązków; czy to swoisty rodzaj wolności, czy najpiękniejsza konieczność…”.
– Nie pamiętam, żebym ja to napisał, czy powiedział (uśmiech), ale ja się z tym zgadzam.
– W Doświadczeniu jest piękny, długi opis literatury.
– A co ma do tego ważka?
– Jest metaforą literatury.
– Hmmm…. potwierdzam to, że literatura, sztuka nie powinny mieć obowiązków wobec kogoś czy czegoś. Oczywiście każdy rodzaj tworzenia jest usiłowaniem czy próbą dialogu z drugim człowiekiem, ale z człowiekiem, który mnie rozumie, który chce przyjąć moje propozycje do rozważenia. Nie znaczy to, że on chce i musi przyjąć moją koncepcję świata, która wynika z mojej wrażliwości i przemyśleń. Kiedyś rozmawiałem o tym z Wiesławem Myśliwskim i on był podobnego zdania. Dlaczego pisarz ma mieć obowiązki? I wobec kogo ma je mieć? Wobec swojego środowiska? ideologii? religii, w której zostałem wychowany? Wobec społeczeństwa, które mnie rzekomo ukształtowało? Ono mnie ukształtowało, bo musiało – taka kolej rzeczy, błoto kształtuje żaby i kijanki, powietrze wrony i sikorki… Czyli ja, żyjąc w stawie, musiałem słuchać jego mieszkańców. Nauczyłem się pływać. Ale czy mam obowiązek pisać peany na temat stawu, żab, ryb? Nie! Uważam, że twórca powinien być na tyle wolny, żeby nie mieć wobec nikogo zobowiązań. Ale istnieje druga strona, rewers. Myślę, że twórca może, a nawet powinien wypowiadać swoje zdanie w kwestiach, na przykład moralnych, etycznych, społecznych (jeżeli to leży w konwencji jego pisania) – dla dobra powszechnego. Niekoniecznie poprzez dzieło sztuki. Ale może, nie musi. Chyba, że zostanie do niego skierowane pytanie jako do obywatela. To już inna sprawa; ale nie kwestia sztuki.
– Przeżyłeś trudne czasy. Czy dramat Kontynenty i pokazany w nich obraz socjalistycznej atomizacji społeczeństwa można uznać za próbę rozliczenia się z tym czasem – posługując się imieniem jednego z twoich bohaterów: czasem Pomiotów?
– Nie jest to dramat rozliczeniowy, to dramat, który pokazuje właśnie współczesność – każdą współczesność. To co najwyżej próba porównania tego, co jest, z tym, co było. I co się okazuje? Że niewiele się zmieniło. Kategoria Pomiota istniała i istnieje w człowieku. Taki Pomiot istniał wcześniej, także w innych kulturach. Pomiot istnieje i dzisiaj – tylko dziś jakby otrzymał przyzwolenie na ujawnienie się; jest pod pozorem demokracji tolerowany, na zasadzie prawa istnienia różnorodności. I w tym dramacie jest ten Pomiot jako bohater utworu, tak jak u Dostojewskiego jest Smierdiakow, u Mrożka – Edek, choć to inne kategorie diabelskich pomiotów. Zatem Kontynenty nie mają wiele wspólnego z rozliczeniami, ale są porównaniem dwóch czasów. W każdej epoce, w każdej społeczności, w każdym systemie istnieje nędzny człowiek – jakiś pomiot, i w mojej sztuce jest Pomiot. Kontynenty, którym dałbym teraz tytuł Sprawki Pomiota,były szeroko jak na dramat opisane przez czołowe pisma. Na przykład J. R. Kowalczyk w „Rzeczpospolitej” podkreślił, że dramat ten jest na tyle ważny, iż koniecznie powinien być wystawiony, a już w ostateczności zrealizowany w formie słuchowiska. Poza tym, wystarczająco trafne odczytanie – według mnie jako autora, a to ważne, bo oznacza, że wskazałem dobre tropy wytrawnemu czytelnikowi – dała na okładce Magdalena Rabizo-Birek – wszak Kontynenty wydała „Fraza”. Sugeruje ona, że problemem sztuki jest Tischnerowski nieszczęsny dar wolności po totalitaryzmie – i tu jest słuszne twoje nawiązanie do minionej epoki, ale ona mówi wprost: „Postaci dramatu są obciążone kalectwem, ponieważ ludzka natura jest niedoskonała. […] Nadejście wolności, która dotąd tylko jaśniała w marzeniach, napawa lękiem. Przynosi bowiem trud wyboru […] i napawa strachem przed nieznanymi konsekwencjami decyzji. Metafora zamkniętego zakładu opieki, w którym pensjonariusze przebywają pod czujną opieką wszechmocnej Maryjki przypomina Lot nad kukułczym gniazdem Keseya”. Jakaś niepozorna Maryjka trzyma nas na linkach z haczykami, a Pomiot jest gorliwym wykonawcą jej postanowień. Kiedy pojawia się moment dogodny, by wyjść za bramy piekieł, wszyscy przemądrzale dyskutują i nie stać ich na owo wyjście poza szlaban, bo jesteśmy chromi, strachliwi. Oczywiście nie dotyczy to wszystkich, ale spójrzmy – tyle wokół szans, a tu marność jakaś chochola; nie chce się chcieć?
