FRAZA NR 53 / 2006 – PORTRETY

Luis Cernuda*

JAKI TO HAŁAS TAK SMUTNY

Jaki to hałas tak smutny, który wytwarzają dwa ciała kiedy się kochają,
Wydaje się jak wiatr, co kołysze się jesienią
Nad kalekimi młodzieńcami,
Podczas gdy dłonie padają,
Dłonie lekkie, dłonie egoistyczne, dłonie obsceniczne
Wodospady dłoni, które były kiedyś
Kwiatami w ogrodzie maleńkiej kieszeni.

Kwiaty są piaskiem a dzieci są liśćmi
I ich delikatny hałas jest miły dla ucha
Kiedy się śmieją, kiedy kochają kiedy całują,
Kiedy całują głębię
Mężczyzny młodego i znużonego
Ponieważ niegdyś dużo śnił w dzień i w nocy.

Ale dzieci nie wiedzą,
Ani też dłonie nie padają tak jak mówią;
W ten sposób ów mężczyzna, znużony byciem samotnym ze swoimi snami,
Przyzywa kieszenie, które opuszczają piasek,
Piasek kwiatów,
Aby pewnego dnia przyozdobiły jego oblicze zmarłego.

GDYBY CZŁOWIEK MÓGŁ WYPOWIEDZIEĆ

Gdyby człowiek mógł wypowiedzieć to, co kocha,
Gdyby człowiek mógł wznieść swoją miłość ku niebu
Jak chmura w świetle;
Gdyby jak mury, które się zapadają
Aby pozdrowić prawdę w połowie uniesioną,
Mógł zapaść swoje ciało, zostawiając tylko prawdę
swojej miłości,
Prawdę samego siebie,
Która nie nazywa się sława, szczęście lub ambicja,
Tylko miłość lub pożądanie,
Byłbym tym, który sobie wyobrażał;
Tym, który swoim językiem, swoimi oczami i swoimi dłońmi
Obwieszcza przed ludźmi nieznaną prawdę,
Prawdę swojej prawdziwej miłości.

Wolności nie znam innej niż wolność bycia uwięzionym w
kimś
Którego imienia nie mogę słuchać bez dreszczy;
Kimś, przez kogo zapominam o tej nędznej egzystencji,
Przez którego dzień i noc są dla mnie, czym on zechce,
I moje ciało i duch unoszą się w jego ciele i duchu
Jak zagubione pale, które morze oblewa lub unosi
Z wolnością, z wolnością miłości,
Jedyną wolnością, która mnie podnieca,
Jedyną wolnością, dla której umieram.
Ty uzasadniasz moją egzystencję:
Jeśli cię nie znam, nie żyłem;
Jeśli umrę nie poznawszy ciebie, nie umrę, ponieważ nie żyłem.

CHCIAŁBYM WIEDZIEĆ DLACZEGO TA ŚMIERĆ

Chciałbym wiedzieć dlaczego ta śmierć
Gdy cię ujrzałem, hałaśliwy młodzieńcze,
Morze uśpione pod czarnymi ciałami niebieskimi,
Jeszcze konstelowane przez łuski syren,
Lub jedwab który rozpościerają
Połysk nocnych ogni
I pulsujących akordów,
Jasnowłosy tak samo jak deszcz,
Cienisty tak samo jak życie czasami.

Mimo że nie widząc mnie paradujesz obok mnie,
Nieoświecony huragan,
Gwiazda co muska moją dłoń jej wieczność porzucona,
Dobrze wiesz, pamięć wieków,
Jak bardzo miłość jest walką
W której się gryzą dwa identyczne ciała.

Nie widziałem cię wcześniej;
Spoglądałem na zwierzątka w rozkoszy pod zieleniejącym słońcem.
Obojętny wobec gniewnych drzew,
Gdy poczułem ranę, która otworzyła światło we mnie;
Ból ukazywał
Jak matowa forma, kopiując cudze światło,
Wydaje się świetlista.

Tak świetlista,
Że moje utracone godziny, ja sam,
Okazujemy się odkupieni od cienia,
Aby nie być już niczym więcej
Niż pamięcią światła;
Światła, które widziałem jak mnie krzyżuje,
Jedwab, woda lub drzewo, chwila.

WOLNOŚĆ TY ZNASZ JĄ

Wolność ty znasz ją
Wolność nie znasz jej
Wolność to pożądanie
Wolność to być uwięzionym.

Uwięzionym w ciele które nie jest moje
W jakichś ramionach jakichś ustach
Ustach które wchłaniają nasze życie
Powoli jakąś śmierć.

Wolność to jakaś śmierć
Śmierć to narodziny w innym duchu
Duch człowiek to pożądanie
Pożądanie to miłość aby się wyzwolić.

Wolność wolność
Wolność to zapomnienie
W innym ciele to zapomnienie
Jakąś miłością jest wolność.

Wyzwól mnie albo umrę.

[POEZJA DLA MNIE]

Poezją dla mnie jest być razem z kimś, kogo kocham. Dobrze wiem, że to ograniczenie. Lecz ograniczenie przez takie ograniczenie jest mimo wszystko najłatwiejsze do zaakceptowania. Wszystko inne to słowa, które mają wartość wówczas, gdy wyrażają to, o czym nie myślałem lub nie chciałem powiedzieć. A więc zdrada. Jeśli odejdziesz ode mnie, niech to będzie po to, by mnie zdradzić. Wiatr rozerwie cię swoimi krótkimi opowieściami. Ja zapomnę to samo, co zapomina także drzewo i rzeka.

przełożył Piotr Sobolczyk

* – Wszystkie tłumaczone wiersze pochodzą z tomu Los Placeres Prohibidos [Zakazane rozkosze] (1931) oraz z brudnopisu tego tomu.

Piotr Sobolczyk

RZECZYWISTOŚĆ I POŻĄDANIE LUISA CERNUDY

Określenie „pokolenie 27” w literaturze hiszpańskiej wzięło się od czterechsetnej rocznicy śmierci wielkiego poety hiszpańskiego baroku, Luisa de Góngory y Argote. Młodzi poeci uczcili swego mistrza m.in. specjalną antologią, właściwie wydobywając go z zapomnienia – drugi największy poeta baroku, Quevedo, żył w lepszej pamięci, podobnie jak Lope de Vega. Dámaso Alonso, jeden z członków grupy poetyckiej 27, a także profesor filologii hiszpańskiej nie tylko wydał dzieła Góngory, ale także napisał najwybitniejsze do dziś szkice i eseje o Góngorze.

Wiadomo, jaką dla konsolidacji „pokoleń literackich”, tych wstępujących zwłaszcza, rolę mają tego rodzaju manifestacje. Pokolenie 27 następowało już po pierwszych ruchach awangardowych, w Hiszpanii zaszczepianych zresztą przez światowych poetów latynoskich – Vicente Huidobro z Chile (trzy jego wiersze w moich przekładach ukazały się w „Europie” nr 23 z 7 VI 2006, fragmenty wielkiego poematu Altazor – w „Literaturze na Świecie” nr 7/8 z 2000 r., w przekładzie Krystyny Rodowskiej) i Jorge Luisa Borgesa. Huidobro swój prąd nazywał kreacjonizmem i proklamował Wymyślaj nowe światy i pilnuj swego słowa, ponieważ Poeta to mały Bóg (wiersz Ars Poetica z 1916, cytowany za „Europą”). Pod znakiem kreacjonizmu debiutował Gerardo Diego, którego zresztą zamieszcza się i w antologiach kreacjonizmu, i w antologiach pokolenia 27 – był niejako łącznikiem pomiędzy pierwszym pokoleniem awangardy i drugim. To on właśnie wydawał prestiżowe antologie grupy.

Wymieńmy wszystkich „głównych” dziesięciu poetów pokolenia 27: Gerardo Diego, Pedro Salinas, Jorge Guillén, Dámaso Alonso, Rafael Alberti, Federico García Lorca, Luis Cernuda, Emilio Prados, Vicente Aleixandre, Manuel Altolaguirre. Wprawdzie tylko niektóre nazwiska cokolwiek mówią polskiemu czytelnikowi. Lorca i Alberti byli w PRL-u tłumaczeni ze względu na swoją „lewicowość”, która, co oczywiste, była zupełnie inna niż sowiet-ideały. Aleixandre otrzymał Nagrodę Nobla w 1977 r. – uważa się, że w imieniu całego pokolenia – czym zasłużył sobie na mały tomik poetycki po polsku. Dámaso Alonso natomiast funkcjonował swego czasu jako przedstawiciel „stylistyki idealistycznej” w literaturoznawstwie (jedną jego rozprawę zamieszczono w Antologii badań literackich za granicą Henryka Markiewicza i drugą w Sztuce interpretacji – o Góngorze). Lecz wszyscy oni stanowią szczyt kanonu poezji hiszpańskiej XX wieku.

