FRAZA NR 57 / 2007 – PORTRETY

„OBJĄĆ CIĘ SŁOWEM, CHOCIAŻBY NA CHWILĘ
Z Edwardem Zymanem rozmawia Anna Lubicz-Łuba (fragment)

Anna Lubicz-Łuba: Tytułowy wiersz twego ostatniego tomu Z podręcznego leksykonu otwiera następujący fragment:

letniość
uboczność
powierzchowność
dotyk
jak muśnięcie
cząstką zaledwie
realnego siebie

Podmiot tego wiersza, określając swą sytuację egzystencjalną, używa następnie szeregu znamiennych, wzmacniających wstępną konstatację określeń, takich jak „przypadek”, „pomyłka”, „żart lekkomyślny”, „dowcip”, „podróż bez celu”, „bukiet złudzeń”, „wieczna ucieczka” czy wreszcie „życie na niby”. Tak nie pisze ktoś, kto doświadcza pełni radości i szczęścia. Czym jest dla ciebie emigracja” Katastrofą” Cierpieniem” Nostalgią” A może, mimo wszystko, szansą”

Edward Zyman: Chcesz mnie najwyraźniej sprowokować. Wiesz przecież doskonale, że nie ma znaku równości między światem wykreowanym w wierszu, a stanem uczuciowym, czy szerzej: postawą życiową autora. To dwie różne, choć z pewnością wzajemnie uwarunkowane przestrzenie.

– Niemniej takich przykładów mam znacznie więcej. W zadedykowanym Wacławowi Iwaniukowi wierszu Z każdym dniem możemy przeczytać: „łagodną swojskość/przynosi tylko podróż/w głąb pamięci”. Przecież to typowa topika poezji emigracyjnej, rozdartej między nie do końca chcianym „tu” i utraconym i często idealizowanym „tam”, zawieszonej między czasem teraźniejszym a przeszłością.

– Podobnych motywów jest w mojej poezji rzeczywiście dużo. Pozwól, że i ja przytoczę jeden z cytatów. W wierszu Żyję w tym mieście znajdziesz wers: „żyję w tym mieście od dawna mnie nie ma”. Pozornie wspiera on twoją tezę, a jest jej zaprzeczeniem, bo przywołany przeze mnie utwór pochodzi z tomu W czyim obcym domu, który wydałem w Polsce… dwadzieścia pięć lat temu.

– Chcesz powiedzieć, że intensywność przeżywania samotności, zagubienia, poszukiwania własnej tożsamości nie zależy od miejsca”

– Oczywiście. Gdyby tylko ono warunkowało stosunek podmiotu lirycznego (niech będzie: autora) do świata, w Polsce nie byłoby twórców uprawiających poezję „ciemną”, „mroczną”, pełną dramatycznych pytań. Emigracja, rzecz jasna, pewne sytuacje pozwala zobaczyć przenikliwiej, ale tym samym jest właśnie dla twórcy szansą. No, dobrze, żebyś nie pomyślała, że chcę się wykpić powiem wprost: nie wierzę w szczęśliwych emigrantów.

– Czyżbyś nie widział wokół siebie ludzi, którym się powiodło” Przecież o dwóch z nich napisałeś nawet książki. Widzieć dalej niż dziś i Przeznaczenie jest wyborem to klasyczne portrety ludzi sukcesu.

– Emigracja, wyrwanie z naturalnego środowiska, zwłaszcza w wieku dojrzałym, a ja opuściłem Polskę mając lat czterdzieści, nigdy nie pozostaje bez śladu. Jest dotkliwą stratą, a w pewnym sensie także formą trwałego okaleczenia. Niezwykle trudno jest zbudować życie po raz drugi od podstaw, chociaż nielicznym się to udaje. Myślę o egzystencji w wymiarze materialnym, a więc o pracy zgodnej z wykształceniem, własnym domu, pozwalających na realizację osobistych planów standardach ekonomicznych, ale nie to jest w sumie najważniejsze. Najtrudniej, myślę, jest odnaleźć własne miejsce w nowym i niekiedy do końca obcym świecie. Przecież dramat każdego exula polega na tym, że zostawia za sobą świat inny, który go ukształtował i który określał jego centralne, najważniejsze miejsce na ziemi. Konsekwencją emigracji jest stan bolesnego rozdwojenia, który musi trwać przez czas jakiś, niekiedy stając się stałym elementem egzystencjalnego doświadczenia pisarza. Bliska mi poezja Iwaniuka, Miłosza czy Czaykowskiego dostarcza w tej mierze wielu głębokich przemyśleń. Kanada jest pięknym, ale przygniatająco wielkim krajem. Ludzie, na których nam zależy, giną w tej niezmierzonej przestrzeni. Dlatego autentyczne przyjaźnie twórcze, lub przynajmniej zażyłe kontakty są tak bardzo ważne. Darem jaki otrzymałem od losu było to, że mogłem poznać grono wspaniałych, wyjątkowych osób, których nie spotkałbym nigdy, gdybym nie opuścił Polski. Dziś, z perspektywy czasu widzę wyraźnie, że znajomość z Wacławem Iwaniukiem, Bogdanem Czaykowskim, Andrzejem Buszą, Jadwigą Jurkszus-Tomaszewską, Adamem Tomaszewskim, a także serdecznymi druhami z Polskiego Funduszu Wydawniczego i Fundacji Turzańskich przydały dodatkowych sensów mojej emigracyjnej egzystencji. Jest dla mnie szczególnie ważne to, że niektóre z wymienionych osób obdarzyły mnie swą życzliwą, inspirującą przyjaźnią, co cenię sobie tym bardziej, że na obczyźnie pisarz znajduje się z reguły poza środowiskiem, którego tu po prostu nie ma.

– To co powiedziałeś przypomina opinię Bogdana Czaykowskiego, który, charakteryzując specyfikę życia w Kanadzie, w rozmowie z Kazimierzem Brakonieckim („Ocalanie wartości zacząć od samego siebie”, „Kresy 1992, nr 11, przedruk w tomie O poezji, nostalgii, krytykach i kryteriach”, Toronto-Rzeszów 2006) stwierdził: „Przestrzeń, skupienia, czasem jedno-dwuosobowe, rozrzedzenia, próżnie. Cudowny kraj. Można w nim być głębokim poetą w języku nurumbi, czy nawet w języku angielskim i nie mieć środowiska, i być zupełnie incognito. I nie móc za to złożyć winy ani na system, ani na cenzurę, ani nawet na ludzi”. Aleksander Rybczyński z kolei, tłumacząc swą decyzję pozostania poza Polską, powiedział w jednym ze swych wierszy, że samotność jest czysta jak kryształ.