– W tym dramacie i w opowiadaniach z tomu Gry nieużyteczne sięgasz po mocne środki wyrazu, szczególnie chętnie posługujesz się ironią.
– Artur Sandauer pisząc o twórczości Brunona Schulza wyraża przekonanie, że tak naprawdę dopiero heglowska dialektyka uświadamia nam, że żaden ustrój czy dogmat nie są ostateczne; że istotę psychiki ludzkiej stanowi wieczny ruch; i że filozofia dialektyczna wprowadza nas do historii, zaś romantyzm do psychologii i sztuki. Przeświadczenie o zmienności wszelkich dogmatów odbiera, jakby łamało, powagę owych zasad i dogmatów, skoro są nietrwałe. I stąd w sztuce pojawiła się autoironia, negacja koturnowej powagi – dał temu początek Byron. Chyba miał rację; dlatego ironia, a zwłaszcza autoironia, ma wielki sens w literaturze. A już Norwid powiadał: „błądzą ci, co mają ironię za zło ludzkiego serca”.
– Powróćmy do duchowości, która w twoim pisarstwie jest mocno obecna. Często wypowiadasz się w formie modlitwy, choćby w wierszu Grzechy świata. Gdybyśmy próbowali cię jakoś zaszufladkować, to bliższa by ci była etykieta twórcy religijnego czy egzystencjalnego? Przy czym, na potrzeby tej rozmowy, przyjmijmy, że nie jest to egzystencjalizm teistyczny.
Tertium non datur? Ani profetyczny…
– Możesz to rozwinąć? Jak to jest z twoim egzystencjalizmem? Gdzie byś siebie widział?
– Nigdzie. I wszędzie – jak w Ubu królu… A serio: dlaczego miałbym istnieć wyłącznie pomiędzy dwoma ścianami? Interesują mnie metafizyka i magia, które nas otaczają. Stawiam pytania o sens bytu, a że zazwyczaj dochodzę do nich poprzez kulturę i religię? Wychowany zostałem w takim środowisku. Może to sugerować, że jestem religijny. Na pewno nie jestem pisarzem katolickim, nie było to moją intencją, ani formułą. Czemu miałbym zawężać zakres swoich pytań? Pytam raczej o sens świata w człowieku. Niedawno pewien azjatycki poeta podczas spotkania z czytelnikami powiedział: „Bóg jest jeden, religii wiele”. I nie była to jedynie kurtuazja wobec natarczywego pytania polskiego katolika o jego wyznanie. Wkrótce ma się ukazać wybór moich wierszy. Stanisław Dłuski – pomysłodawca i autor tego wyboru, napisał pełen życzliwości wstęp. Akcentuje tam franciszkańską część mojej twórczości. Zresztą, Piotr Kuncewicz w swojej słynnej książce Agonia i nadzieja zwrócił uwagę, że Tulik pisze z czułością i dbałością o naturę. Napisał też, że moje sonety są w duchu franciszkańskim. I jest to prawda, wątki czerpię z chrześcijaństwa, ale w sensie nakazu dobra, miłości natury. Wychowany zostałem w polskiej tradycji – nie ucieknie się od składu w kodzie genetycznym kultury. Ba – to nasz atut i każdego artysty zresztą. W moim rodzinnym domu na piedestale stała praktyka religijna i ja się w tym klimacie wychowywałem. Byłem przekonany, że powinienem dążyć do jak najwyższej duchowości, dlatego trafiłem do seminarium jeszcze jako prawie dziecko. Wyobrażałem sobie, że w klasztorze spotkam jakąś anielskość, do której muszę dążyć. I później nie mogłem uwierzyć, że to wcale nie jest tak. Ci ludzie – zauważyłem – mają swoje ludzkie potrzeby i wady. Składają śluby, a wcale ich tych ortodoksyjnie nie przestrzegają; i wiem dziś, że to oczywiste, bo są zwyczajnymi ludźmi. Ale wtedy, dojrzewając, odkryłem swoje diabelskie narowy, niecne potrzeby ciała, więc im po franciszkańsku wybaczyłem. Lecz odszedłem od nich. Ową inicjację cielesno-duchową opisałem w powieści Furta. Ksiądz profesor Jan Sochoń, znakomity poeta i filozof, napisał piękną recenzję, raczej szkic, w „Nowych Książkach” na jej temat. Podkreślił, że jest to bardzo uczciwa książka. Niezależnie od tego była chwalona za walory literackie. Karol Maliszewski w „Gazecie Wyborczej” zamieścił esej, w którym nawet odszyfrował topograficzne szczegóły, tak go ta książka zafrapowała, co wyznał, gdy po latach poznaliśmy się osobiście.
