FRAZA NR 71 / 2011 – HOMMAGE A MICHAŁ FOSTOWICZ

HOMMAGE A MICHAŁ FOSTOWICZ:

Henryk Waniek
Droga do Michała

1.
W zawiłościach Masywu Śnieżnika, wplecionych między Igliczną, Żmijowiec, Czarną Górę, w drodze do Puchaczówki lub w kierunku odwrotnym, przestaje się wierzyć, że gdzieś na świecie w ogóle istnieją linie proste, drogi proste i prostota jako taka – cnota wszystkich i wszystkiego. Zatem Międzygórze, niegdyś istniejące pod piękniejszą nazwą Wölfelsgrund, nie jest wyjątkiem w tym rejonie krzywizny i stromych wzniesień. Pięciolatkowi (lub osobnikowi może jeszcze młodszemu) przywiezionemu w ten świat wprost z monotonnych nizin, nieźle się może zakręcić w głowie od tej przestrzeni. Odtąd będzie ona dla niego dożywotnim wzorem, najbardziej naturalną postacią życia czyli wysiłku, trudu i splątanych przeznaczeń, od których nie ma ucieczki. A więc trzeba je wziąć, powiedzieć im: Tak, nie koncentrując się szczególnie na goryczy bycia.

2.
Tak to więc jest, możliwości są liczne, ale najpewniejsza z nich to ta, że świat i jego ukształtowanie, jakim zobaczy je dziecko, gdy już przestaje być matczynym zawiniątkiem, pozostaje na długo, a czasem na zawsze, stereotypem rzeczywistości. W takim, jaki mam właśnie na myśli krajobrazie, a właściwie na jego odległych obrzeżach, znajduje się stare, poniemieckie domostwo, ku któremu słowo za słowem się zbliżam. A trochę też się skradam, jak ku miejscu, gdzie pozostały skarby po jakichś dawnych sprawach.

3.
Michała Fostowicza (on tak wolał bardziej, niż „Fostowicz-Zahorski”), który tam mieszkał, poznałem w połowie lat siedemdziesiątych. Może stało się to w Kłodzkim Ośrodku Kultury? Był z nim związany jako członek Komitetu Redakcyjnego wydawnictwa „Witryna Artystów”, zainicjowanego przez Bogusława Michnika, obok Jana Stolarczyka i Marka Garbali. A może w kłodzkim Biurze Wystaw Artystycznych, gdy dyrektorką tam była życzliwa Michałowi Maria Dzierżyńska? Może jeszcze gdzie indziej? Nie pamiętam. A ponieważ był człowiekiem, którego chciało się spotykać, to niedługo po tym fakcie odbyłem po raz pierwszy tę wyprawę, która później, za każdym razem miała w sobie coś z drogi ku ostateczności.

4.
Tych, których urzekało piękno okolicy, Michał natychmiast wtajemniczał w jej mroczną stronę. Przede wszystkim domostwa. Bo był ten dom pułapką, predestynacyjnie zastawioną przez fatum, nie tylko na ojca Michała, który go nabył, ale natychmiast chciał unieważnić transakcję. Coś tam bowiem dostrzegł, jakąś nieprawość, oszustwo, prawne nadużycie. Ale było za późno. Zmarł niebawem, zostawiając balast synowi i jego starzejącej się matce. A poniekąd także Alicji, późniejszej żonie Michała. Otrzymał więc Michał ten dom, jakby tylko po to, by nie było mu – i innym – zbyt łatwo. Ale też żeby nie zabrakło piękna wokół tego wszystkiego. W każdym razie więcej tam było natury niż cywilizacji.

5.
Niezbyt wygodnym duktem leśnym, tu i ówdzie spłukanym lub przekreślonym przez sezonowe strumienie, którego szerokość miejscami była zbyt wąska by się tam przecisnęło najchudsze choćby auto, pomiędzy skałami na stromym zboczu, biegnącym właściwie na skraju przepaści, docierało się w końcu do tego pojedynczego, całkowicie pozbawionego sąsiedztwa domu, który administracyjnie należał do Międzygórza, ale de facto do lasu. Prawdopodobnie kiedyś musiała to być leśniczówka. Der Forsthaus. Może jednak należałoby za sąsiedztwo – bo to tylko kilkaset metrów – uznać Ogród Bajek, Märchengarten, który tutaj założył w latach dwudziestych minionego stulecia niejaki Isidor Kriesten, miejscowy drwal. No i jeszcze ten kościół, odległe wspomnienie Mariazell z jej Marią Śnieżną. Z domu Michała chodziło się tam najnaturalniej w świecie na perypatetyczne debaty.

6.
W kuchni na parterze stał odwrócony plecami do okna fotel wiklinowy, cały wymoszczony pledami, poduszeczkami jakimiś i Bóg wie czym jeszcze, należący do matki Michała, która tam rozwiązała tysiące krzyżówek, nie bardzo ciekawa tego, co się dzieje na zewnątrz. Kiedyś wieczorem, gdy poszła już spać, ważyłem się w nim usiąść i na nie wiem jak długą chwilę zostałem przemieniony. Między poduszeczkami znalazłem niejedną gumkę do wymazywania błędnie wpisanych haseł, jakieś ołówki rozmaitej wielkości, temperówkę do ich strugania i mnóstwo podobnych utensyliów. Nie była to, bynajmniej, jakaś moja nietaktowna wścibskość. Wszystko to całkiem samoczynnie trafiało mi w ręce lub oczy. A równocześnie duch matki Michała wypełniał mnie coraz bardziej i bardziej. W pewnej chwili wręcz stałem się Nią. Aż wystraszyłem się nagle, że już nigdy nie opuszczę tego fotela i zostanę w nim na zawsze. Zerwałem się jednak i mimo że działo się to mniej więcej czterdzieści lat temu, do dziś trwa we mnie żywe wspomnienie tej przemiany. Nauczyła mnie ona tej prostej prawdy, że miejsce jest wiernym odbiciem człowieka.