– I miał rację. Miłosz określił ją równie trafnie: „gorzką mędrców mistrzynią”. To właśnie miałem na myśli mówiąc, że emigracja pozwala pewne sytuacje egzystencjalne widzieć ostrzej i bardziej przenikliwie. Diagnoza Czaykowskiego, znakomitego poety, który wspomniane rozrzedzenia i próżnie potrafił nie tylko pokonać, ale i poetycko w sposób niezwykle oryginalny i poetycko nośny spożytkować, pokrywa się w pełni z moimi odczuciami. Oczywiście literatura, poezja to wielość stylów, wcieleń i masek, przy pomocy których usiłujemy przedstawić swe doświadczenia, ale muszę się z Tobą zgodzić: gdzieś, w głębokim planie, poza rzeczywistością wiersza, czy też u jej początku jest konkretny, żywy człowiek, czyli autor. Więc skoro drążysz ten problem, powiem: bycie „poza”, aczkolwiek ma swoje ważne plusy, bowiem intensyfikuje refleksję egzystencjalną pisarza, jest też, przynajmniej dla mnie, bardzo trudne.

– „Poza”” W samym tylko Toronto jest liczna grupa pisarzy, którą można by obdzielić niejedno miasto sporej wielkości: Marek Kusiba, Aleksander Rybczyński, Roman Chojnacki, Krzysztof Zarzecki, Kazimierz Głaz, Jarosław Abramow-Newerly, Ewa Stachniak, Florian Śmieja, Daniel Karpiński, Irena Harasimowicz, Krzysztof Kasprzyk. Jeszcze do niedawna tę długą listę uzupełniali nieżyjący już dzisiaj Henryk Dasko, Wacław Iwaniuk, Jadwiga Jurkszus-Tomaszewska, Adam Tomaszewski i Jerzy Korey-Krzeczowski.

– Nazwiska te, skądinąd bardzo interesujące i zasługujące na uwagę, nie tworzą jednak środowiska w tradycyjnym pojęciu tego słowa. W Toronto jest co prawda Polski Fundusz Wydawniczy i Fundacja Turzańskich, instytucje, które mają – tak to nazwę – środowiskowotwórczy charakter, ale dotkliwie brakuje pisma literackiego czy społeczno-kulturalnego, krytyki literackiej, wydawnictwa dysponującego normalnymi możliwościami poligraficznymi, kawiarni literackiej, stałej, reagującej na propozycje pisarzy publiczności. Miejscowe gazety polonijne, podobnie zresztą jak redakcje radiowe czy telewizyjne unikają jak ognia materiałów literackich. Spośród najbardziej charakterystycznych przykładów ilustrujących demonstracyjnie nieprzychylny stosunek tutejszych mediów do twórczości pisarskiej, przytoczę dwa. Po śmierci Wacława Iwaniuka, wybitnego twórcy, który spędził w polskim Toronto pół wieku, będąc jednocześnie jednym z najważniejszych animatorów życia kulturalnego w tym mieście, popularne w środowisku pismo, po moich kilkukrotnych monitach, odmówiło zamieszczenia materiału o pisarzu. Dlaczego” Bo… pisały już na ten temat inne gazety. Inne cieszące się dużą popularnością polonijne pismo opublikowało kiedyś wywiad ze znanym, mieszkającym w Toronto pisarzem umieszczając pod tekstem drobniutkim drukiem zaskakującą informację: „ogłoszenie płatne”. Ja nie cytuję Mrożka, zbieram te deprymujące fakty z torontońskiej łączki polonijnej. Były oczywiście wyjątki, pisma przyjazne literaturze, które pojawiały się by szybko zniknąć, nie wzbudziwszy zresztą większego zainteresowania środowiska. Takim pismem był wychodzący w latach 90. „High Park”, a także ukazujący się w późniejszym okresie na zasadzie autonomicznej wkładki najpierw do „Związkowca” a potem „Dziennika”, „Nowy Prąd”. Takim wreszcie pismem był redagowany w latach 1993-2000 przez Aleksandra Rybczyńskiego „List Oceaniczny” (dodatek literacki „Gazety”), którego specyfika polegała na tym, że stanowił przede wszystkim forum dla pisarzy krajowych, literaturze emigracyjnej poświęcając relatywnie mniej uwagi. Mówiąc o „Liście Oceanicznym” używam czasu przeszłego, bo choć tytuł ten wciąż jest obecny na torontońskim rynku literackim, z chwilą zmiany redaktora naczelnego, ma on niewiele wspólnego ze swym pierwowzorem.

– Twój pesymizm przeczy wyraźnie temu co czynisz. Znana jest bowiem powszechnie twoja niespożyta energia. Przewodniczysz od lat Polskiemu Funduszowi Wydawniczemu, który ma na swym koncie ponad osiemdziesiąt pozycji, z czego około pięćdziesiąt ukazało się podczas twojej prezesury, byłeś redaktorem kilku pism, współpracujesz od kilkunastu lat z miejscową telewizją, opracowałeś wspólnie z Janem Wolskim i Henrykiem Wójcikiem ważny tom o Wacławie Iwaniuku Podróż w głąb pamięci, zredagowałeś kilkadziesiąt innych książek, organizujesz od lat wspólnie z kolegami interesujące imprezy literackie nie tylko w Toronto, ale okresowo także w Montrealu, Ottawie, Vancouverze i Calgary, można by zatem z powodzeniem mówić o niezwykle ożywionym życiu literacko-kulturalnym polskiej diaspory w Kanadzie.