Jako „druga awangarda” nie byli już tak optymistyczni w wierze w moce stwórcze, jak cytowany Huidobro; interesowali się francuskim surrealizmem, sympatyzowali (Lorca szczególnie) z Luisem Bunuelem, też zresztą pisującym wiersze, i Salvadorem Dalí. Choć najbardziej surrealistyczni w grupie byli Aleixandre i Cernuda. Element gry wyobraźni „decentralizował” (bo w tym wariancie jednak nigdy nie „dekonstruował”) rozum jako siedzibę najlepszego poznania i ładu. Dodali wreszcie elementy swoiście hiszpańskie, na przykład czerpane z folkloru, jak u Albertiego i Lorki, dzięki czemu „ożywili” zimną poezję, którą José Ortega y Gasset w swoim sławnym artykule określił mianem „zdehumanizowanej” (artykuł Ortegi, o dużo ogólniejszych walorach, był reakcją na właśnie awangardowe zjawiska w zwłaszcza poezji hiszpańskiej). Każdy z tych poetów był zresztą silną osobowością poetycką, indywidualnością, co, szczerze mówiąc, także rzadko się zdarza w przypadku przedsięwzięć zbiorowych, zwłaszcza z tyloma aktantami. Co również szczególne, nie było między nimi animozji i zawiści.

***

Jesteśmy więc w 1927 roku, na scenę wkracza młode pokolenie. Większość – Diego, Lorca, Alonso, Salinas, Prados, Alberti, Altolaguirre – już była po debiucie książkowym. Luis Cernuda należy do najmłodszych w pokoleniu, urodził się w 1902 r. w Sewilli, 11 lat po Pedro Salinasie. To właśnie Salinasa spotyka na Uniwersytecie jako profesora literatury, choć sam studiuje prawo (które zresztą kończy w 1925 i nigdy z prawniczego wykształcenia nie robi użytku zawodowego). Dzięki spotkaniu debiutuje w piśmie Ortegi „Revista de Occidente” rok po jego założeniu w 1924. Pierwszy tomik udaje się Cernudzie wydać właśnie w 1927 roku, nosi tytuł Perfil del aire („Zarys/profil powietrza”) i nie zostaje zauważony. Na szczęście grupa ma własne pisma, „Litoral” (stworzony przez Prados i Altolaguirre) – w jego kolekcji wyszedł właśnie debiut Cernudy – i zwłaszcza założoną przez Gerardo Diego „Carmen”, która oferuje przegląd wszystkich najważniejszych poetów grupy.

Następnie Diego wydaje swoje antologie pokolenia i to tam właśnie ukazują się kolejne dokonania poetyckie Cernudy. Kluczowa jest Poesía Espanola. Antología 1915-1931. W jej skład wchodzą wiersze z dwóch najważniejszych tomów poetyckich Cernudy w ogóle (jak sądzę ja, lecz wiem, że nie tylko): Un río, un amor („Jedna rzeka, jedna miłość”, 1929) i Los Placeres Prohibidos („Zakazane Rozkosze”, 1931), na które poeta nie znalazł wydawcy, w przypadku tej drugiej ze względów tzw. „obyczajowych” (czytaj: pierwsza tak jawna – dużo bardziej niż u Lorki – manifestacja i nawet egzaltacja homoseksualizmu w poezji hiszpańskiej). W 1934 wydaje jeszcze jeden ważny tom, Donde habite el olvido („Gdzie mieszkałoby zapomnienie”).

Ale prawdziwa sława i uznanie przychodzi w 1936 – ostatni na to dzwonek zresztą – wraz z publikacją całego jego dzieła poetyckiego pod tytułem La Realidad y el Deseo, a więc „Rzeczywistość i Pożądanie”. To kluczowa dla Cernudy formuła. Wspomnę tylko jeszcze o późniejszych jego tomach: Las Nubes („Chmury”, 1943), Como quien espera el alba („Jak ktoś czeka na świt”, 1947), Poemas para un cuerpo („Wiersze dla pewnego ciała”, 1957), Desolación de la quimera („Rozpacz/spustoszenie chimery”, 1962). Wydał także dwa zbiory poematów prozą – pisany w Wielkiej Brytanii, gdzie przebywał na emigracji, Ocnos (1942; ukazał się w całości po polsku w przekładzie Jadwigi Koniecznej-Twardzikowej w 1997) i Variaciones sobre tema mexicano („Wariacje na temat meksykański”, 1952). Dzieła dopełniają szkice o poezji hiszpańskiej i surrealizmie. Zmarł w 1963 roku w Meksyku, gdzie spędził na emigracji ostatnie lata, w poczuciu zapomnienia.

Nie było to całkiem zgodne z prawdą: frankistowski reżim, owszem, dbał o „zapominanie” o Cernudzie, ale młodzi poeci, debiutujący już po wojnie domowej, zwracali się ku jego dziełu. Najbardziej (i w najbardziej twórczy sposób) – Jaime Gil de Biedma, którego dwukrotnie prezentowałem polskim czytelnikom („Pogranicza” 2005 nr 5 oraz „Europa” 2005 nr 52). Wreszcie, o czym wiem z relacji mojej „profesory” od współczesnej poezji hiszpańskiej na Universitat de Barcelona – na jakimś wielkim hiszpańskim kongresie poetyckim (pewnie musiało to być w 2003 roku) zapytywano po kolei młodych poetów: kto jest twoim mistrzem we współczesnej poezji hiszpańskiej ? I wszyscy „jak jeden mąż” (jakżeby się Cernudzie to przysłowie spodobało) odpowiadali: Cernuda, Cernuda. W krytyce hiszpańskiej coraz głośniej mówi się, że, choć nie od razu doceniony, był to poeta ważniejszy niż Lorca, zresztą – trudniejszy, elitarniejszy…

***

Rzeczywistość i Pożądanie. Jest to właściwie formuła bardzo hiszpańska – Cervantesowska, Calderónowska, Unamuniańska. Don Kichote żyje Pożądaniem, czymś wyobrażonym, Sancho – Rzeczywistością. Tak głosi dość powszechna interpretacja. Unamuno w 1906 r. zgłosił wobec niej propozycję przeciwną: Don Kichote żyje Prawdą, która jest najwyższą Rzeczywistością. Dámaso Alonso w szkicu o postaci Sancha zatrze ten prosty podział…, Sancho się zmienia, wchodzi w grę swojego pana, nie wiadomo, co jest Rzeczywistością… Istnieje raczej jakaś wymiana, gra pomiędzy Rzeczywistością, której doświadczamy (lecz czy bezpośrednio ?) a jej inną (lecz czy lepszą ?) wersją, której Pożądamy. Może jest tak, że Pożądaniem jest to, czego ostatecznie nigdy nie możemy mieć, a jeśli mamy już w ręku, mylimy z Rzeczywistością i gardzimy…

o stronie Pożądania u Cernudy jest nie tylko impuls seksualno-estetyczny, ale także cała owa sfera surrealnych obrazów, zacierających rozum, racjonalność, więc poniekąd Rzeczywistość. Skądinąd obrazy u Cernudy, w pierwszej chwili zaskakujące, jak to z tzw. „śmiałą metaforą” bywa (wedle tezy Haralda Weinricha), okazują się mieć często spoiste motywacje. Świetnym przykładem jest wiersz Pajęczyny zwisają z rozumu (cytuję swój przekład z „Europy” 2006 nr 34 z 26 sierpnia 2006), gdzie Pożądanie jako erotyczny impuls (Przeszedł huragan miłości) ujawnia swoją niszczycielską siłę: „Pajęczyny zwisają z rozumu / W pejzażu zamyślonego popiołu; / (…) Albowiem ktoś, okrutny jak słoneczny dzień wiosną, / Samą swoją obecnością rozdzielił na dwa jedno ciało”. Zarazem Pożądaniem jest to, czego już nie ma, a było przed chwilą. U Cernudy więc Pożądanie jest odpowiednikiem Schopenhauerowskiej woli i zarazem Freudowskiego libido.

