FRAZA NR 71 / 2011 – KRONIKA

Zenon Ożóg
Wacław Kaleta – poeta i bard. Wspomnienie

6 października 2010 roku zmarł Wacław Kaleta – rzeszowski pieśniarz, tłumacz poezji rosyjskiej i poeta. Miał 54 lata.

Urodził się w 1956 roku we wsi Bugaj koło Biecza. Na studia wybrał filologię rosyjską na Uniwersytecie Jagiellońskim. Ukończył je w 1979 roku. W jednym z wywiadów mówił, że rusycystykę wybrał tylko dlatego, że kiedyś we wczesnej młodości otrzymał od ojca płytę z pieśniami i piosenkami Bułata Okudżawy w wykonaniu polskich aktorów. Potem była pierwsza gitara i nauka pierwszych chwytów. I śpiewanie Okudżawy.
Już na studiach, w najsłynniejszym akademiku krakowskim „Żaczek” przy alei 3 Maja 5 i równie słynnym Alma Radio (program radiowy rozsyłany do wszystkich akademików UJ, z własnymi audycjami studentów) słuchał często piosenek i Okudżawy, i Włodzimierza Wysockiego – swojej nowej miłości, i Żanny Biczewskiej. Te piosenki krążyły po pokojach, przegrywane amatorsko na magnetofony kasetowe i szpulowe, i śpiewane przy gitarach na studenckich imprezach – był w tym jakiś klimat kosztowania owocu z zakazanego drzewa, wszak i Okudżawa, i Wysocki byli przecież traktowani jak sowieccy dysydenci, twórcy niezależni. Oryginalne płyty mieli nieliczni, wtajemniczeni. Wysocki rozkwitał w tym czasie już w parafrazach Jacka Kaczmarskiego, z tego okresu (koniec lat 70.) pochodzą jego wykonania absolutnych hitów: Obławy i Nie lubię (Nie znoszę gdy do czegoś ktoś mnie zmusza… nie znoszę gdy z butami lezą w duszę, tym bardziej gdy mi napluć w nią starają się…). A takie frazy: Я спросил тебя: „Зачем идете в горы вы?” / А ты к вершине шла, а ты рвалася в бой – z Alpinistki, albo z Gimnastyki: „Вдох глубокий, руки шире, /не спешите, три-четыре! / Бодрость духа, грация и пластика” – nawet kulawo znającym język rosyjski dały się zapamiętać na długie lata. Zaświadczam o tym swoimi wspomnieniami.

Wacek Kaleta skończył studia w 1979 roku (roczniki 56-57 trafiły na późno gierkowską „reformę” szkolnictwa wyższego polegającą na skróceniu pięcioletnich studiów do czterech lat) obroną pracy magisterskiej „Twórczość poetycka Bułata Okudżawy” (jakby inaczej mógł brzmieć temat, skoro na studia przeszedł dla Okudżawy i z jego piosenkami?). Potem było wojsko, branka do SOR (Szkoła Oficerów Rezerwy), bo było nie było – lingwista. Osiadł w Rzeszowie, założył rodzinę. Małżeństwo Marii i Wacka doczekało się trzech córek: Ani, Natalii i Jadzi. Pracował w milicji, ale o tym okresie (lata 80.) i późniejszym zatrudnieniu (po weryfikacji) w policji od 1990 roku, o awansach (Wacek przed emeryturą został Naczelnikiem Wydziału Prewencji Komendy Wojewódzkiej Policji w Rzeszowie) – w ogóle o swojej pracy – niewiele mówił. Nadal grał, śpiewał i tłumaczył teksty „swoich” rosyjskich bardów. W końcówce lat 80. dwukrotnie wystąpił na festiwalu pod nazwą „Zmagania z Piosenką Znaczącą”, wymyśloną bodaj przez Wojciecha Młynarskiego, zdobywając dwukrotnie najwyższą nagrodę za wykonane piosenki Włodzimierza Wysockiego. Jedną z tych nagród był dwutygodniowy wyjazd do Archangielska i koncert w miejscowej telewizji.