– Mówiłeś o domu rodzinnym. Zastanawiam się, jak było w domu Tulików? Są bowiem w twojej twórczości wątki autobiograficzne. Na przykład jeden z wierszy przywołujesz swoich przodków: zwracasz się do babki, do prababki… Jest też obraz ojca w Doświadczeniu, dość ostry…
– Ależ ten ojciec jest wykreowany, taki był mi potrzebny. Teraz sobie przypominam, że pisząc książkę, chciałem ją zatytułować Historia Boga, a nie Doświadczenie, bo ten ojciec w niej był jak ojciec Bóg, widziany po biblijnemu, z okrutnymi raczej zasadami. Kiedy Marek Kondrat czytał tę książkę w radiowej „Trójce”, jego interpretacja była bliska doskonałości. Ludzie Trójki słuchali, więc sąsiadka podeszła do mojej żony Grażyny i mówi: „Teraz Janka rozumiem, jaką miał straszną sytuację, tak okrutnego ojca, który w dodatku zginął w płomieniach”. A ojciec po tym odcinku zadzwonił z gratulacjami, choć lekko wkurzony. Po następnych fragmentach dzwonił i śmiał się, ponieważ też go pytano: „Co ten Jasiek wymyślił? To przecież sąsiad miał jakiś tam, wykorzystany przeze mnie w powieści, przypadek”.
– Czyli rzeczywistość jest dla ciebie inspiracją? Jak ją przekładasz na język fikcji?
– Rzeczywistość jest tylko i wyłącznie inspiracją. Fotografujesz z sukcesami, więc wiesz, że nawet fotografia nie do końca oddaje rzeczywistość – ona już poprzez zatrzymany fragment rzeczywistości coś mówi. Mówi twoim, subiektywnym – mimo wszystko – językiem. Nie jestem pasjonatem science fiction w żadnej formie: ani filmowej, ani literackiej. A przecież to także rzeczywistość – źródła ma w realnym świecie. Nie ma w wyobrażonych, czy baśniowych relacjach niczego takiego, czego byśmy nie dostrzegli w rzeczywistości. Tak naprawdę żyjemy w trzech wymiarach rzeczywistości. W tak zwanej realnej, która nas parzy, łaskocze, rani. W rzeczywistości onirycznej, bo sny są także rzeczywistością. I w rzeczywistości kreowanej, wziętej, najprościej mówiąc, z marzenia–projektowania i ona jest wciąż przed nami – wybiega w przyszłość, zazwyczaj niespełniając się w tak zwanym realnym, bolącym nas życiu. To są nasze trzy światy. Kto je lekceważy, ginie! One się przeplatają w literaturze, w sztuce.
– Będę jednak uparty, bo temat mieszania fikcji z rzeczywistością nurtuje zarówno młodych pisarzy, jak i czytelników. W Grach nieużytecznych znalazłem fragment, gdzie bohater jednego z opowiadań czeka na ławce w parku na zmarłego niedawno Ryszarda Kulmana. Czy świadomie wprowadziłeś realną postać w świat fikcji? Może wiąże się z tym jakaś historia?
– Żadna. Po prostu ludzie tacy, jak niezwykle oryginalny poeta i wierny przyjaciel Rysiek, są mi bliscy. Rysio był przebarwnym opowiadaczem, niekiedy inspirowałem się sposobem jego mówienia. Bywa, że znajomi stanowili pewien prototyp mentalny moich bohaterów  – czyli typy osobowości, które pasowały do postaci. Ułatwiało mi to ich kreację, na przykład Adam Gromadzki, mój kolega z klasy, sportretowany w Doświadczeniu. Ale to nie ma nic wspólnego z faktami.