Wiąże się z nim nierozerwalnie „rozpacz chimery”, gdy nie możemy mieć Obiektu – oraz melancholia, gdy właśnie po stracie sądzimy, że coś posiadaliśmy. (Można zapewne dorzucić tu nazwisko Lacana). Dlatego Pożądanie jest u Cernudy konstrukcją otwartą, „pytaniem / Na które odpowiedź nie istnieje, / Liściem, którego gałąź nie istnieje, / Światem, którego niebo nie istnieje” (z wiersza Nie mówiłem słów, tamże). Nawet to, do czego tak się dąży, seksualne spełnienie okazuje się spoglądaniem „na zwierzątka w rozkoszy pod zieleniejącym słońcem” lub „smutnym hałasem”, a „młody mężczyzna” z cytowanego teraz wiersza Jaki to hałas tak smutny, jest w tym akcie już „znużony byciem samotnym ze swoimi snami” oraz „Ponieważ niegdyś dużo śnił w dzień i w nocy”.

W niektórych momentach jednak Pożądanie wydaje się dawać Wolność. Trudno powiedzieć, czy jest to chwilowa iluzja, czy może rzeczywiście poeta się wahał pomiędzy tymi dwiema koncepcjami. Nie włączył do Placeres Prohibidos – bo wyłącznie o wierszach z tego tomu tutaj mówię – wiersza Wolność ty znasz ją, gdzie zaraz po tytułowej frazie pada zaprzeczenie: „Wolność nie znasz jej / Wolność to pożądanie / Wolność to być uwięzionym”. Uwięzionym nie w Pożądaniu, gdyż to nie posiada (ciała) – tylko „w ciele które nie jest moje”. U Cernudy wciąż powraca obraz jednego ciała, w którym mieści się obu kochanków, platońskiej oczywiście proweniencji. Jest to także jeden z kluczowych motywów homoerotycznej mitologii. W Nie mówiłem słów:

Otarcie się przy przechodzeniu,
Przelotne spojrzenie między cieniami
Wystarczają, by ciało otworzyło się na dwoje,
Łapczywe przyjąć w samo siebie
Inne ciało, które by śniło;
Połowa i połowa, sen i sen, ciało i ciało,
Takie same w kształcie, takie same w miłości, takie same w pożądaniu.

Otwierając się, ciało wytwarza idealną symetrię – symetrię wzajemnego Pożądania. Otwarcie się na drugie ciało jest również zapomnieniem – o sobie? Gdy zapomina się siebie, znika również Pożądanie? Tak by wynikało chyba z pointy Wolność ty znasz ją, skoro „Wolność to zapomnienie / W innym ciele to zapomnienie”. W wierszu prozą Estaba tendido pada zdanie: „Był ciałem tak cudownym, że znikł [wyblakł / omdlał] w moich ramionach. (…) Z mojego własnego ciała wyciąłem inny cień, który mnie śledzi wyłącznie do rana”. Poeta nie zdecydował się włączyć Wolność ty znasz ją do całej kompozycji tomu (brudnopis całego tomu znajduje się w edycji krytycznej Dereka Harrisa, z której korzystam) nie dlatego chyba, że jest nieudany – ja tak nie uważam i dlatego zdecydowałem się go przełożyć – i nie dlatego, że pokazuje pozytywną drogę, tylko chyba dlatego, że swoją intensywnością ustępuje on wierszowi na ten sam temat Gdyby człowiek mógł wypowiedzieć.

Wszystkie te wiersze ze sobą zresztą korespondują i naświetlają się wzajemnie, co wynika tyle ze spoistej kompozycji tomu, co z przynależności Cernudy do grona „pisarzy obsesji” – obsesją Cernudy, spajającą wszystko, jest Pożądanie. Tu, w Gdyby człowiek mógł wypowiedzieć, mamy już Cernudę z jego skomplikowanym obrazowaniem, którego detale kryją się w bardzo swoistych sformułowaniach (nie trzeba dodawać, że dla tłumacza stanowią i rozkosz, i zgrzytanie zębów… albo, inaczej mówiąc, Rzeczywistość – i Pożądanie). Na przykład, w skomplikowanej gramatycznie formie zdaniowej (nawiązującej do łamiącego zdanie stylu Góngory) powiada: „Gdyby człowiek mógł wypowiedzieć to, co kocha (…) [Gdyby] Mógł zapaść swoje ciało, zostawiając tylko prawdę / swojej miłości (…) Byłbym tym, który sobie wyobrażał”. Dziwnie brzmi po polsku. W oryginale: Si el hombre pudiera decir lo que ama, (…) Pudiera derrumbar su cuerpo, dejando sólo la verdad / de su amor, (…) Yo sería aquel que imaginaba. W oryginale otóż również stawia pewną barykadę. Czasownik „derrumbar” znaczy „pogrążyć coś”, „osunąć coś niżej”, „zapaść się” i metaforycznie „poniżyć kogoś”, a także „zrzucić coś z pewnej wysokości”. Tak jak zamek na skale się „obsuwa”, albo jak ktoś się „pogrąża” np. w błocie czy bagnie, albo „zapada się”.

Niewątpliwie Cernuda użył tego czasownika także ze względu na aspekt „poniżania”. Ciało Pożądające poniża podmiot, pożądając pogrążamy się niejako w ziemi (ziemia też może jest tu ważna, unieruchamia niejako; bogowie, którzy u Cernudy się pojawiają, to zazwyczaj piękne ciała i zwykle chodzące po ziemi). Użyłem czasownika „zapaść się” ze względu na skojarzenie „zapaść się pod ziemię” (ze wstydu, upokorzenia) a także rzeczownikową „zapaść”, czyli stan nędzy; „pogrążyć swoje ciało” byłoby, wierzę, gorsze. „Zapaść się” jest po polsku oczywiście czasownikiem zwrotnym, wyłącznie, a tu nadałem mu formę czynną, ale nie inaczej jest po hiszpańsku, gdyby już ktoś (nie poeta) miał użyć tego czasownika w odniesieniu do ciała, powiedziałby raczej derrumbarse (a) su cuerpo; brak owego „a” (a su cuerpo) stanowi, również nieprzetłumaczalne, urzeczowienie ciała. Ostatecznie okazuje się jednak, że taka „zapaść” ciała, takie „obniżenie/poniżenie” stwarza pewne szanse na „otwarcie”, na wolność. W tym też ziemi i unieruchomienie w niej – jakby otwarcie swego ciała na podwójność musiało być ziemskie, nie zaś – zbyt wysokie. Jednak znienacka cała ta bezosobowa retoryka „gdyby człowiek”, gdyby ktokolwiek (ale użyty tryb przypuszczający sugeruje, że nie jest to możliwe), łamie się, bo pojawia się „ja”.

Zdanie to można różnie rozumieć. „Byłbym tym, który sobie wyobrażał” – ale równie dobrze „Byłbym tym, którego sobie wyobrażałem”; ale ponieważ czasowniki hiszpańskie w I i III osobie singularisu mają tę samą formę, a brak tu dodatkowego podmiotu, możliwe są także warianty „Byłbym tym, którego on/ona sobie wyobrażał(a)”. Ponieważ jednak począwszy od drugiej strofy wciąż mówi „ja”, zdecydowałem się na „ja”. I takich językowych trudności jest u Cernudy więcej. A co sobie wyobrażał? Nie można przecież, zachowując normalne reguły języka, powiedzieć tylko tyle. Akt „wyobrażania” jest pokrewny „śnieniu w dzień i w nocy”, jest Pożądaniem. „Wyobrażał” to również ten, który mówi w trybie przypuszczającym, a ten tryb dominuje w całym wierszu, więc poeta (Cernuda jednak nie popada w mitomanię Poety). Albo „każdy kochający”, „który swoim językiem, swoimi oczami i swoimi dłońmi / Obwieszcza przed ludźmi nieznaną prawdę, / Prawdę swojej prawdziwej miłości”. Oczywiste jest, że mowa tu o homoseksualizmie. W melancholijny ton wdziera się może ironia w tautologicznej formule „prawda swojej prawdziwej miłości”…, jest więc również miłość nieprawdziwa, także w poezji, o czym Cernuda, jedyny w owym czasie z pięciu członków grupy będących homoseksualistami, zdecydował się „obwieścić”.