– A jednak podtrzymuję swoją opinię. Są w Toronto, czy szerzej: w Kanadzie polscy pisarze, także pewne przejawy życia literackiego, ale brak środowiska w sensie stymulującej to życie literackie infrastruktury. Tym niezbędniejszej, że miejscowa społeczność przejawiała i przejawia wobec pisarskich poczynań całkowitą obojętność. Zwracał na to wielokrotnie uwagę przywołany Wacław Iwaniuk w swych ostrych wypowiedziach publicystycznych, nie cofających się przed dosadnym słownictwem. Książka jest tu, jak napisał kiedyś Adam Tomaszewski, „towarem pierwszej niepotrzeby”. Przegrywa z kabaretem, piknikiem, festynem czy niezbyt wyszukaną zabawą towarzyską. Choć może nie powinienem robić z tego problemu, bo nie jest to tylko specyfika polskiego Toronto.

– Postrzegając tę typową dla zdominowanej przez komercję współczesności sytuację, nie załamujesz rąk. Wymieniłeś jednym tchem takie instytucje, jak Polski Fundusz Wydawniczy i Fundacja Turzańskich, a przecież należałoby powiedzieć, że w ich sukcesach masz ogromny udział. Właściwie trudno sobie wyobrazić życie kulturalne polskiej emigracji w Kanadzie bez tych instytucji, a tym samym bez twojej działalności.

– Prócz mnie trzeba tu wymienić znacznie więcej osób, chociażby Henryka Wójcika, sekretarza Funduszu, zapalonego dokumentalistę i wielkiego miłośnika pięknej książki, czy Nelli Turzańską-Szymborską, postać wyjątkową, która stworzyła za własne pieniądze fundację nagradzającą i wspierającą polskich twórców w kraju i na obczyźnie.
Nie sposób nie wspomnieć także o tych, na których obie te ważne dla kultury polskiej instytucje opierają swą merytoryczną działalność. Poza już wymienionymi nazwiskami są to: Grażyna Kopeć, Zbigniew Szymborski, Ewa Szozda, profesorka Uniwersytetu Torontońskiego – Tamara Trojanowska, Roman Chojnacki, Marek Kusiba, Krzysztof Zarzecki, Andrzej Szczerba i… Anna Lubicz-Łuba, stale zresztą zamieszkująca w dalekim od Toronto Vancouverze.

– Skoro już zarysowaliśmy mapę polskich nazwisk literackich w Kanadzie wypada wspomnieć, że obejmuje ona nie tylko Ontario, ale także zachód Kanady. W Vancouverze żyją i pracują Bogdan Czaykowski i Andrzej Busza, znakomici poeci, eseiści, tłumacze, profesorowie Uniwersytetu Brytyjskiej Kolumbii, Grażyna Zambrzycka, poetka o arcyciekawej wyobraźni i Roman Sabo, poeta i eseista, który debiutował niedawno interesującym tomem wierszy Niech będzie, w Calgary ujawnił się ostatnio Antoni Wolak, poeta gorzkiej, ale równocześnie pełnej dystansu wobec przypadłości losu refleksji egzystencjalnej. Przywołuję te nazwiska nie tylko dlatego, by przedstawić „stan posiadania” polskiej literatury w Kanadzie, ale również dlatego, że przy całej swej odrębności i niepowtarzalności zbiegają się one, niby w soczewce, w torontońskim centrum tej literatury. Wymienieni przez nas pisarze są bądź autorami książek wydanych przez Polski Fundusz Wydawniczy, bądź laureatami Fundacji, bądź też, jak w przypadku Czaykowskiego, Buszy, Rybczyńskiego, Iwaniuka, czy Tomaszewskich i tymi, i tymi jednocześnie.

– Funkcją obu tych instytucji było i jest promowanie kultury polskiej, zwłaszcza na obczyźnie, choć nie tylko. Zarówno bowiem Fundusz jak i Fundacja zakresem swego zainteresowania obejmują również polskich twórców w kraju i poza granicami Kanady. Teraz, z perspektywy lat, widać wyraźnie, jak bardzo trafne, wybiegające daleko w przyszłość były decyzje przedstawicieli emigracji wojennej. Bez tych instytucji życie kulturalne polskiej diaspory w Kanadzie byłoby daleko uboższe. To właśnie dziełem tamtego pokolenia były tak wspaniałe przedsięwzięcia jak działająca w latach pięćdziesiątych ubiegłego wieku Konfraternia Artystyczna „Smocza Jama”, znakomita „Szopka polityczna” z tekstami Wacława Iwaniuka i Michała Feuera, wychodzący na zasadzie dodatku do „Głosu Polskiego”, redagowany w pewnym okresie przez Jadwigę Jurkszus Tomaszewską „Prąd”, pierwsze pismo literacko-kulturalne na kontynencie amerykańskim, czy – powołany do życia przez Irenę Habrowską-Jellaczyc – Polski Teatr w Kanadzie, który zdobywał laury podczas Festiwalu Teatrów grup etnicznych w latach 1972-1977. Ale odbiegliśmy nieco od literatury.

– Niekoniecznie. To o czym mówimy jest potwierdzeniem dobrze nam, emigrantom, znanej prawdy, że działalność pisarska łączyła i łączy się zawsze na obczyźnie ze swoistą pracą u podstaw. W sytuacji braku wyspecjalizowanych instytucji, kompetentnych i dysponujących niezbędnymi możliwościami dla zbudowania koniecznej infrastruktury, która mogłaby zapewnić rozwój lub wręcz podtrzymanie kultury polskiej w warunkach emigracyjnych, pisarze zmuszeni są tworzyć ją, na miarę swych możliwości, sami. Inaczej pozostałoby im, jak dowcipnie i gorzko zarazem zauważył Miłosz, chować swe dzieła w dziuplach drzew. Pomówmy jednak o jaśniejszych stronach emigracyjnej egzystencji.