– Wspomnieliśmy Ryśka Kulmana. To dobry pretekst, by spytać cię o to, jacy ludzie mieli wpływ na twoją twórczość? Może przypomnisz początek swojej drogi twórczej?
– Przyszedłem do Krosna na rok, a zostałem prawie do teraz. Z różnych powodów nie skorzystałem z propozycji bycia gdzie indziej. Ale to zupełnie inne, osobiste kwestie.
– Może inaczej zapytam: czy są jakieś autorytety literackie, które ukształtowały cię jako pisarza?
– Tak: Bruno Schulz, Tomasz Mann, Wiesław Myśliwski, Goethe… Jest ich więcej, żyjących naszym kraju, dziś niektórzy z nich są moimi przyjaciółmi. Kształtowała mnie też piękna plejada pisarzy literatury francuskiej i rosyjskiej. Dostojewski, ale Dostojewski jako taki trzon mądrości, nie jako polakożerca. Fascynują mnie Czechow i Gogol. Czechowa dałbym na pierwsze miejsce. Literaturę rosyjską lubiłem, lubię i cenię. Jest w niej jakaś nieokreślona eteryczność, subtelność obok okrucieństwa. Kiedy Czechow opowiada o człowieku, to na przykład, by podkreślić jego znaczenie, pisze: „jaki to mądry człowiek, w dodatku w okularach”! Pyszne. Ale pamiętajmy, to przełom XIX i XX wieku. Atrybutem mądrego człowieka rzeczywiście były okulary – on umiał czytać; zresztą jeszcze w latach 60. słuchaliśmy piosenki o okularnikach. „Okularnicy” to była warstwa polskich intelektualistów, prawie że ukryta pod szarą masą proletariatu. Wracając do literackich fascynacji… Kocham te subtelności u Czechowa, są fenomenalne! Trochę równoważy je lot Szwejka na drugim biegunie i dawni wielcy mistrzowie – twórca Don Kichota Cervantes, Jan Potocki z cudownościami w jego Rękopisie… Podziwiam niezwykłą mądrość dawnych mistrzów w opisaniu człowieka; piętnują ludzką małość i głupotę, ale i przedstawiają nieszczęsny los człowieka – to wszystko idzie ze sobą w parze. Tak – my ludzie jesteśmy kłębkiem sprzeczności. Właśnie to mnie interesuje w literaturze, w sztuce w ogóle: pokazać człowieka w przestrzeni, która go oplata, która mu raz sprzyja, a raz go miażdży, jak dzieje się to w polityce, w religijnych fundamentalizmach, czy w tak zwanych normach społecznych, które de facto bywają kajdanami…
– Twoja proza nie jest jednowymiarowa. Można w niej nawet dostrzec takie pogańskie widzenie rzeczywistości. Podchodzisz do pioruna, do drzewa, do pożaru, czy do rzeki niczym dawny Słowianin. Przypomina mi się rozmowa, którą słyszałem w Radiu Rzeszów. Kiedy opisywałeś Wigilię, mówiłeś o magii chwil, o zegarze, o domu rodzinnym. Jestem ciekawy, jakie były światy twojego dzieciństwa i młodości?
– Od dzieciństwa żyłem w magicznym świecie: opowieści, baśni, wspomnień dorosłych. W liceum zainteresował mnie teatr. Z kolegą z klasy Adamem Gromadzkim, o którym wspomniałem, robiliśmy niesamowite spektakle. Uważam, że nasza interpretacja Zielonej Gęsi Gałczyńskiego była najlepszą, jaka kiedykolwiek powstała. Oczywiście nie oceniam tutaj walorów aktorsko-reżyserskich, tylko intencje, bo myśmy poszli tropem wyobraźni Gałczyńskiego w sposób idealnie literalny. Kiedy trafiłem do Krosna, przez rok nauki w Studium Kulturalno-Oświatowym kontynuowałem te zainteresowania już w sporym zespole kolegów. To się skończyło i wtedy nastąpiła jakaś pustka – chciałem wypowiedzieć to, o czym myślę, wypowiedzieć siebie, ale już nie przez teatr, bo go nie było w potrzebnym mi wymiarze. Co mi pozostało? Kartka papieru. Notowałem swoje wrażenia, ale nie myślałem, że będzie to literatura. Ona zawsze służyła mi jako materiał repertuarowy. Wierszy szukałem przed konkursami recytatorskimi i sporo tych konkursów wygrywałem. Później, właściwie przypadkiem, tak się poukładało, że to, co spisałem, zostało wydobyte, wydrukowane. Zrozumiałem, że to może być moją drogą w sytuacji, gdy nie mam do dyspozycji żadnych środków ekonomicznych. Bo sztuka jest jedna – to tylko kwestia środków wyrazu i predyspozycji. Gdybym miał zdolności manualne, pewnie bym malował. Ale przestrzeń teatru wciąż tkwi w mojej głowie. Może dlatego napisałem trochę słuchowisk, może dlatego napisałem dramat. Kim byłbym, gdybym wszedł w świat teatru? Tego nigdy się nie dowiem. W Furcie sygnalizowałem, że człowiek jest skazany na wybór, ma jeden czas: jeśli śpi, nie ogląda świata za oknem – wybrał; czy wybiera dobrze?