Opanował ich wówczas w oryginale w sumie około półtorej setki, przełożył około stu. Część z nich wydał w 1989 roku jako Ballady i pieśni Włodzimierza Wysockiego. W tym samym czasie wspólnie z Danielem Olbrychskim nagrał kasetę video z kilkunastoma piosenkami rosyjskiego barda. Śpiewał z Emilianem Kamińskim i Marianem Opanią. Wysocki i Okudżawa stali się częścią życia Wacka, jego głęboką, wewnętrzna potrzebą. Jego przekłady na język polski dołączyły do szeregu dokonań takich tłumaczy, jak: Józef Waczków, Andrzej Mandalian, Agnieszka Osiecka, Ziemowit Fedecki, Wiktor Woroszylski, Witold Dąbrowski, Andrzej Drawicz. To przecież górna półka, ale praca Wacka zyskała bardzo dobre recenzje i przyjęcie. Może dlatego przede wszystkim, że był jednocześnie pieśniarzem, czującym wybitnie niuanse muzyczne słowa, wersu, strofki.
Nie odmawiał koncertów, recitali. Grał poważnie i profesjonalnie, choć nie naśladował charakterystycznej chrypy Wysockiego i mało starannej dykcji Okudżawy. Z kilku spotkań w tym okresie nie umiem sobie przypomnieć rozmów o honorariach, to jakby było na dalszym zupełnie planie.

W 1999 roku „frazową” grupą przyłożyliśmy rękę do publikacji tłumaczeń Okudżawy; w zbiorze Przejezdny muzyk. Piosenki i wiersze w przekładzie Wacława Kalety (Seria poetycka „Frazy”, posłowie Michała B. Jagiełły, redakcja M. Rabizo-Birek i J. Wolskiego, ilustracje J. Jakimy-Zerek) opublikowaliśmy niespełna 60 znanych utworów autora Modlitwy. W zamyśle Wacka był to pośmiertny hołd złożony rosyjskiemu poecie (zmarł w Paryżu w czerwcu 1997 roku) i wyraz wdzięczności za spotkanie w Łańcucie w 1993 roku w czasie Muzycznego Festiwalu. Wiersz Pożegnanie z Bułatem, ostatni w zbiorze, był poetyckim rozstaniem z Mistrzem:

Bułat wodzi już od wczoraj
nieśmiertelne hufce w niebie.
Cóż, nadeszła widać pora,
by nam wszystkim zabrał siebie.

[…]

Wiesz, gdy znów się spotkam z Tobą,
(za lat kilka? za dni parę?)
będę, Mistrzu, miał ze sobą
pióro, papier i gitarę.

Usiądziemy przy herbacie,
gdzieś w zacisznym kątku raju.
Ty zaśpiewasz o Arbacie,
ja napiszę o Bugaju.

Ale dziś, gdy niespodzianie
przyszła chwila pożegnania,
cóż Ci rzec na pożegnanie?
Szto ż, Bułat? Szto ż, da swidania…

Praca artystyczna Wacława Kalety została doceniona tu w Rzeszowie dopiero w 2003 roku, kiedy został uhonorowany nagrodą Miasta Rzeszowa w dziedzinie „Kultura i Sztuka”. Dwa lata później wydał swój jedyny zbiór wierszy zatytułowany Niezmienność (posłowie S. Dłuskiego, Podkarpacki Instytut Książki i Marketingu, Rzeszów 2005). Na tomik złożyło się ponad czterdzieści utworów pisanych od 1981 roku; najwięcej pochodzi z końcówki lat 90. oraz pierwszych lat nowego wieku. Prawie wszystkie odznaczają się charakterystyczną rytmiką, kolejno czytane wersy posiadają wyraźną melodykę, jakby pisane były „ze śpiewania”.

Cieniem zostaniesz, albo tylko tchnieniem.
Nienamacalnym, krótkim tchnieniem lata.
Wspomnieniem sierpnia, co się w jesień kłoni.
Inną, niewinną…
Pyłkiem na mej dłoni.