– Nawiązałaś w swej trafnej refleksji do tytułu znakomitej książki Wojciecha Ligęzy Jaśniejsze strony katastrofy pozwól więc, że przytoczę z niej ważny dla naszych rozważań ustęp: „Na lamentach, jeremiadach i żalach rzecz się oczywiście nie kończy. Próby rozumienia klęski polegają przecież na okiełznaniu nierozumnego żywiołu. Pisarze emigracyjni rozmaicie bronią się przed okrutnymi doświadczeniami dziejów doznawanych na własnej skórze. Wskazują uniwersalne sensy wygnania, kronikom nieszczęścia przeciwstawiają fascynacje wiecznym trwaniem natury, los więźniów, zesłańców i exulów widzą w perspektywie pełnej wolności osoby ludzkiej, mobilizują do walki z rozpaczą ducha i moralną dzielność”. Autor książki udowadnia to na przykładzie twórczości Józefa Wittlina, Aleksandra Wata, Mariana Czuchnowskiego, Beaty Obertyńskiej, Aleksandra Janty i Mariana Pankowskiego, ale tę listę nazwisk można by poszerzyć. Znakomitymi przykładami mogą tu być z pewnością poezje Czesława Miłosza i Bogdana Czaykowskiego, zwłaszcza w ich fazie najbardziej dojrzałej. W przypadku autora Doliny Issy myślę o tomach To i Druga przestrzeń, mówiąc o Czaykowskim mam na uwadze jego świetny wybór Jakieś ogromne szczęście, zawierający wiersze z lat 1956-2006. Obaj ci doskonali poeci zbliżają się do najgłębszych prawd dotyczących ludzkiego bytu, miejsca człowieka w kosmosie, jego związków z transcendencją. Znajdziemy w wymienionych tomach wiersze niezwykłej urody, świadczące o arcymistrzostwie poetyckiego słowa i wyjątkowej mądrości. Czy Bogdan Czaykowski, napisałby takie wiersze jak Zamiast modlitwy, Wyzwolony z ziemskich ciężkości, Jakieś ogromne szczęście, Nie jestem tym, czym jestem czy Z perspektywy upadłych kobiet, gdyby nigdy nie opuścił Polski” Nie wiem. Jestem natomiast absolutnie pewny, że nie doświadczywszy „słodyczy” emigracyjnej egzystencji nie wzbogaciłby polskiej poezji takimi klejnotami refleksyjnej liryki jak Mała podróż na Wschód, W tajnym komuniku, Miejsce i czas, Night Thoughts, Do Adama Czerniawskiego, Wiatr z innej strony, Wankuwerskie elegie, Okanagańskie sady czy Superkontynentalny Toronto-Vancouver. Tryptyk. Wymienione wiersze, a przecież ich lista jest znacznie dłuższa, poszerzają w sposób istotny przestrzeń polskiej poezji nie tylko w sensie geograficznym, ale także filozoficzno-egzystencjalnym. Taki sam wywód można z łatwością przeprowadzić posiłkując się poezją Miłosza, Iwaniuka, Buszy, Śmieji, Chojnackiego, Rybczyńskiego, Zambrzyckiej, Kusiby, Sabo, Wolaka oraz wielu innych twórców, którzy w wyniku zrządzenia losu bądź świadomego wyboru znaleźli się na obczyźnie.

– I to właśnie stało się dla nich artystyczną szansą.

– Także wówczas, gdy w ich poezji pojawiają się tony dramatyczne, ciemne, pesymistyczne czy wręcz katastroficzne. Bez emigracyjnego doświadczenia, bez owej błogosławionej, choć skądinąd niezmiernie dokuczliwej samotności, nie pojawiłyby się w ich poezji wspomniane inspirujące związki z transcendencją, głębokie widzenie ludzkiego losu, dociekliwe pytania dotyczące istoty bytu. Zwróć uwagę, jak szalenie zyskała na tym doświadczeniu poezja Romana Chojnackiego.

– Przekonuje o tym jego ostatni tom Lekcje przyrody.

– Masz rację, ale nie tylko, potwierdzają to także jego wcześniej wydane książki „emigracyjne” Wiersze nienapisane i Tak. Przecież w porównaniu z takimi tomami jak Dla tego życia czy Z pozoru cisza to zupełnie inny poeta, głębszy, wręcz metafizyczny.

– Zarówno u Chojnackiego, jak u wielu innych poetów doświadczenie emigracyjne wyzwoliło ich od nacechowanego pewną, niekiedy nadmierną, doraźnością dialogu ze światem. W ich poezji pojawiła się szersza, bardziej pojemna, poznawczo ciekawsza przestrzeń egzystencjalno-filozoficzna.

– W ten właśnie sposób wykorzystują w sensie artystycznym szansę, o której mówiliśmy wcześniej. Wchodzą w nowe rodzaje dyskursu z samym sobą, których nie może uniknąć świadomy swego losu emigrant.

– Jesteś z wykształcenia socjologiem. Skłonna byłabym dopatrywać się w tym, przynajmniej w pewnym stopniu, Źródeł twoich publicystycznych preferencji. Zgodzisz się z tezą, że to one zadecydowały o powstaniu Metamorfoz głębin Twoich, tomie pamfletów krytyczno-literackich poświęconego radosnej twórczości polonijnej”

– Nie zastanawiałem się nigdy nad tą zależnością. Przygotowanie socjologiczne wyczula mnie niewątpliwie na społeczny wymiar ludzkiej egzystencji, funkcjonujące w środowisku mechanizmy, panujące w nim hierarchie i systemy wartości. Książka, o której wspomniałaś powstała jednak głównie z pobudek… etycznych. Uważałem, że, jako piszący, powinienem przeciwstawić się celebrowanej z denerwującą bezmyślnością fikcji, która uzurpuje sobie prawo do bycia literaturą. Grafomania to, jak wiesz, zjawisko masowe. Kiedyś było z oczywistych względów marginalizowane, dzisiaj, gdy we wszystkie dziedziny społecznego życia wkroczyła agresywna komercja, niesie z sobą pewien rodzaj niebezpieczeństwa, zwłaszcza w kadłubowej społeczności polonijnej, w którym autentyczny twórca, pozbawiony pewnego rodzaju zmysłu handlowego, traktowany jest z wyniosłym lekceważeniem. Rej w tym środowisku wodzi bowiem przedsiębiorczy grafoman, na którego spotkania przychodzą setki ludzi: krewnych, znajomych i zdezorientowanych, dla których Czaykowski, Miłosz, Iwaniuk czy Busza nie różnią się niczym od, powiedzmy, Leona Kociubińskiego.