Zapowiada to już pierwszy wiersz w tomie: „(Wy)powiem, jak się narodziłyście, zakazane rozkosze (…) Nieistotna jest czystość (…) Nie znałem narzuconych granic / Granic z metalu lub papieru”. Kolejny raz wraca więc kwestia wolności. Także wypowiedzenia Pożądania, nawet jeśli jest tylko pytaniem bez odpowiedzi, nawet jeśli człowiek nie może wypowiedzieć tego, co kocha. W brudnopisie Placeres Prohibidos znajduje się także wiersz prozą Poezja dla mnie, gdzie mówi: „Poezją dla mnie jest być razem z kimś, kogo kocham. Dobrze wiem, że to ograniczenie. Lecz ograniczenie przez takie ograniczenie jest mimo wszystko najłatwiejsze do zaakceptowania”. Z tego ograniczenia może narodzić się wolność. Wyzwól mnie albo umrę, kończy Wolność ty znasz ją, a w Gdyby człowiek mógł wypowiedzieć od wolności przechodzi się do życia w ogóle – kto nie był wolny, nie żył: „Jeśli cię nie znam, nie żyłem; / Jeśli umrę nie poznawszy ciebie, nie umrę, ponieważ nie żyłem”.

W wierszu prozą Pośród tłumu (drukowanym w „Europie”) poeta wyłuskuje wśród innych ludzi pięknego chłopaka, co w hiperbolicznie rozwijanym obrazie przekształca się w pochód zmarłego pośród zmarłych. Tylko on mógł być żywy, który „szedł rozcinając powietrze i ciała (…) Czułem jak krew opuszcza moje żyły kropla po kropli”. Rozcięcie ciała nie powoduje tutaj jednak jego otwarcia i wchłonięcia, tutaj przelotne Pożądanie – którego prototypem jest A une passante Baudelaire`a, powracające w tylu wierszach współczesnych (Pound, Miłosz, Gil de Biedma i liczni poeci tzw. gejowscy) – tylko rani, pustoszy (jak w Pajęczyny zwisają z rozumu, lecz bez nadziei na ponowne napełnienie), a skoro tak, to niczym nie ogranicza, a ograniczenie, jak widzieliśmy, jest u Cernudy przedziwnie sprzęgnięte z wolnością. Po takiej ranie – tylko takiej?!? – możliwa jest tylko śmierć:

Nie czułem swoich stóp. Chciałem je chwycić dłonią, nie znalazłem
swoich dłoni, chciałem krzyknąć i nie znalazłem swojego głosu.
Mgła spowijała mnie.
Życie ciążyło mi jak wyrzut sumienia; chciałem je wyrzucić z siebie. Ale to było niemożliwe, gdyż byłem martwy i szedłem
pośród martwych.

W tomie Placeres Prohibidos tylekroć powracająca śmierć jest metaforyczna, tak jakby każde życie nie-w-wolności, gdy nie można „wypowiadać”, „obwieszczać przed ludźmi” prawdy o swojej (prawdziwej) miłości, było śmiercią. Cernuda poniekąd szamocze się w swojej cielesności jak gnostyk czy mistyk (święta Teresa i jej słynna glosa na przykład), ale w sposób mniej ekstatyczny, raczej melancholijny. Nie ma tu gwałtownego przepływu obrazów – jaki jest u Lorki na przykład – i gdy poeta pisze o tym, jak szedł przez ulicę pośród tłumu, albo na ruinach miłości po przejściu huraganu stwierdza, że „Teraz trzeba pozbierać skrawki rozwagi, / Choć zawsze któregoś nam zabraknie”, ma się wrażenie, że dość powoli (gwałtowny był piękny nieznajomy, ale może również dlatego, że owym innym ciałom u Cernudy przypada rola pasywna, one „są” i „podniecają”, lecz nie mówią, nie działają inaczej niż przez swoją – dłuższą lub krótszą – obecność). Ale te rozwijające się – nie atakujące nagłością – obrazy osaczają. Osaczają aż do momentu, w którym czytelnik wraz z poetą dostaną alternatywę: śmierć lub wolność – albo stanie naprzeciw muru, w który nie tylko polska frazeologia może walić głową… (niszcząc rozum ?): „Mur, nie rozumiesz ? / Mur naprzeciw którego stoję samotny”.

Piotr Sobolczyk

Ewa Stachniak

OGRÓD AFRODYTY (fragmenty)

BERLIN, rok 1822

Rozalia 

W końcu to Rozalia musiała zamieścić w „Gazecie Petersburskiej” anons, do trzykrotnego opublikowania, że hrabina Zofia Potocka, wraz z córką, hrabianką Olgą Potocką, i osobą towarzyszącą, mademoiselle Rozalią Romanowicz, w najbliższych dniach udaje się przez Paryż do uzdrowiska Spa, w Ardenach, na zaleconą przez medyka kurację w tamtejszych gorących źródłach leczniczych. Tylko wówczas mogły otrzymać paszporty i padrognę – zezwolenie na wynajmowanie w podróży koni, podpisane przez generała-gubernatora. Hrabina wyjechała z Sankt Petersburga 12 lipca 1822 roku (według tzw. starego stylu, czyli kalendarza juliańskiego, 1 lipca).
– Z najwyższą powagą nalegam na konsultację madame w Paryżu. Francuscy chirurdzy są znacznie lepsi od innych, nawet od angielskich – oświadczył z naciskiem doktor Horn, jakby bronił się przed chorą, a nie udzielał jej porady lekarskiej.

Przed wyjazdem hrabiny domownicy uklękli przed ikoną św. Mikołaja i modlili się o bezpieczną podróż swej pani, a wcześniej uczestniczyli w nabożeństwach, prosząc Boga o odpuszczenie grzechów całemu domowi. Wyjeżdżający i pozostający obdarowali się nawzajem drobnymi upominkami – woreczkami ze słodko pachnącą lawendą, wstążkami, świętymi obrazkami i szkatułkami wyłożonymi korą brzozową.

Poranek był chłodny i zrobiło się mokro, ale szczęśliwie letnia burza szybko przeszła. Nikt nie mówił już o złych znakach, pomimo snu Marusi, że z ust wypadły jej zęby i z brzękiem potoczyły się po marmurowej posadzce holu.
– Dlaczego jej nie powstrzymałaś przed opowiadaniem tych głupstw? – warknęła na Rozalię Olga, jakby Marusię dało się powstrzymać. Pierwszy wyruszył wóz gospodarczy, z zapasem żywności, naczyniami i przyborami kuchennymi oraz składanym stołem, bo diety hrabiny nie można było powierzyć właścicielom mijanych po drodze oberż o okopconych sadzą sufitach i drewnianych ścianach wypolerowanych plecami podróżnych. Dwa następne wozy wiozły bagaże. Hrabina podróżowała leżajką, w której mogła wygodnie spać i odpoczywać podczas podróży.

Panna Romanowicz przybyła do Sankt Petersburga w charakterze damy do towarzystwa zatrudnionej przez Zofię Potocką. Z czasem wśród zajęć Rozalii ważniejsze okazało się jednak regularne nacieranie ciała hrabiny leczniczymi balsamami, niż czuwanie nad korespondencją i witanie gości czy głośne czytanie po obiedzie. Co nie było takie trudne do przewidzenia, jak w jednym z wielu listów do Rozalii triumfalnie obwieściła jej ciotka Antonia. Ciotka Antonia lubiła przypominać Rozalii, że jest jej jedyną żyjącą krewną i ma prawo do takiego prostolinijnego wyrażania o nią troski. Potrafiła wybaczyć jej ojcu, a swojemu kuzynowi, Jakubowi Romanowiczowi, że ożenił się z Żydówką bez grosza, a nawet to, że pozostawił ją wraz z córką na jej, Antoni, łasce, gdy zginął na wojnie. Nie mogła natomiast darować jego Xonie, Marii, że napisała do hrabiny Potockiej list, błagając ją o roztoczenie nad Rozalią opieki. W majątku rodzinnym, w Ziernikach pod Poznaniem, czekał na Rozalię pokój z widokiem na sad. W pokoju stało żelazne łóżko, które co roku na wiosnę służące wyparzały wrzątkiem. I należąca do matki Rozalii stara komoda z lustrem, której szuflady pachniały suszonym rozmarynem i miętą, co miało odstraszać myszy.