– A możemy zdradzić czytelnikom ten „przypadek”? Przypadek, który sprawił, że stałeś się pisarzem?
– Następne pytanie proszę…
– Twoje życie było dość barwne. Byłeś dziennikarzem, może jesteś nim nadal, bo niektórzy mówią, że dziennikarzem jest się zawsze, tak pewnie jak poetą. Jednak naśmiewasz się z medialnej rzeczywistości w opowiadaniu Mówili w telewizji.Wydaje mi się, że postać Kovalsky’ego z tomiku Suplikacje bardzo z nim koresponduje. Czy wielość punktów widzenia wzbogacać może obraz rzeczywistości, który później widzimy w literaturze?
– Właśnie! To nie obraz rzeczywistości, ale obraz człowieka w określonych sytuacjach, człowieka, któremu tak zwana profesja narzuca arkana, a on świadomie, czy też nie, godzi się na nie. Dziennikarz bywa zniewalany przez szefów, przez korporacje, które władają poszczególnymi mediami, do określonych zachowań. Od dobrych kilku lat prawie nie oglądam telewizji, bo dlaczego mam płacić za to, że ktoś mi każe: „Musisz to mieć”! Jeżeli słyszę, że coś „muszę” mieć, kupić, wtedy nawet radio wyłączam. To jest ta nieprawdziwa sfera mediów. Jednak pisząc o mediach, czy używając mediów jako pewnego przykładu, staram się coś powiedzieć o ich odbiorcach. Opowiadanie Mówili w telewizji ukazuje nałogowych oglądaczy telewizji (zresztą napisałem na jego kanwie słuchowisko, zostało świetnie zrealizowane przez rzeszowską rozgłośnię w reżyserii Henryka Rozena, a najpierw było nagrodzone w konkursie z okazji 50-lecia tej rozgłośni). Nieraz słyszymy koronny argument: „No wiesz? Przecież widziałem to w telewizji”. I ma to znaczyć, że coś jest pewne. W gazecie pisali! – to też jest pewne. Potem i tak się mówi, że mediom nie wolno ufać. I tak to trwa. Poraża i przeraża mnie uderzanie w ludzkie umysły. Mamy prawo wyboru tego, co kupić, czytać, oglądać. Mamy wolny rynek. Wolny rynek to z kolei hasło, które zapala lampkę: biznes! Mogę zostać rzeźnikiem, politykiem, murarzem, grabarzem. Na pewno jednak nie muszę być biznesmenem! Bo nie mam chęci czy zdolności do produkowania pieniędzy. Ale czemu mniejszym szacunkiem darzy się u nas uczonego? rzemieślnika? rolnika? artystę? Ja także mogłem zostać rzeźnikiem albo rzemieślnikiem – coś bym wytwarzał, rzetelnie pracował. Lecz za każdą taką pracę, także uczonego czy artysty, mądre narody godnie płacą. A tu mamy kominy: biznesmen zarabia tyle w miesiąc, co pracownik naukowy przez całe życie. Albo sprzedawanie nieistniejących pieniędzy, które wszak niczym nie różni się od nanizanych na sznurek muszelek sprzed pięciu tysięcy lat? Kim jest lobbysta? Korporacje produkujące pieniądze dotarły do polityków i ingerują w ustalanie prawa korzystnego dla siebie. Nie będę biznesmenem i wolno mi! To moje życie! Ale niech mi jakiś polityk nie mówi, że każdy ma szansę na dostatek. Czym innym są szanse, czym innym indywidualne potrzeby, które i tak przekładają się na potrzeby społeczeństw. Tylko, że doraźnie potrzebniejsza jest na przykład ekspedientka (notabene często wykorzystywana do granic) niż uczony, artysta. Ale bez uczonego kiedyś naszym wnukom zabraknie nowych technologii i będziemy żebrać u sąsiadów, będziemy „w kieszeni” Europy i Ameryki. Pozostanę więc przy swoim, przy pisaniu. […]