– Czy sądzisz, że jest na to jakieś antidotum”

– Tu, na emigracji” Kiedyś wydawało mi się, że tak, teraz nie mam złudzeń. Ojczyzna, także kulturalna, jak mówi Marek Kusiba w jednym z wierszy, nawiązując do Jeana Geneta, to trzy, cztery osoby. Czyli małe środowisko ludzi o zbliżonej wrażliwości i zainteresowaniach. Jeszcze kilkanaście lat temu oburzałem się, gdy na spotkanie wybitnego pisarza przychodziło dwadzieścia, trzydzieści osób. Dzisiaj większą publiczność przyjmuję jako nadzwyczajny akt opatrzności.

– No, teraz zdecydowanie przesadziłeś. Przecież doskonale pamiętam, że na niektórych spotkaniach, na przykład na wieczorze Ryszarda Kapuścińskiego czy Normana Daviesa, były setki osób.

– To, co powiedziałem traktuj na zasadzie pewnego myślowego skrótu, nie chodzi mi bowiem o wyjątki, ale o regułę, a ta jest właśnie taka.

– A jednak wciąż nie mogę zaakceptować obecnej w twoich wypowiedziach nuty goryczy i rozżalenia. Ona wyraźnie nie współgra z tym, co robisz na co dzień. Jesteś przecież urodzonym społecznikiem, angażujesz się w życie publiczne bez reszty, nie licząc czasu ani środków. Twoja prawdziwa pasja zawsze znajduje godne cele, skąd zatem ten dysonans”

– Może to kwestia naturalnego zmęczenia” Przede wszystkim polonijnym piekłem, ludźmi małej wiary, wyżywającymi się w ślepej zawiści, intrygach i plotkach, inspirowanych złą wolą lub zwykłą głupotą. Czasami myślę, że lata spędzone na obczyźnie postarzają nas podwójnie. Mogą to powiedzieć właśnie ludzie działający społecznie. Wykonują pracę, którą wykonać koniecznie trzeba, choć niewielu to rozumie i docenia. Gdy na początku lat osiemdziesiątych mówił mi, młodemu emigrantowi, o tym Adam Tomaszewski, przyjmowałem jego wynurzenia ze sceptycyzmem, dziś mam ochotę powiedzieć dokładnie to samo: to, co tutaj robimy to trud Syzyfa.

– Ów trud przynosi jednak znaczące plony. Każdego roku na rynku księgarskim, zarówno w Kanadzie jak i w Polsce, pojawiają się nowe pozycje Polskiego Funduszu Wydawniczego, na łamach prasy ukazują się twoje wiersze, szkice, recenzje, artykuły poświęcone sprawom szeroko rozumianej kultury, przygotowujesz do druku kolejne książki. Inaczej mówiąc: żyjesz w słowie.

– Bo inaczej nie potrafię. I już nie chcę. Przez dwadzieścia lat pobytu na emigracji byłem pisarzem niedzielnym. Pisaniem zajmowałem się najpierw po wyczerpującej pracy w redakcji, później w nielicznych wolnych chwilach, kiedy udało mi się wyrwać z absorbującego ponad miarę biznesu. Zresztą nie byłem tu wyjątkiem; większość piszących swoje zainteresowania literackie musiała i musi godzić z wyczerpującą pracą zawodową. W tym miejscu podpowiedziałbym władzom wolnej Rzeczypospolitej, by zdobyły się na gest i twórcom polskim, mieszkającym na obczyźnie, ufundowały stypendia twórcze. Potraktuj to oczywiście jako żart.

– Nie rozważałabym tego w kategoriach żartu. Są stypendia państwowe, wojewódzkie czy miejskie, mogą, a nawet powinny być stypendia dla pisarzy-emigrantów, dlaczego nie”

[…]

Vancouver-Toronto, 2006-2007

Antonella Sarti
Małe akty magiczne. Rozmowa z Vivienne Plumb

Antonella Sarti: Początek Twojej kariery pisarskiej był wspaniały. Zbiór opowiadań pt. Mrs Gittoes’ Compleat Art of Simpling wygrał w konkursie dla debiutantów ogłoszonym przez „Sunday Times” w 1990, dokładnie w tym roku, kiedy zaczęłaś pisać. Zbiór opowiadań The Wife Who Spoke Japanese in her Sleep znalazł się w finale książek typowanych do Nagrody Reed Fiction, a w roku 1994 książka ta zdobyła Nagrodę PEN w kategorii debiutanci. Twoja pierwsza sztuka, Love Knots, została uhonorowana w 1993 Nagrodą Bruce’a Masona. Co spowodowało, że zaczęłaś pisać – jaka była Twoja pierwsza inspiracja?

Vivienne Plumb: Rozpoczęłam pisać, kiedy byłam młoda i stopniowo, w miarę dorastania, odchodziłam od twórczości. Ale chyba zawsze myślałam, żeby wrócić do pisania. Dwie rzeczy spowodowały, że zaczęłam znowu, pierwszą był weekendowy warsztat twórczy prowadzony przez Fay Weldon, zorganizowany przy Centrum Franka Sargesona w Auckland, a drugą – kurs twórczego pisania, który ukończyłam na Uniwersytecie Victoria.

– Do 1990 roku pracowałaś głównie jako aktorka. To zajęcie było chyba pożyteczne dla Ciebie jako przyszłej pisarki.

– Sądzę, że moja praca aktorska była pożyteczna, najprawdopodobniej nauczyła mnie dyscypliny potrzebnej do pisania. Pisarz musi siadać za stołem i robić swoje, a to zajęcie podobne do zawodu aktora, który co wieczór wychodzi, żeby grać na scenie.

– Jak czułaś się po debiucie? Jak określiłabyś swoje relacje z czytelnikami?

– Jako aktorka przekazywała ludziom obce słowa, a własny tekst jest całkowicie mój, więc bardziej mnie zadowala. Aktorzy pracują inaczej – oni są łącznikami między pisarzem a widownią, to może być satysfakcjonującym doświadczeniem dla aktorów i konkretnych ludzi przebywających w teatrze podczas spektaklu. Wolę pisać swoje rzeczy i pewnie interesujące byłoby napisanie sztuki, w której mogłabym wystąpić.