Wiele razy w czasie tej wyczerpującej podróży Rozalia prosiła hrabinę o dłuższy postój, tak potrzebny do odzyskania sił. Ale jak Rozalia mogła zapewnić swej chlebodawczyni te cenne chwile spokoju, stale rozpakowując i pakując bagaże? I raz po raz zamawiając kadzie z gorącą wodą do szorowania brudnych izb w przygodnych oberżach, zanim można było w nich przenocować. Jej wytrzymałość też miała swoje granice. Rozalia żyła w ciągłym napięciu z powodu tego nieustannego przenoszenia z miejsca na miejsce skrzyń i kufrów. I źle znosiła widok poobijanych mebli, wyniku czyjejś nieostrożności bądź niedbalstwa. Wyczerpywało ją daremne poszukiwanie rzeczy, które stale gdzieś się zawieruszały. Trzy razy z rzędu zapominali zabrać z oberży haftowane szale i świeczki zapalane przed ikoną św. Mikołaja. Trzeba było posyłać po nie służącego na koniu. W lipcu i sierpniu podróżowali tylko kilka godzin dziennie, zwykle od czwartej po południu do dziesiątej rano, aby nie narażać się na południowy skwar. Doktor Horn zalecił hrabinie stosowanie w czasie podróży gorących okładów, ale wcale jej nie pomagały. Często odczuwała zbyt silny ból, aby móc jechać dalej.

Do Berlina dotarli dopiero na początku października. Tam graf Alfred von Haefen wyperswadował im dalszą podróż, uznając ją za nonsensowną. Wyjechał hrabinie na spotkanie, a gdy ją zobaczył przy miejskiej bramie, nawet nie próbował ukryć przerażenia jej wyglądem.

– Nie dopuszczę, żebyś, Zofio, spędziła w tym następną godzinę – oświadczył – wskazując gestem dłoni powóz Potockich. – Pozostanę głuchy na wszelkie twoje obiekcje. Będziesz musiała zdać się na ocenę sytuacji dokonaną przez mężczyznę. Taka jest cena przyjaźni. Oddał do dyspozycji hrabiny swój berliński pałac, a także osobistego lekarza, Ignacego Boleckiego, jednego z najlepszych w Berlinie, Polaka wykształconego w Paryżu. Wytłumaczył stangretom, jak dojechać do pałacu, by na pierwszym skrzyżowaniu nie zaczęli skręcać w niewłaściwym kierunku. Następnie oświadczył, że jeśli istotnie operacja jest konieczna, to on bezzwłocznie pośle po francuskiego chirurga. Miał powody, aby się obawiać, że stangreci mogą pobłądzić. W księżycowe noce w Berlinie nie zapalano, z powodu oszczędności, latarni ulicznych i szyld oberży Pod Złotą Gęsią, przy której należało skręcić, był ledwie widoczny. Hrabina od razu odesłała pięciu służących wraz z wozem gospodarczym do swojego pałacu w Humaniu, na Ukrainie, pozostawiając tylko Rozalię, dwie pokojówki, Olenę i Marusię, kucharkę Agafię oraz stajennego Pietkę. Francuska pokojówka, która po tajemniczej aluzji do rodzinnej tragedii z powodu rewolucji kazała Rozalii nazywać się mademoiselle Collard, odłączyła się już w Poznaniu, nawet nie powiadamiając wcześniej hrabiny o swoich planach.

– Muszę myśleć o sobie. Kto to zrobi, jeśli nie ja? – powiedziała do Rozalii przed wyjazdem.
Mademoiselle Collard zawsze skwapliwie kwestionowała dobry gust Zofii Potockiej i teraz nie omieszkała przypomnieć Rozalii, że obicia z białego aksamitu z Utrechtu i siedzenia z zielonego marokinu w powozie Potockich wybrała hrabina Józefina, poprzednia żona hrabiego Potockiego.

Gdy dotarli do pałacu, graf von Haefen pomógł hrabinie wysiąść z powozu i stanąć na krześle, które podstawił pod drzwi pojazdu służący.
– Mon ange, jesteś, Zofio, moim więźniem i nic nie możesz na to poradzić – oświadczył. Szarmancko pocałował ją dwukrotnie w rękę, którą następnie przycisnął do serca. Rozalia poczuła ulgę, gdy jej pani nie odmówiła. Kiedy hrabina odpoczywała w saloniku, a służba przygotowywała dla niej komnatę, panna Romanowicz obliczyła, że byli w podróży trzy miesiące, trzy dni i pięć godzin.

Zofia

Upał zelżał. Jest wrzesień, miesiąc ospy. Czas na ciebie, mówi mana do Zofii. Dziewczynka jest już wystarczająco duża, a poza tym nie będzie sama. Sześcioro jej kuzynów czeka podobny zabieg.

– Strzeżonego Pan Bóg strzeże.
Zofia trzyma w dłoni swój mati, niebieski kamyk, który dostała w chwili narodzin. Z czarnym oczkiem pośrodku. Podobnie jak czerwona wstążka na ręce many, chroni przed złym urokiem, ludzką złośliwością i potęgą zazdrości. Ilekroć Maria Glavani słyszy, że jej córka wyrośnie na piękną kobietę, spluwa trzy razy na ziemię. – Moja kochana Dudu – powtarza.

„Dudu”, miła i mała papużka, która wszystkim się podoba i którą każdy chciałby głaskać i pieścić. Ale naprawdę dziewczynka ma na imię Zofia, a zdrobniale po grecku Sophitza. Słowo to oznacza mądrość.

Mana gotuje przez trzy dni i jest w bród jedzenia na przyjęcie. Piecze plastry bakłażana i marynuje je w zalewie z oleju i soku z cytryny. Przyrządza swoją najlepszą potrawkę z jagnięciny, przyprawioną kolendrą. Mięso stanie się tak miękkie, że będzie rozpływać się w ustach. Gotując się długo na wolnym ogniu, wchłonie aromat przyprawy. Jest też duży garnek zupy z soczewicy, z dodatkiem kardamonu, i pilaw posypany cynamonem. A w rzadko używanym glinianym garnku macerują się w najlepszej oliwie z oliwek, na jaką manę stać, kawały sera fetta. W rogu kuchni, przy oknie, stoją wielkie dzbany miejscowego wina, które wyglądają jak grube karły. Z belek zwisają sznury pigw, granatów, pęczków szałwi, mięty, rozmarynu i innych aromatycznych ziół. Przy drzwiach wejściowych czeka na gości dzban zimnej studziennej wody. Kury są zamknięte w kurniku, a koza przywiązana do płotu. – Jeszcze nie jesteśmy żebrakami – stwierdza mana. Córce Marii Glavani nie będzie niczego brakowało. Mana upiecze cztery rodzaje placka, a na talerzu z wizerunkiem żółtego koguta pośrodku położyła już bakławę, namoczoną w miodzie i ze słodkim nadzieniem. Trudno oprzeć się takim pokusom, więc Dudu dotyka krawędzi talerza. Widząc to, mana ją strofuje: – Nie jesteś sierotą. Masz matkę, która uczy cię, jak należy jeść. – Tymi słowami powstrzymuje córkę przed oblizywaniem palców. Wydane przez Glavanich przyjęcie z okazji szczepienia dzieci przeciwko ospie długo będzie w Bursie pamiętane, nie tylko z powodu smakołyków i wesołej atmosfery, ale także za sprawą wspólnych śpiewów.

Spuść z niebios deszcz, dobra Maryjo Dziewico, ześlij nam śniegi i wody, aby zrosiły nasze winnice i napoiły nasze ogrody…

Staruszka, która przynosi szczepionkę ospy w łupinie orzecha, ma na imię Agalia. Pachnie mydłem i suszoną miętą. Jej dzieci dawno odeszły z domu rodzinnego, ale każda z córek posłała po nią, gdy przyszedł czas szczepienia wnuków. Kobiety mówią, że zbiera strupy z ciał chorych i ściera je na proszek, który potem z czymś miesza. Tylko ona wie, ile tego proszku użyć.

– Najlepsza ospa – zapewnia wszystkich Agalia, z powagą kiwając głową i uśmiechając się z zadowoleniem. – Świeża jak kwiat rozkwitły o poranku. W pokoju rozlegają się głosy aprobaty i westchnienia ulgi. Maria Glavani wybrała właściwą osobę.

Dudu chichoce. Szturchnął ją w żebra Diamandi, którego lubi najbardziej spośród wszystkich swoich kuzynów. Zwrócił jej w ten sposób uwagę na siwe włosy Agalii, bo warkocz zasuszonej staruszki wygląda jak mysi ogonek.

– Jesteś szczęśliwa – komentuje jej wesołość Agalia. – To dobrze. Śmiech jest jak słońce. Dzięki niemu wszystko wzrasta. Sprawia, że ludzie nas kochają. Dawny zwyczaj wymaga nacięcia czterech miejsc : na czole, na obu rękach i na klatce piersiowej, aby powstał znak krzyża. Ale mana poleciła Dudu odsłonić udo. Nie chce, by twarz córki zeszpeciła jakakolwiek blizna.