Czyż to nie magia, gdy potężna siła
sosnową drzazgą pamięć moją rani;
leśne maliny, drżący liść kaliny,
nić pajęczyny…
Moja Leśna Pani.
(Leśna Pani)

Do sporej części Wacek ułożył muzykę i śpiewał je w czasie swoich recitali, niektóre można posłuchać na stronie w Internecie (wac-aw-kaleta.muzzo.pl/). Zwracają na siebie uwagę wiersze, w których Autor mówi o swojej prywatności: „dzieciństwa pejzażach” z rodzinnego Bugaju, ulubionych bieszczadzkich krajobrazów, kontemplowanych w trakcie wielokrotnych wypraw, i przede wszystkim o ludziach bliskich i kochanych – rodzicach, żonie, córkach i przyjaciołach. A wszystko w czystej, jasnej, lirycznej, momentami sentymentalnej tonacji.

Pod świerkiem, topolą, pod słodka jabłonią
wiatr głosy rozwiewa i mąci obrazy.
A lipiec zmęczonym przygląda się dłoniom.
Drga syte powietrze, przejrzyste, bez skazy.

Dokoła unosi się senne południe.
Nad stawem w zawisie tkwi ważka zielona.
Wieś w skwarze zamiera, w obejściach – bezludnie…
Śpi czas utulony w upału ramionach.

Tak oto śnię czasem te lata minione
przez Pana i Stwórcę zesłane mi w darze.
Strumyczek szemrzący i łąki zamglone.
I drogę w popiele. Dzieciństwa pejzaże.
(Pejzaże dzieciństwa)

Ale przecież… „et in Arcadia ego…”. Wacek nie dopisze już nowych wierszy, nie zaśpiewa piosenek swoich Wielkich Duchów: Okudżawy i Wysockiego. Nie napisze do nas świątecznych życzeń i nie powiadomi esemesem co nowego u Natalii…

Cóż, nadeszła widać pora, by nam wszystkim zabrał siebie…

Zenon Ożóg

Piotr Sobolczyk
WSPOMNIENIE O BOLESŁAWIE TABORSKIM

Trudno przecenić, czym dla młodego poety jest możliwość zadebiutowania tomikiem. Wierzę, że w życiu miewamy niejako planowo „gorsze” okresy, kiedy tylko czekamy, tracąc wiarę, niewiele nam się udaje – i nagle coś się odmienia, poznajemy osoby, które nam pomagają, wchodzimy na falę, dostajemy nowe otwarcie. Taki plan połączył mnie z Bolesławem w listopadzie 2001 r. na konferencji o literaturze emigracyjnej w Toruniu, na którą najwyraźniej miałem pojechać, aby Go poznać (nie zaś dla jakichś korzyści naukowych, jako że mój tekst o Gombrowiczu i Białoszewskim nie został w książce pokonferencyjnej uwzględniony i, jak się zdaje, nie bardzo pasował organizatorom, zachwycił natomiast Taborskiego), wracaliśmy razem pociągiem do Warszawy. Kilka dni później miał spotkanie na UJ i tam znów się widzieliśmy, pokazywaliśmy sobie wiersze, parę kolejnych tygodni później przedstawił mnie Adamowi Marszałkowi, swojemu nowemu wydawcy, parę kolejnych tygodni później mój tomik Samotulenie był gotowy, przyjęty i wydrukowany. Chyba mogę teraz ujawnić, że poproszony – co wydawało mi się naturalnym dowodem wdzięczności – o napisanie wstępu do tego tomiku Bolesław zapytał od razu: „a może jest coś, co chciałbyś, aby się znalazło w takim wstępie, aby jakoś ukierunkowało odbiór?”, na co ja skwapliwie sporządziłem notatki o Novalisie i Janie od Krzyża, którzy wydawali mi się wtedy niebywale istotnymi kontekstami, a Bolesław je wykorzystał. Mówił przy tym, że wiele osób pokazywało Mu wiersze, ale pierwszy raz coś tak Go zaskoczyło, szczególnie zwięzłość. Fortunnie i mnie się spodobały (a w ówczesnej młodości miałem dość radykalnie hermetyczny gust) Jego wiersze z Ułamka istnienia, o których pół roku później napisałem szkic na konferencję w Sandomierzu (bohaterowi bardzo się podobał), toteż nasze przytyki w rodzaju „o, to chyba najdłuższy wiersz jaki napisałeś, ma 12 linijek, prawie sonet” lub „jakbyś wyjął jedną linijkę, miałbyś o jedną mniej” miały charakter czysto żartobliwy.