Pisanie dla teatru jest oczywiście inne od pisania prozy. Teraz pracuję nad swoją pierwszą powieścią, co zabiera mi bardzo dużo czasu! Jednak w trakcie tej pracy odkrywam nowe sprawy. Pamiętam dobrze, jak podczas zajęć twórczego pisania, przyszedł do nas Maurice Gee i powiedział: „Pisanie robi się coraz trudniejsze, im więcej czasu mija”. Chyba dopiero teraz rozumiem jego wypowiedź, bo kiedy zaczynałam pisać było to dla mnie porywającą przygodą. Niektóre opowiadania zamieszczone w The Wife Who Spoke Japanese in her Sleep są najwcześniejszymi rzeczami, jakie napisałam w ogóle. […] Wydaje mi się, że proces twórczy ciągle się zmienia i każda rzecz, nad którą pracuje się w danym momencie jest najciekawsza, na przykład teraz moja powieść, bo wcześniej nie napisałam żadnej; opowiadania mogę porównać do sprintu, lecz powieść jest jak maraton albo próba przypłynięcia kanału La Manche.

Pisanie dla teatru jest jeszcze inne, tekst bezustannie ulega metamorfozom, natomiast pisząc prozę, w którymś momencie można poczuć, że praca została skończona.

– Pisząc prozę, chyba też adresujesz ją do publiczności innej niż ta, zgromadzona w teatrze.

– Tak, publiczność jest zupełnie inna. W związku ze swoją powieścią mam taki obraz w głowie, widzę, że ktoś ją czyta, a czytanie jest bliskim, intymnym przeżyciem. Natomiast w teatrze dochodzi strona wizualna i oralna, bez tego teatr nie istnieje, a wydrukowane słowa są tylko częścią tego zestawu. Teatr to zupełnie inne medium i cieszy mnie to. […]

– Czy dużo planujesz przed rozpoczęciem pisania?

– Nie ma tego tak dużo, powstają kolejne szkice, a potem trzeba podjąć decyzję, co dalej. Wszystko wydaje się być nowe i zawsze interesujące.

– Witi Ihimaera mówił o „naturalnym i emocjonalnym krajobrazie pisania”. Z kolei Ty powiedziałaś, że jesteś zakochana w nowozelandzkich wzgórzach. […] Czy „naturalny” i „emocjonalny” pejzaż jest podstawą Twojej twórczości?

– Sądzę, że krajobraz jest bardzo ważny dla pisarza. Urodziłam się w Australii, ale odpowiada mi życie w Nowej Zelandii. Jednak czasem czuję rozdźwięk między tymi dwiema kulturami. To bardzo różne kraje. Moja matka urodziła się w Nowej Zelandii i dorastała w Wellington, więc ja także rosłam karmiona historiami o Aotearoa – Nowej Zelandii. Czułam się też mocno związana ze swoją babcią, której nigdy nie widziałam, ale wysyłała mi długie listy pisane na cienkim papierze. Odpisywałam jej, niekiedy dołączając swoje wiersze. Przypuszczam, że babcia wychowała się w okolicach Sounds. Podobno pisała w młodości i ludzie musieli czytać to z przyjemnością gdyż, jak mi pisała, jej siostry kiedyś zamknęły ją w pokoju, mówiąc, że nie wyjdzie, póki nie napisze czegoś dla nich. Babcię to zmartwiło – chciało jej się płakać; patrzyła przez okno na pobliskie wzgórza i nagle one zaśpiewały dla niej. Miałam około siedmiu lat, kiedy wysłała mi ten list i będę go zawsze pamiętać; kiedy po raz pierwszy przyjechałam do Nowej Zelandii, zobaczyłam pagórki opisane przez babcię i nie zapomniałam jej słów. Przybyłam do Nowej Zelandii na statku, zbliżając się do brzegu obserwowałam wzgórza wyrastające wprost z wody. Opuściłam Sydney, płaskie jak naleśnik, a Nowa Zelandia była górzysta i niewiarygodnie zielona. Ludzie mówią, że Australia jest dzika, oczywiście, że jest, lecz w Nowej Zelandii jest jeszcze coś prymitywnego; czynne wulkany, fakt, że Wellington leży w obszarze aktywnym sejsmicznie sprawia, że można poczuć się częścią zmian, jakie tu ciągle zachodzą. […]

Dorastając w Australii, nigdy nie mogłam zrozumieć, dlaczego moja nowozelandzka mama nalega, żebym zawsze wkładała parasol do szkolnej torby. Ale Australia jest olbrzymim kontynentem, a Nowa Zelandia składa się z dwóch wysp drżących w posadach – co bardziej mogłoby różnić oba kraje? […]

– Czy dostrzegasz jakieś różnice między literaturą australijska i nowozelandzką?

– Dorastałam, poznając literaturę australijską – mitycznych mężczyzn, twardych pionierów z buszu; to jest literatura zrobiona przez i dla mężczyzn. Moja matka różniła się od innych australijskich matek, ponieważ w Nowej Zelandii kobiety nie mają takich wzorców jak w Australii – w historycznych początkach naszego kraju kobiety i mężczyźni pracowali razem, byli pionierami ujarzmiającymi tę ziemię i tak pozostało do dziś. Czuję się bardziej wolną kobietą tutaj, niż w Australii. […] Lubię pisać o sprawach, które dzieją się w Nowej Zelandii, poza tym mieszkam tu już długo; jednak trudno mi powiedzieć, że któryś z pisarzy jest mi szczególnie bliski. Po prostu uwielbiam czytać wszystko, co mi wpadnie w ręce – pewnie ma to coś wspólnego ze mną jako dzieckiem, które czytało wszystko, łącznie z gazetami i czasopismami. Kiedy byłam nastolatką, rozczytywałam się w Hemingway’u i klasycznej literaturze napisanej przez mężczyzn, lecz potem zostałam matką, miałam syna, i wtedy sięgnęłam po literaturę pisaną przez kobiety, po książki pochodzące z różnych wieków. Być może zmusiłam się do tego. Kiedy zaczęłam pisać, nie czytałam zbyt dużo poezji – obecnie się to zmieniło, naprawdę lubię wiersze. W szkole zmuszano nas do czytania dość smutnej poezji, musieliśmy poznawać Australijczyków, Judith Wright i Banjio Paterson. Lubię wiersze, zwłaszcza kiedy jestem smutna lub przygnębiona.

– Czym dla Ciebie różni się proces pisania poezji od pisania prozy i sztuk teatralnych?