Wszyscy kuzyni Zofii będą mieli znak krzyża. Ona jednak postępuje zgodnie z instrukcją matki. Odwraca się i pokazuje udo. Staruszka waha się przez chwilę, ale w końcu nacina skórę i wprowadza do rany tyle wydzieliny, ile może pomieścić się na główce od szpilki.
– Nie będzie bolało – mamrocze. Ale boli.
Zofia przygląda się dłoniom Agalii, gdy ta bierze skorupę orzecha i przykłada ją do rany. Są kościste, o cienkiej piegowatej skórze. Obserwuje, jak staruszka ostrożnie obwiązuje nacięcie kawałkiem czystej tkaniny.

Matki i sąsiadki przypatrują się z ciekawością. Zofia spostrzegła, że kilka kobiet zmarszczyło brwi, gdy pokazała Agalii udo, zamiast unieść czoło i wyciągnąć ręce. Zaraz jednak usłyszała śmiech matki i zobaczyła, że mana nakłada na talerze swój najlepszy gulasz, co natychmiast poprawiło humory. Goście jedzą z widocznym apetytem. Chwalą miękkość jagnięciny i aromat sosu. Maria Glavani doskonale gotuje.
Odbędą się jeszcze śpiewy i tańce, i kobiety przekażą sobie ściszonymi głosami sekrety, aby dzieci nie usłyszały. Na podwórzu, pod drzewem oliwnym, będą piły młode wino i śmiały się aż do ochrypnięcia. Mana im zaśpiewa, a one zaczną pląsać, zatracając się w tańcu, gdy będą wyklaskiwać rytm. Dzieci będą się bawiły do zmierzchu w chowanego i berka, goniąc się nawzajem, dopóki matki nie każą im przestać. Jeśli biegałyby za dużo, mogłyby spowodować poluzowanie się bądź zsunięcie opatrunków. Przez tydzień nic się nie będzie działo. Dopiero ósmego dnia zaszczepionych osłabi gorączka.

– Diamandi jest już chory; Costa i Attis też – mówi cichym głosem mana. Zofia, podobnie jak wszystkie inne dzieci, leży od dwóch dni w łóżku. Gorączka na przemian rośnie i spada. Głowa pęka z bólu. Mana, pachnąca kwiatami cytryny i olejkiem laurowym, ociera jej czoło mokrą zimną szmatką, z której kapie woda, spływając z twarzy Zofii i spadając na poduszkę. Śpiewa córce śmieszne piosenki, w których kozy chcą zostać wielbłądami, a muchy zazdroszczą orłom latającym w przestworzach. Jej chłodna dłoń na czole stanowi zachętę do snu. Wciera w tkankę wokół rany na udzie Zofii odrobinę balsamu z Gilead. Zapewnia, że dzięki temu ciało Dudu pozostanie piękne. Ciało jej elpidy. Jej nadziei na przyszłość. Jedynej nadziei.

Thomas

Berlin to ponure miasto, uznał doktor Thomas Lafleur, pomimo licznych latarni, kołyszących się na łańcuchach, oświetlających niewielkie kręgi ulicy. Tę ponurość częściowo mogły wyjaśniać następstwa przemarszu wojsk przez te tereny. Thomas lubił jednak zastanawiać się nad uniwersalną zdolnością człowieka unieszczęśliwiania innych i siebie. Nie przypuszczał, że w Ameryce pozbędzie się obrzydzenia, jakim napawał go rodzaj ludzki, ale przynajmniej da mu ona szansę.

Mój drogi, proszę Cię, pośpiesz się, napisał do Thomasa jego przyjaciel Ignacy. Sztuka medyczna, której nauczyliśmy się, służąc Napoleonowi, jest tu niedościgniona. Jesteś mi bardzo potrzebny, tak jak mojej nowej pacjentce. Ameryka może poczekać. Nie zgadzam się z Tobą, że wyjazd tam będzie dla Ciebie Wielkim Wyzwoleniem, jak usiłujesz mnie przekonać, bo Natura Ludzka wszędzie jest taka sama. Dla mnie wygląda to bardziej na Wielką Ucieczkę. Graf von Haefen posyła po Ciebie swój najszybszy powóz, sam więc możesz ocenić, jak bardzo jesteś nam tu potrzebny.

Informacja, że za przeprowadzenie operacji otrzyma 50 luidorów, a nawet więcej, jeśli miernikiem może być to, co widzę, napisał Ignacy, wystarczyła, by doktor Thomas Lafleur zechciał narazić się na udrękę podróżowania. Podobnie jak jego koledzy, uratował tysiące żołnierzy walczących na polach bitew Europy, ale za swą pracę otrzymywał skromne wynagrodzenie. Miał niewysoką pensję, wynoszącą 3 tysiące franków, i stanowisko w la Charité. Organizował trochę pokazów z zakresu anatomii człowieka i wykładał w Val de Grace. Czasami myślę, że wszystko to mi się przyśniło. Borodino, Berezyna, Kowno i Waterloo. Jakby było tylko mirażem, mówił często Ignacemu.

Przewidując jego życzenia, Ignacy wynajął mu dwa skromne pokoje w starej części Berlina, na Rosenstrasse, sypialnię i salonik, który z łatwością mógł pełnić funkcję gabinetu lekarskiego. Frau Schmidt oferowała również usługi pokojówki i kucharki gotującej śniadania. Zobowiązała się do ogrzewania pokoi również wówczas, gdy francuski doktor będzie dłużej w ciągu dnia zajmował się swoją pacjentką.

– To twoja kolejna kryjówka – powiedział Ignacy, przyjaciel, któremu Thomas zazdrościł niespożytej energii w okresie rosyjskiej kampanii Napoleona. Francuzowi nie przeszkadzało, że te pokoje o pustych ścianach, wyposażone w proste meble z drewna topolowego, w tym w wąskie łóżko, wyglądają raczej biednie. Wytrzęsło go tak w czarnym pudle powozu grafa, że gotów był zaakceptować każde pomieszczenie, które się nie porusza. Poza tym wystarczająco długo pełnił funkcję chirurga wojskowego, aby zgłaszać zbyt wygórowane żądania.

(.)
Zofia

Diamandi ma skórę gładką jak świeżo dojrzała figa.

– Złap mnie! – krzyczy do niego Zofia i wspina się po spękanym sękatym pniu dębu rosnącego na skraju łąki, na której pasą się owce. Ale Diamandi stoi, nie wiedząc, co robić. W końcu to tylko dziewczyna ze strupami na kolanach. Grubymi strupami, które niecierpliwie zrywa, żeby odsłonić znajdujący się pod nimi nowy różowy naskórek. To tylko dziewczyna, nawet jeśli pływa jak ryba i kieruje kaikiem lepiej niż wielu chłopców, których Diamandi mógłby wymienić. Nawet jeśli potrafi go prześcignąć. Sprawić, że on z trudem łapie oddech. Że biegnie za nią, zziajany jak pies. Spostrzegłszy jego wahanie, Zofia ponagla go słowami: – Diamandi, złap mnie!

Teraz chłopiec ostrożnie podchodzi do drzewa, opalonymi dłońmi obejmuje spękany sękaty pień i zaczyna się po nim wspinać. Po chwili rozlega się trzask łamanej gałęzi, słychać przekleństwo i szelest towarzyszący przeciskaniu się przez gęstwinę liści.

Zofia jest już w połowie drzewa, gdzie gałęzie są cieńsze, i sprawdza dłońmi ich wytrzymałość. Chętnie wspina się po drzewach.

– Jak wiewiórka – mówi mana, na wpół z gniewem, a na wpół z aprobatą.
Wiewiórka to zwierzątko zwinne i bezczelne. Wygrzebuje z ziemi cebulki roślin i odgryza łodygi kwiatów. Nic sobie nie robi z grubego pręgowanego kota, który ją podchodzi, licząc na potyczkę.

Widziana z wierzchołka drzewa Bursa wydaje się mała i wymarła. Nawet duże domy bogaczy sprawiają wrażenie niewielkich, a otaczające je ogrody przypominają zielone zagony, takie jak ogródek warzywny many. Ogródek, w którym kwiaty mogą rosnąć tylko na skraju, bo ziemia jest zbyt urodzajna, aby uprawiać na niej jedynie rośliny ozdobne.