Zresztą w ostatnich latach trochę się rozmijaliśmy poetycko, ponieważ Bolesław wiedział, że nie bardzo podobały mi się wiersze z Planu B. czy Jedynego wyjścia stąd, że niewiele o nich mówiłem, a pokazywał mi je jeszcze w maszynopisach, następnie zaś nie pisałem z tych tomów recenzji, na co zapewne liczył i choć raz czy drugi przez telefon odbyła się rozmowa w mniej więcej następującym kształcie: „ja wiem, że nie bardzo Ci się podoba ten ostatni tomik… [moje milczenie] … ale przecież to między nami nic nie zmienia”, to wiem, że jednak czuł o to żal. Zresztą mój Dywan Pierrota bodajże również nie bardzo Mu się spodobał, wyraził się jakoś tak, że „jest to zupełnie nowy rodzaj poezji, coś, co mało kto zrozumie”. Obawiałem się powiedzieć szczerze, jak widzę sprawę Jego dwóch ostatnich tomików, wiedząc, jak ważna – najważniejsza – w Jego życiu jest sprawa bycia zapamiętanym (przez historię literatury i krytykę) jako poeta. Otóż według mnie Bolesław – wiedząc, w jakim jest wieku – uznał, że musi maksymalnie wykorzystać dany Mu czas na podtrzymanie i utrwalenie pamięci o sobie, a służyć temu miało m.in. wydawanie książek, krótko mówiąc, fakt wydania książki i powstania o niej recenzji był nadrzędny (górował zatem nad zmysłem selekcji). Taką przyjął „strategię przetrwania” (nawiązując do tytułu tomiku Przetrwanie z 1998 r.).

Ponieważ nie był Sławek (prosił, by tak się do Niego zwracać i tak podpisywał listy do mnie oraz książki w dedykacjach) spełniony jako twórca, czuł się niedoceniany i pomijany. Odbyliśmy na ten temat wiele długich rozmów telefonicznych. Dlatego myślę także, że Bolesław stał się dla mnie już w bardzo wczesnym czasie jak na młodego twórcę (który miałby wierzyć, że „jemu się musi udać” i „zawojuje świat”, czy coś takiego) pewnym archetypem Starego Twórcy, ale nie archetypem Starego Mistrza w rozumieniu hasła „poezja Starych Mistrzów”, tych docenionych, nagrodzonych. Przy czym, warto wyjaśnić, „starość” w wypadku Bolesława miała znaczenie metaforyczne, do końca zachował On młodzieńczy wygląd i sprawność ciała, która np. pozwalała Mu w wieku 80 lat podróżować swobodnie koleją po Polsce i nosić bagaż, często ciężki, bo wypełniony własnymi książkami do rozdania. Nigdy nie pojawiła się we mnie myśl „no tak, to już starszy człowiek, nie powinien tak szybko spacerować” czy coś w tym rodzaju, zawsze to było partnerskie. Po prostu starałem się postawić w Jego sytuacji, widząc siebie jako 70-latka, który kiedyś może miał jakiś rodzaj powodzenia artystycznego, a teraz nie wie, co zrobić, aby przyciągnąć uwagę choćby i na dawniejsze swoje osiągnięcia. Równocześnie miałem i ja wtedy pewne smutki, że nie jestem „należycie” rozpoznawany. Myślę, że Archetyp Bolesława, że tak się wyrażę, zadziałał na mnie jakoś pedagogicznie, a w konsekwencji może i ochronnie (pomyślałem: „nie mogę doprowadzić swojej świadomości do takiego stanu, by jedynym, na czym mi zależy, jedynym sensem w życiu była moja twórczość i jej rozpoznanie”).