– Jest to coś zupełnie innego. Poezja jest trudna, trzeba wydobyć esencję, absolutnie czystą esencję; w wierszu nie może być 98% czegoś, tylko 100%. Nie może być 50% bawełny i 50% lycry, powinno być 100% lycry. […]

– Czy możesz opowiedzieć o powstawaniu Twojego opowiadania The Wife Who Spoke Japanese in her Sleep?

– Pomysł na to opowiadanie pojawił się, kiedy jechałam autobusem z lotniska do Dunedin. Byłam ostatnią osobą, która z niego wysiadła, jechałam półtorej godziny, lecz podróż mnie nie męczyła, ponieważ układałam w głowie nową historię. Punktem wyjściowym była idea, że potrafię napisać o kobiecie, której życie pięknie się zmienia, na podobieństwo larwy przeistaczającej się w motyla. W tym czasie pomagałam synowi w nauce japońskiego i ten język stał się moją obsesją. Jakiś czas temu zwiedziłam Delfy i widziałam wyrocznię. Miejsce zrobiło na mnie wielkie wrażenie, również dlatego, że tam użądliła mnie osa, a moja ręka spuchła, powiększając się dwukrotnie. Wszystko to, o czym mówię, stało się właśnie przed napisaniem tego opowiadania.

– […] Magia wydaje się być fundamentem tego, o czym piszesz – jak więc spostrzegasz magię? Czy kiedykolwiek miałaś jakieś magiczne doświadczenia?

– Nie sądzisz, że we wszystkich ludziach jest jakaś magia? Ludzie ciągle biorą udział w małych magicznych aktach – na przykład kobieta, która mi powiedziała, że kiedy wiesza pranie, to zawsze używa najpierw żółtych klamerek, potem pomarańczowych, następnie niebieskich. Tworzy rytuał i czuje, że zmiana przyniosłaby nieszczęście. A co innego można powiedzieć o gotowaniu obiadu składającego się z trzech dań albo przygotowywaniu tortu urodzinowego? – to też przypomina występ, jest rodzajem zaklęcia. Codziennie wielu ludzi zamienia zwykłe obowiązki w przedstawienia, kierując się własnymi życzeniami. Myślę, że dzisiejszy świat jest bardzo ekscytującym miejscem, ponieważ posiadamy naturalną (starą) i technologiczną (nową) magię zaklętą w naszych dłoniach.

Antonella Sarti:
Przeł. Iwona Misiak

Vivienne Plumb
ZŁOTA RYBKA

Mój syn nie chodzi już do szkoły,
wybiera się gdzie indziej. Idzie
na spacer sam, w swoim
własnym kapeluszu na głowie,
leży w łóżku, gdzie mu zadają
kropelki do żył i jego ciało
jest zatankowane do pełna.
Zabawne, jak oni rosną,
mówi kobieta, która jest farmaceutką,
To twój jedynak?
Z takimi trudniej, bo są rozpieszczeni,
tu masz receptę, czterdzieści dziewięć dolarów.

Próbuję udawać przed sobą,
że ona nie wie, co mówi.
Na zewnątrz zapala się czerwone światło
i muszę się zatrzymać, i wszędzie te dzieci
przypominają o sposobie, w jaki
przychodzi się na świat, poród, dorastanie,
żeby stanąć na nogi grubym albo chudym.
On, mój własny, był kiedyś chudzielcem,
wystarczyła porcja lekarstw i już jest gruby,
wygląda jak żaba.
W drodze do domu głaskam psa,
na znak nadziei, jaką pokładam w przyszłości.
Kiedy wchodzę, zastaję go w łóżku
i mogę stwierdzić, że jest z nim niedobrze, ależ skąd,
mówi. Często tak mówi.
Albo chodź tu i chwyta moją
rękę, zastygamy jak dwa
kamyczki na brzegu,
ze srebrnym piaskiem głęboko pod nami.
Nie lubimy używać tego słowa na R,
jak mówi pewien biały kitel.
Oni też wolą wieloznaczne
zmiany od guzków, a nawet
jakieś meciaki, jak gdybyś był głuchy
i mógł odnieść wrażenie, że masz świnkę.
Na pierwszym oddziale zaczyna opowiadać
mi swój sen: goni nas ogromna
złota rybka, wpadamy
do jaskini; welonka
o teleskopowych oczach przyłapała nas w martwej
zatoce, potem nagle
jest całkiem sam z potężnym
tomiszczem na kolanach, słowa
encyklopedia medycyny są wytłoczone na okładce,
i on otwiera ją, zaczyna czytać.

przeł. Adam Wiedemann

PRZED OPERACJĄ

Będziesz tam w bieli
spadniesz na dno niczego
gdy wbiją ci igłę
będę trzymała twoją dłoń
kiedy będziesz łagodnie opadał.

Wskazujący i kciuk
jesteśmy tak blisko
moi et vous
(lub raczej tu),
czasem o włos od siebie
nie możemy rozmawiać.

Ciało ma ziemski
magnetyzm nawet gdy nieświadome
ale dusza
ma stać na straży
obdarzona własnymi skrzydłami,
będę musiała twoją napełnić ciężarem
mówiąc ci piękne rzeczy
o tobie, tobie i twoim życiu.

TWARZ ZIEMI

Twoje dłonie już nie pasują do moich
kieszeni, jadę cię zobaczyć, och, jak za
tobą tęskniłam mijając Horowhenua,
przed Levin mężczyzna w żółtej, poplamionej
wełnianej koszuli z kapturem leży twarzą
do ziemi przy strumieniu, jadę, jadę,
po drodze zawsze są owce i smuga
błękitnego dymu na odległym wybiegu dla koni,
po drodze zawsze są kasztanowe zady i
obora o czerwonym dachu.

Intercity z Wellington do Auckland
jedzie jedenaście godzin, kierowca to
zawsze Sean, Dougal, Jim albo Dave,
kierujemy się białymi liniami, jest
słupek, brama, słupek, kabel na ogrodzeniu,
słupek, brama, Horowhenua, Manawatu,
Waikato, jadę, jadę, jadę.

Owce, sklep z wełną, pawilon rzeźniczy, za wcześnie
na baranki, owcze ciężarówki z blachy falistej
uporczywie stoją, każde miasto ma własne
drzewo różane, i dla upamiętnienia króla i kraju,
to jest okolica, która pożarła lasy te motu.