– Pośpiesz się, Diamandi! – ponagla go znowu Zofia.
Chłopiec jest już blisko i jeszcze przyśpiesza. Żylasty i silny. Silniejszy od niej, nawet jeśli nie tak jak ona szybki. Starszy od niej o siedem miesięcy, skończył już czternaście lat i zatrudnia się jako przewoźnik oraz pasterz. Ona skończyła dopiero trzynaście i nie krwawi jeszcze jak kobieta.
Diamandi mocuje się z kolegami, przyciska ich swym ciałem do ziemi i dyszy nad nimi, aż zaczynają skręcać się z bólu. Z miną zwycięzcy spogląda na leżącego pod nim chłopaka i ciska z oczu błyskawice. Nie da jej tak łatwo zwyciężyć. Przytrzyma ją, jeśli uzna to za stosowne.

– Dudu! – błaga ją, by nie wspinała się wyżej, niezdolny ukryć czułości. – Dudu!
Słysząc go, Zofia zatrzymuje się przed najcieńszymi gałęziami, które jeszcze mogłyby utrzymać ciężar jej ciała. Czeka, aż Diamandi stanie z tyłu i wrzaśnie na nią.

– Złaź w tej chwili! – słyszy polecenie kuzyna, który kładzie dłoń na jej pośladkach, zaledwie na chwilę, na ułamek sekundy, ale pod wpływem tego dotyku Zofię oblewa fala gorąca i czuje w ciele mrowienie. Diamandi wydziera się: – Jesteś wariatką! Gdyby coś ci się stało, twoja matka wydrapałaby mi oczy.

– Zobaczymy, kto będzie pierwszy na ziemi! – nie ustępuje Zofia.
Schodząc z drzewa, czuje na sobie spojrzenie kuzyna. Dąb jest stary i zdradliwy, ale ona wie, które gałęzie są spróchniałe i jej nie utrzymają. I ufa swym silnym rękom. Potrafi też objąć konar nogami i w ten sposób się przytrzymać. Nie przeszkadzają jej siniaki, zadrapania i przecięcia skóry. Trochę bólu tylko osładza przyjemność, powtarza ze śmiechem mana, ukazując swoje białe zęby, równe i małe. Słysząc to, ojciec Zofii marszczy brwi i bębni palcami po krawędzi stołu, wystukując śmieszny rytm, staccato dźwięków, które cichną tak nagle, jak nagle się pojawiły. Atmosfera staje się ciężka i zapowiada awanturę. Zofia często słyszy, że ojciec jest zazdrosny o matkę i Maria Glavani otrzymuje od niego tylko to, co słusznie jej się należy.

– Nigdy więcej już tego nie zrobisz! – krzyczy Diamandi. Jaki on ma głos, ten chłopiec-mężczyzna. Udaje, że jest zły i chce, żeby Zofia mu się sprzeciwiła. Prowokuje ją, by roześmiała mu się w twarz. Żeby uznała go za chłopca, a nie za mężczyznę.
Zsuwa się po pniu na ziemię i łapie Zofię za ramię. Ma chłodne suche dłonie. Pachnie suszoną trawą i świeżym mlekiem. Ale Dudu mu się wyrywa. Stanowi zagadkę dla tego gibkiego chłopca o oliwkowej skórze. Jest na wpół dzikim stworzeniem z jego snów. Wiatr chłodzi jej rozpalone policzki.

– Prześcignę cię! – krzyczy i rusza pędem.
Przy gaju oliwnym kuzyn pociąga Zofię na miękką trawę i całuje. Dudu czuje miękkość jego języka i słodycz wilgotnego morskiego powietrza, przesyconego zapachami kwiatów. Drży. – Kocham cię bardziej niż własną duszę – wyznaje jej cicho Diamandi, a ona wierzy w szczerość tego wyznania. Na razie.

(.)
Thomas

Obudził się rano, drżąc z zimna. Był to jego ostatni dzień pobytu w pensjonacie Frau Schmidt. Kazał już Pietce przewieźć swój skromny bagaż do pałacu von Haefena. Starał się nie myśleć o niemiłej rozmowie z Frau Schmidt, która przypomniała mu lodowatym tonem, że wynajął pokoje na co najmniej trzy tygodnie. Oczekuję od pana zapłaty za ten okres, oświadczyła. Przeliczyła przy nim pieniądze i zadowolona, że suma się zgadza, ruszyła ciężkim krokiem do kuchni. Francuzi zawsze się wywyższają i folgują swoim zachciankom, mruczała pod nosem. Nie liczą się z innymi, podczas gdy ona, wdowa po pruskim oficerze, musi zarabiać na życie. Może za karę nie przyniosła opału i dopuściła, by w sypialni Thomasa późnym wieczorem zgasł ogień w kominku? Dlatego doktor drżał rano z zimna.

W czasie wielkiego odwrotu Napoleona spod Moskwy Thomas widział mężczyzn ogrzewających dłonie końskim oddechem. Śmierć z zimna nie była najgorsza, pomyślał. Poprzedzało ją przytępienie zmysłów. Zamarzający stopniowo obojętniał. Można było na niego krzyczeć i bić go, a on się nie poruszał. Skóra i mięśnie stawały się coraz cieńsze, zbliżając się nieubłaganie do kości, jakby ciało było zaledwie woskowym modelem złożonym z usuwalnych warstw. Zamarznięci często mieli na twarzach łagodny uśmiech, jakby w ostatnich chwilach życia wspomnienia ukochanych osób, ciepła i spokoju stawały się dla nich czymś realnym, w czego istnienie wierzyli.

W Berezynie, gdzie Thomas odmroził sobie ręce i od tego czasu stale były zaczerwienione, widział, jak kobieta w muślinowej sukni rozpruwa szablą brzuch konia w agonii i wkłada do środka rękę, aby wyrwać zwierzęciu wątrobę. A była chudziutka, na pozór niezdolna zabić muchy.

Austerlitz, Borodino, Moskwa, Berezyna. Tysiące rannych, wielu z martwicą i zaawansowaną gangreną. Nawet amputacja nie mogła ich uratować. Rany, bez względu na to czy odniesione w zwycięskiej czy też w przegranej bitwie tak samo krwawiły i ropiały. W swym nienasyceniu gangrena pochłaniała zdrowe tkanki, szczury pożerały dopiero co odcięte członki, a robactwo wpełzało do świeżych ran. Wszędzie rozlegały się krzyki rannych, którzy chwytali Thomasa za ręce, gdy zjawiał się przy nich, błagając o pomoc. Nauczył się wtedy operować szybko; niewiarygodnie szybko.

Larrey powtarzał im, że amputacja to jedyny sposób ocalenia życia. Jego zdaniem tylko obcięcie, z zachowaniem czystości, zmiażdżonej kończyny mogło uchronić rannego przed śmiercią.

– Szybciej, szybciej – popędzał wszystkich. – Musimy dotrzeć do rannych w ciągu czterech pierwszych godzin. Nie ma czasu na zastanawianie się.
Paryscy studenci Thomasa z podziwem słuchali, gdy opowiadał im o dokonanych przez Larreya cudach: wyleczeniu polskiego oficera z odmy opłucnowej, powstałej na skutek pchnięcia kozacką lancą, za pomocą baniek i nacierania winem, i przyszyciu rosyjskiemu pułkownikowi odciętego nosa. Życie trzymało się tego świata, pomimo przekłutych płuc, żołądków i jelit oraz roztrzaskanych kości, pokiereszowanych i połamanych; pomimo gangreny, obrzęków i gorączki.

– Zwróciłeś uwagę na to, jak przestaliśmy go nazywać Jego Cesarską Mością czy cesarzem, a zaczęliśmy mówić „Napoleon” czy po prostu „Bonaparte”? – przypomniał Thomas Ignacemu w czasie ich długich wieczornych rozmów w Paryżu.

(…)

Spoglądając na bliznę na lewym nadgarstku, która stale mu przypominała o ciosie zadanym szablą przez Kozaka, żałował, że nie może zobaczyć Napoleona na Wyspie Św. Heleny, samotnego, bez epoletów, bez munduru i nawet bez wełnianej kamizelki. Nagiego. Po prostu człowieka. Rozebranego jak mężczyźni i kobiety w okresie Terroru jakobinów, przywiązywani do siebie i wrzucani do rzeki. Tłum obrzucający ich nieprzyzwoitymi wyrazami nazywał tę znajdującą się w śmiertelnym uścisku parę marriage revolutionaire.