Tu jednak trzeba zwrócić uwagę na zupełnie odmienne okoliczności, w których świadomość Bolesława się kształtowała. Otóż był to poeta, który zaznał tzw. powodzenia, funkcjonując w innych dla książki i literatury czasach, to znaczy, na Jego spotkania autorskie w latach 70. przychodziły setki ludzi, w klubie Pod Jaszczurami wciskali się oknem jak do pociągu (zresztą Sławek ironizował, że to dlatego, iż każdy wówczas chciał zobaczyć „kogoś z Zachodu”, zza kurtyny). Jego tomiki leżały w księgarniach, dopóki ich nie wykupiono, a w kilku wypadkach stało się to bardzo prędko, bo w parę dni, ponadto wydanie tomiku wówczas przez twórcę tej rangi automatycznie pociągało pojawienie się co najmniej kilku recenzji. Otóż dla mnie i mojego pokolenia (jak zakładam) jest to opowieść nieomal jak o siedmiomilowych butach (pociągając ten idiom, te buty za język, po prostu teraz za wszystkim trzeba się bardzo „nachodzić”). Ja nigdy nie żywiłem takich złudzeń, to znaczy, dla mnie takie warunki funkcjonowania już od razu jawią się jako „złudzenia”; normą, stanem wyjściowym było to, że „nikt” nie chce wydać mi książki, że nie martwi mnie to, iż nie można jej znaleźć w księgarni, a że 20 osób na spotkaniu autorskim, w tym ze trzy nieznajome, to wielki sukces. Nawiązując do znanej bajki, można by więc rzec, że ja byłem w naszej relacji tym ptaszkiem, co to urodził się już w klatce, Sławek zaś tym, który latał kiedyś poza nią. Przy czym, zamykając wątek, oczywiście uważam, że istotnie nie był poetą docenionym, a mającym swoje miejsce w historii XX-wiecznej poezji polskiej za sprawą całkiem sporego wyboru wierszy, z ostatnimi „rapami” (jak je określał) w charakterze interesującej pointy. Ironiczną, ale i szczerze naznaczoną smutkiem poetycką wersję jednej z tych licznych rozmów (nawiasem mówiąc, wydaje mi się, że zasadniczy koncept tego wiersza pojawił się wcześniej w naszej rozmowie telefonicznej, możliwe także, że poeta testował go na innych interlokutorach) stanowi wiersz Moja przyszłość klubowa z Nowej Ery Big Brothera (2004): „…do klubu poetów / się nie dostanę bo wieszczów jest zbyt wielu / i wstrzymano rekrutację jednak może / zostanę jako gość przyjęty / do klubu kompozytorów […]”.