7.
Wtedy, na samym początku, gadaliśmy i gadali bez końca o wszystkich głupstwach, jakie nam ślina przynosiła na język. Najbardziej o buddyzmie zen, o malarstwie, o zapaściach sztuki, o kryzysach religii, a najchętniej o taoizmie. Michał, który miał niezwykły węch poetycki, pracował wtedy nad przekładem Tao Te Ching (dziś niepotrzebnie zwanym daodehjing) z angielskiego tłumaczenia Raymonda Blackney’a. A ponieważ jakieś dziesięć lat wcześniej z Andrzejem Urbanowiczem męczyliśmy się nad tym samym tekstem (w 1969 wydaliśmy to w postaci maszynopisu z obszernym glossariuszem, z którego wybór został opublikowany przez Jacka Woźniakowskiego w miesięczniku „Znak”, chyba w 1971), wydawało mi się, że mam o tym wiele do powiedzenia. Tym bardziej, że wspomagaliśmy się także niemieckim przekładem Richarda Wilhelma oraz rosyjskim Vasiliya Suhorukova. Po latach mozół Michała okazał się owocny i ukazał się w postaci zgrabnej, kieszonkowej książeczki. Ale po latach zorientowałem się, że jak na taoistę, Michał za bardzo był po stronie słowa. Za bardzo był filozofem, jak na taoistę.

8.
Delektując się myślowymi treściami, którym Michał dawał wyraz, można było ulec wrażeniu, że (świadomie, lub nie, mniejsza o to) w swoisty sposób powtarza doświadczenie H.D. Thoreau. Ale gdy poddałem to skojarzenie dokładniejszej lustracji, zaczęła się wyłaniać lista kontrastów i ostatecznie – pomijając powierzchowne podobieństwo życia w samych trzewiach natury – trzeba było dostrzec wielki głód obcowania z ludźmi, którego Michał nigdy chyba w pełni nie zaspokoił. „Upraszczać! Upraszczać! Upraszczać!” postulował Thoreau. I jeszcze: „Wystarczy jeśli człowiek potrafi liczyć do dwunastu, a wszystkie jego rachunki mieszczą się na paznokciu kciuka”. Po czasie uznałem, że Michał nie miałby żadnego pożytku z tak uproszczonej recepty na życie z dala od ludzi, a tak blisko czystej biologii.

9.
Pewnej nocy poszliśmy na łąkę, która nieco powyżej domu wcięła się pomiędzy leśne rewiry. W kilkoro siedzieliśmy tam aż do świtu, sycąc się spektaklem pożaru, który trawił pola na przeciwległym zboczu Jaworkowa. Był to jedyny przypadek, jaki pamiętam, że w towarzystwie Michała nie było żadnej rozmowy, poza pojedynczymi „och” i „ach”. Bo zazwyczaj milczenie sprawiało mu nieprzezwyciężalną trudność. Taki właśnie był, skoro świat bezustannie prowokuje go do dialogu i bezustannie domaga się przekładania na słowa. A słowa (i myśli) były jak narkotyk, zza którego oparów ten odludny kosmos wydawał się tak oczywisty i przytulny.

10.
Życie z dala od ludzi i tak blisko biologii (której osobliwe analizy wykładał w postaci wspaniałych obrazów malarskich, jakby przez mikroskop śledził wszystkie jej metabolizmy) ostatecznie poprowadziły Michała w objęcia ślepej fascynacji Williamem Blake’m, tym, którego słowo „natura” doprowadzało do furiackich reakcji. Pewnego wieczoru spotkaliśmy się we Wrocławiu na dworcu, skąd wspólnie jechaliśmy pociągiem. Ja do Kłodzka, on dalej, aż do Domaszkowa. Dwie godziny drobiazgowego gadania. Właśnie wracał z Zielonej Góry, gdzie pracował na uniwersytecie, tydzień w tydzień pokonując tę trasę ze swoistym heroizmem. To nie było nasze ostatnie spotkanie, ale właśnie wtedy musiałem dostrzec ten fakt – że młodość, na której skrzydłach braliśmy wszystkie zakręty i stromizny trywialności, nagle nas zostawiła w pół drogi, zatroskanych o emerytury i bezpieczne dogasanie.

11.
Na tym powinienem zakończyć, ale spośród wielu rzeczy jakie wyjąłem z pamięci, o jednej chciałbym tu jeszcze wspomnieć, zresztą bez większego związku z tym, co było powyżej. Jakąś późną wiosną, gdy jeszcze w lesie tu i ówdzie bielały ślady nie do końca przebrzmiałej zimy, pokazał mi leżącą na podwórzu przed domem wielką bryłę o wadze kilkudziesięciu kilogramów. Spadła tam z nieba pewnej lutowej nocy, a rano była jeszcze gorąca, wytopiwszy w swym otoczeniu cały lód i śnieg. Michał siekierą odłupał dla mnie kawałek, który długo nosiłem ze sobą, jako fizyczny dowód, że niebiosa potrafią w ziemię ciskać także kamieniem i metalem.

Henryk Waniek