Wycinają nową, wstrętną bliznę
drogi koparką, oto jestem,
nadjeżdżam, roztopiona zieleń, ciężarówka ze
świniami, nawóz, drewno na opał, kwadratowa
płyta kiszonki, widzę klękające
owce, przewidują pogodę, kare,
przepowiadają deszcz.

Nakarmiono i napojono nas na Flat Hills, jesteśmy
zwierzętami wypasającymi się na twarzy Ziemi, kochając
jadę, słońce tonie na lewo od herbaciarni
Karapiro, pozostałości cukierkowego różu, przyciskam
ucho bliżej, mogę cię usłyszeć bo prawie tam dojechałam,
dzielne serce, dzielna twarz,
widzę owcę
kłaniającą się na Queen Street,
Sky Tower, bleep, bleep,
jestem tu, kochanie, gdzie są twoje dłonie,
ogrzeję je włożę do moich
kieszeni, choć do nich nie pasują.

FANTASMAGORIA

Ciągle stawiają nowe fikuśne apartamenty
pod mieszkaniem mojego umarłego syna.
Wyżłobili głęboką dziurę
i ostrożnie przeciągają kabel w kraciastej osłonce,
kładą go w poprzek niewypalonych cegieł:
Dla tak krzepkich mężczyzn jest to wykwintne zadanie.

Nikt do mnie nie macha z frontowego,
dwudzielnego okna mojego syna,
zamieciono werandę
a wewnątrz nikt nie śpi w łóżku.
Kto wziął cukier i dżem, butelki
sosu i torebki herbaty?

W kuchni zaprowadzono nowe porządki.
Wiatr pojękuje i rzępoli
na na wpół zatrzaśniętym
oknie łazienki.

Ktoś, kto nie był mną
zaścielił łóżko mojego syna, każdy
pokój jest nagi, zakurzony, pusty
i ograbiony ze swej egzystencji.

Złożyliśmy turecką narzutę
do kasetki, tak pieczołowicie,
byliśmy tak troskliwi i pocałowałam
jego najbardziej zimną twarz
przed dopasowaniem wieka.
Najbardziej zimne ciało
to trup twojego jedynego dziecka.
O, jak pieczołowicie układaliśmy
tę turecką satynę
i dekorowaliśmy szkatułkę
grubymi tobołkami siarkowożółtego kowhai,
tak, było to wczesną wiosną.

Wydawało mi się, że widzę go na targu rybnym,
jak kupuje filet z terakihi. Wydawało mi się, że go
widzę na ścieżce, którą szłam w świetle
późnego zmierzchu. Wydawało mi się, że widziałam go,
och, jak ja widziałam ten piękny jego tył głowy
wszędzie, w całym mieście.

Moje sny były takie: mój syn przeprowadził się
do islamskiego zrujnowanego pałacu,
ściany całe w łuszczącej się farbie
i religijnych malowidłach. Omawialiśmy problem,
gdzie należy postawić które meble.
Numer dwa: oboje moi rodzice umarli
i dom na przedmieściach, w którym spędziłam dzieciństwo,
został oddany buddystom.
W ostatnim śnie byłam otoczona
przez dwadzieścia tysięcy
akrów wspaniałych ogrodów i czytałam tam
fatalnie wydrukowane apokaliptyczne broszurki:
Ziemia była u kresu, mnie umożliwiono
przejazd na inną planetę,
ale mój syn miał zostać.

Ja jestem tą osobą stojącą nad wodą
i śpiewającą w grocie ciemną nocą.

I mroczna toń jeziora rozwiera się ukazując ciężko bijące serce
i odsłania przede mną swoje fantasmagoryczne sekrety.

przeł. Michał Płaczek i Adam Wiedemann

SKRóTY

Chińczyk z ulicy Karangahape
daje mi sweter gratis, mówi: wszystkie
powyrzucane niedobre ubrania
, używa
zbyt wielu przekombinowanych przymiotników.

Cześć, mówią wszyscy, kiedy siedzę
na rozgrzanych schodach przed starym
Espano, gdzie kiedyś mieszkali
aktorzy Mercury Theatre.

Wszystko sprawia, że myślę o tobie.
Schody, ścieżka wśród palm
w Myers Park, używam twoich skrótów,
udając, że dzień nie minął.

Kobieta z grubą dupą wychodzi
z budynku i wrzuca swoje śmieci
do kosza na ulicy. Mieszkaliśmy w tym
domu, gdy byłeś dzieckiem; uchroń mnie

od tych sideł pamięci.
Ciemne megalopolis. Ostatni,
najbardziej mętny, najsmutniejszy z twoich
dni osiada w galarecie mojego mózgu.

przeł. Adam Wiedemann

LEKCJE PŁYWANIA

Druga po południu i jestem daleko na Tasman Street
trzymając się wietrznej strony ulicy
gdzie stare rupiecie walają się
po chodniku jak wielkie robaki.

W mieszkaniach nowobogackich zbudowanych pięć lat temu
siedzą teraz hałaśliwi studenci, którzy zaśmiecą to miejsce,
płot od frontu przewrócił się przed 48, gdzie mają plakat Che
przyklejony na czerwonej ścianie sypialni.

Najdrobniejsze szczegóły nic nieznaczącej codzienności
skrzeczą przez moje naczynia krwionośne, zły zastrzyk.

Dorośli uczą się pływać. I kolejny znak:
Niniejszy kamień wmurowano ku chwale
Pana za wstawiennictwem Jego Ekscelencji
Gubernatora, Hrabiego Liverpoolu, 1914.

Cios ponad ciosem, buduje się tnący
ruch, moje ramiona gromadzą
impet, otwarcie ust na uniesienie
prawego ramienia i wydech, gdy ręka zagłębia się w wodzie.

Muszę wyjaśnić: drugi rok jest cięższy.
Nie ma go od dawna
i w zeszłym tygodniu nawet nie mogłam sobie przypomnieć
sentencji, którą zwykł powtarzać:
Veni vidi vici,
Przybyłam Zobaczyłam Zwyciężyłam.

przeł. Michał Płaczek

Wiersze z tomu Scarab (2005)