Nie dotyczy to jednakże tylko Jego przypadku, po prostu na Jego oczach zaczął się rozgrywać „sam” proces historycznoliteracki, redukujący wielość i bogactwo życia literackiego tzw. epoki do kilku nazwisk. Trudno mi powiedzieć, czy działanie „samego” procesu jest tak silne, że postawienie oporu przez część badaczy (którzy zamiast napisać dziesiąty szkic o „ważniejszym” Herbercie i piętnasty o „ważniejszym” Miłoszu, zajęliby się poetami cenionymi przecie w czasach, gdy byli aktywnymi uczestnikami życia literackiego i krytycznoliterackiego) byłoby skazane na „niepowodzenie”. Ze swojej strony mogę powiedzieć, że prowadząc przez dwa lata wykład monograficzny n temat „Strategii poezji polskiej 1956-2009”, uwzględniałem bardzo wiele nazwisk, w tym zawsze Bolesława, w grudniu 2010 zaś, już po informacji o Jego śmierci, rozpocząłem swoje seminarium licencjackie od przybliżenia Jego sylwetki i kilku wierszy studentom.
Sama informacja o śmierci Bolesława dotarła do mnie z kilkudniowym opóźnieniem i w pierwszej chwili wręcz „uderzyła” – nie dlatego, że wypierałem tę ewentualność (przeciwnie, już parę lat wstecz próbowałem się jakoś „przygotować”, mając szczęśliwie niewielkie doświadczenie w żegnaniu bliskich), ale ze względu na swoiste okoliczności. Otóż mniej niż tydzień przed śmiercią Sławka miałem sen, w którym mój Tata popełnił samobójstwo, ale i wcześniej miałem sny, których symbolika odsyłała do śmierci kogoś bliskiego (jednak nie był to bezpośrednio Bolesław). Byłem akurat w trakcie – w cugu, rzec by można – pisania nieobliczalnej minipowieści Cmenton, dziejącej się głównie na cmentarzu i dotyczącej głównie śmierci, a nieobliczalna formuła tekstu (który może kiedyś uda się wydać) pozwoliła mi na włączenie opisu i interpretacji tego snu w fabułę. 6 XII, w dniu śmierci Bolesława.

Opisywałem zaś pogrzeb pisarza starszego pokolenia, do której to sceny logika powieściowa prowadziła mnie od pewnego czasu. Postać ta nie miała nic wspólnego z Taborskim (choć coś wspólnego z opisywanym wyżej Archetypem Starego Pisarza), przynajmniej na poziomie najbardziej świadomym, co zaznaczyłem w tekście, ponieważ następnie wprowadziłem ten wątek, tę wiadomość do swojego „centonu”. Zresztą moje pierwsze w życiu doświadczenie śmierci wiąże się z osobą Bolesława. Na wspomnianej konferencji w Sandomierzu, po dobrym przyjęciu mojego referatu (co utrwalił film Ułamek istnienia Ani Taborskiej, córki poety), po umówieniu się z panią z radia na wywiad itd., dostałem kompletnie niespodziewany telefon od Taty, że w szpitalu umarła moja Babcia. Wracaliśmy do Krakowa samochodem Wojtka Ligęzy we trzech, Bolesław wiedział, Wojtek nie, nic nie pamiętam z tej podróży, tylko tyle, że Sławek powiedział coś, co mi ułatwiło dotrzymanie. W nocy po otrzymaniu informacji o śmierci Bolesława od Magdy Rabizo-Birek napisałem wiersz, który chyba w świetle powyższego jest zupełnie czytelny:

B. T.

gdyby śmierć wyrwała mi dwa palce z ręki
mogłaby się policzyć na mnie:
babcia – serdeczny
dziadek – kciuk
– wskazujący

Mógłbym wspominać wiele spotkań, mój pobyt w Londynie na zaproszenie Bolesława, spędzany głównie w British Library i teatrach, a także mój wykład na Polskim Uniwersytecie Na Obczyźnie – wszystko zorganizowane przez Sławka. Jego przyjazdy do Krakowa na spotkania Konfraterni Poetów; wywiad, który z Nim zrobiłem podczas jednego z takich pobytów na zamówienie Krzysztofa Myszkowskiego z „Kwartalnika ARTystycznego”, a który ostatecznie poeta wstrzymał z niejasnych dla mnie względów. Wspólne spotkanie autorskie w Klubie Księgarza w Warszawie, gdzie nasze wiersze czytał Krzysztof Kolberger (zmarły miesiąc po Bolesławie). Jego odwiedziny w moim mieszkaniu i moje liczne w Jego mieszkaniach warszawskich; liczne spektakle w stołecznych teatrach; obiady w restauracjach włoskich (lubił, podobnie jak ja, tę kuchnię); Jego telefon do mnie podczas pobytu na stypendium w Barcelonie…

Piotr Sobolczyk

Dariusz Bugalski
Był wyjątkowy. Wspomnienie o Bogusławie Wojtowiczu

Bogusław Wojtowicz zmarł 23 grudnia ubiegłego roku.
Od 1998 roku był dyrektorem Biura Wystaw Artystycznych – Galerii Miejskiej w Tarnowie. Stale współpracował z Wojciechem Druszczem, Andrzejem Dudzińskim, Januszem Foglerem, Ryszardem Horowitzem, Leszkiem Mądzikiem, Wojciechem Prażmowskim, Tomaszem Sikorą, Jerzym Skolimowskim, Andrzejem Świetlikiem i Łodzią Kaliską. Był pomysłodawcą i kuratorem Festiwalu Sztuki ArtFest, który stworzył w 2003 roku zapraszając do Tarnowa (oprócz wymienionych): Janusza Głowackiego, Nigela Kennedy’ego, Wojciecha Pszoniaka, Tomasza Stańkę, grupy: OSJAN, VOO VOO i Haydamaky, Motion Trio, Giulia y Los Tellarini…

Był kuratorem wystaw w wielu galeriach Polski i za granicą.
Był aktorem teatrów w Rzeszowie, Tarnowie, Bielsku-Białej, Lublinie.
Był menedżerem zespołu ZIYO.
Był organizatorem koncertów jazzowych Zbigniewa Namysłowskiego, Adama Pierończyka, Jana Ptaszyna-Wróblewskiego, Stanisława Sojki, Tomasza Stańki…
Był dziennikarzem radiowym.

Bogusław Wojtowicz był wielokrotnie nagradzany za swoją pracę: Nagrodą Miasta Tarnowa za osiągnięcia w dziedzinie upowszechniania kultury (2006), „Złotą Różą” dla Festiwalu ArtFest – nagrodą w plebiscycie czytelników tygodnika TEMI (2007). Nagrodę tarnowskich dziennikarzy „Akcent” zdobył jako Osobowość Roku Tarnowskiej Kultury i jako twórca Wydarzenia Roku Tarnowskiej Kultury za Festiwal ArtFest (2008).
To wszystko w jednym zbyt krótkim życiu.
Ale Boguś był wyjątkowy.
Kochał Francję, jakże więc miał nie cytować de Gaulle’a? Podczas wizyty generała w Polsce w latach sześćdziesiątych ubiegłego wieku partyjny dygnitarz zapytał go o to, czy wie, że domy kultury we Francji zostały zorganizowane na wzór polskich? Tak, wiem – odpowiedział de Gaulle – ale u was są one dla wszystkich, a u nas dla każdego.
Dla każdego: to była mądra strategia Bogusia jako promotora (o nie, to za mało – WSPÓŁTWÓRCY) kultury.
Boguś miał wiele talentów, wśród których lśnił jak najpiękniejszy klejnot talent zjednywania sobie ludzi. Bez interesowności, instrumentalnego podejścia, bez małostkowości.

Boguś autentycznie nas lubił i szanował. Pamiętał o nas wtedy, gdy mieliśmy swoje górki, a gdy znaleźliśmy się w dołku, to nas wspierał i się o nas troszczył.
Miał wyjątkowe poczucie humoru. Przyjechał do Warszawy wieszać wystawę, a jednak znalazł – jak zwykle – czas na spotkanie. A potem chciał jeszcze koniecznie poznać moich znajomych. (On się chyba odżywiał spotkaniami i rozmowami? Jadł przecież tyle co nic). Jedziemy na Żoliborz.

– Pan z Tarnowa … – mówi pani domu – To tak daleko!…
– Ależ szanowna pani – odpowiada Boguś z kamienną twarzą – zawsze marzyłem o tym, by zwiedzić warszawskie ZOO.
Kochał ludzi, kochał sztukę, kochał życie.
Umiał o nas i o nią dbać. Za mało dbał o siebie.
Długo chorował. Walczył. Trzymał fason.

Miał 54 lata.

Dariusz Bugalski