Rozalia wyglądała przez okno na moknący w deszczu dziedziniec. Czekała na Thomasa, chcąc go zaprowadzić do pokoju, który przygotowała dla niego Frau Kohl.

– Nalegałam, żeby był blisko wielkiego salonu. Ufam, że monsieur się zgodzi – powiedziała mu na powitanie.
W tym momencie, pomimo że miała na sobie jasnożółtą suknię, jej postać wydała mu się żałobnie poważna. Na jej twarzy nie dostrzegł nawet odrobiny różu czy pudru. Miała nieco przezroczystą, bladą cerę, bo spędzała długie godziny w zamkniętych pokojach. Niektóre kobiety zażywały małe dawki arszeniku lub dawały sobie puszczać krew, aby mieć taką alabastrową cerę. Thomas nie ustawał w potępianiu stosowania takich środków.

– W Sankt Petersburgu zapewne pada śnieg – przerwała jego milczenie.
– O tak – potwierdził, nagle zaniepokojony tym, że zerknęła na niego dyskretnie.
– Doktor Bolecki powiedział mi, że monsieur wyjeżdża do Ameryki. Kiedy? – zmieniła temat.
– Gdy tylko będę wolny – oznajmił i lekko się przesunął, chcąc odciążyć na moment kolano, w którym czuł teraz tępy ból. Deszcz przestawał padać.
– A obecnie nie jest pan wolny? – spytała z lekką drwiną.
– Chciałem powiedzieć, kiedy nie będę już tu potrzebny.
– Tak szybko chce pan wyjechać?
– Owszem.
– Dokąd konkretnie?
– Najpierw do Filadelfii.
– A następnie?
– Jeszcze nie wiem. Zobaczę.
Pokój jest, zapewnił ją, bardziej niż zadowalający, a właściwie luksusowy. Thomas już zapomniał, że istnieją takie szerokie łóżka. I takie obszerne szuflady.

– Szuflady może monsieur zamykać. Ochmistrzyni zgodziła się dać mi klucze. – Rozalia zamykała i otwierała szuflady, jedna po drugiej. Gdy wypróbowała klucze, przestrzegła go z uśmiechem: – Lepiej nie kusić służących.
Patrzył na nią świadom, że sprawia mu to coraz większą przyjemność. Na jej miękkie kasztanowate włosy, ciasno związane na karku, na piękny wąski nos. Na przymrużone, zaczerwienione oczy, co było ceną za nieprzespane noce. Pachniała rumiankiem i mydłem.

To właśnie lubił, po prostu na nią patrzeć. Patrzeć, jak porusza się po pokoju w żółtej sukni, jak jej ciemne włosy spoczywają na białym karku. Lubił patrzeć na jej ręce, gdy wygładzała pościel na łóżku hrabiny i gdy chorą karmiła, podnosząc do jej ust srebrną łyżkę z rosołem. Kiedy miała do czynienia z krwią i ropą, nie dostrzegał na jej twarzy obrzydzenia. W wypadku młodej jeszcze kobiety było to czymś niezwykłym, zwłaszcza że – jak powiedział mu Ignacy – rola pielęgniarki przypadła mademoiselle Romanowicz całkiem niedawno, na skutek zbiegu okoliczności. Traktowała to wszystko tak, jakby nie dostrzegała różnicy między bukietem kwiatów, a zawartością nocnika. Owszem, była kimś niezwykłym.

Hrabina za niedługo umrze, za kilka tygodni, a może nawet szybciej . Pacjenci już niejednokrotnie go zadziwili, więc Thomas nie upierał się nigdy przy swoich przewidywaniach. Niektórzy chorzy czepiali się życia dłużej, ale i oni musieli w końcu odejść. Kiedy nadejdzie dzień śmierci hrabiny, on będzie wolny i wsiądzie na statek odpływający do Ameryki. Wyobrażał sobie siebie na pokładzie, samego, nie obarczonego niczym, otwartego na czekające go za oceanem nowe życie i na nowy świat.

Ich jedwabie i atłasy zawłaszczymy, I onuce z nich zrobimy!

Z dziedzińca dobiegł do ich uszu śpiew ukraińskiego stangreta. Ten żałobny ton i słodkie dźwięki bandury zapadały w pamięć.

– O czym on zawsze śpiewa? – spytał Thomas Rozalię, zaintrygowany.
Wyjaśniła mu, że Pietka śpiewa dumy, pieśni ukraińskich dziadów. Ślepych żebraków, dodała. Śpiewali o ciele Kozaka, ciętym do białej kości, o jeńcach latami marniejących w tureckich lochach, o odrąbanych szablami nogach, o rękach przebitych strzałami, o utraconej wolności na stepach, o zniszczeniu Siczy. Przysięgali śmierć Turkom, Polakom i Żydom. Opisywali ból, jaki zostanie zadany wrogom i słodki smak zemsty.

– To jest odpłata – Rozalia zniżyła głos – za wszystko, co im uczyniono. – Wzdrygnęła się. – Nie mógł monsieur tego wiedzieć.
– Byłem w Moskwie – oświadczył Thomas, siląc się na obojętny ton. – Z Napoleonem. Wiele potrafię sobie wyobrazić.
Powiedziała mu, że na ostatnim postoju na hrabinę czekał list od cara, który jej dziękował za sadzonki topoli wysłane z ogrodu w Humaniu. Wyrosły z nasion drzew, które nieżyjący mąż pani, hrabia Szczęsny Potocki, przywiózł z Włoch i zasadził w swej ukraińskiej posiadłości.

– A zatem został pan lekarzem bliskiej przyjaciółki cara – stwierdziła melodyjnym głosem, który przypominał mu dźwięk fletu – łagodnym i ciepłym
– A na francuskim tronie znowu zasiada Burbon. Życie bywa dziwne – odparł Thomas
Rozalia uśmiechnęła się, lecz zaraz spoważniała. Zdmuchnęła świecę.
Muszę już iść – oświadczyła.
Thomas wstał z krzesła i odprowadził ją na korytarz, zwracając uwagę na lekki szelest spódnicy. Wciąż mięła w dłoni chusteczkę. Gdyby tę chusteczkę upuściła, pomyślał Francuz, przynajmniej mógłbym ją podnieść.

– Miłego dnia, doktorze – pożegnała go, przystając między dwiema greckimi wazami, wieńczącymi bliźniacze marmurowe kolumny, i znikła za rogiem.
– Miłego dnia – odwzajemnił się, spoglądając w pustkę.

Zofia

W porcie w Stambule, gdzie obie cieśniny łączą się z morzem, na wodzie tworzą się niewyraźne wzory, a nisko nad powierzchnią niezmordowanie przemykają stada burzyków. Turcy mówią, że to dusze potępionych.
Mana twierdzi, że te ptaszki to dusze odalisek, skazanych przez sułtana na śmierć i utopionych w Bosforze. Zakneblowanych, ze związanymi rękami, włożonych do brązowych worków. Uważa, że na tym świecie lepiej jest być psem niż kobietą, bo widziała, jak powozy zatrzymują się na widok leżącego na drodze psa, który wygrzewa się w słońcu. Bo widziała, jak z powozów wysiadają służący, biorą psa na ręce i przenoszą go w bezpieczne miejsce.

Rybacy powrócili z połowu, z sieciami pełnymi mieczników, czerwonych i szarych barwen, labraksów, homarów i małży. Do połowu szprotów używają latarni. Zofia słyszała, że odbite w wodzie światło latarni oślepia ryby i nie widzą sieci.

– Ślicznotko, zaśpiewaj nam coś! – proszą marynarze.
Na targu rybnym matka pokazuje Dudu, jak odróżnić rybę zepsutą od świeżej. Nie jest to łatwe, bo smród rozkładającego się ciała można usunąć, nacierając je dziegciem z drzewa sosnowego. A szarej skórze udaje się nadać połysk, polerując ją szmatką. Do wnętrza ryby wdmuchuje się też powietrze, żeby wydawała się większa i bardziej mięsista. Uważaj, przestrzega Zofię mana. Krwawisz już jak kobieta. Mężczyźni to czują. Wiedzą.. Ale Zofii podobają się mężczyźni, zwłaszcza młodzi o oliwkowej skórze, w koszulach poplamionych smarem i rozchełstanych. Gdy ciągną cumy, mają napięte mięśnie.

– Nie zaśpiewam! – odpowiada, śmiejąc się i przyśpieszając kroku.

W Stambule na chrześcijankę czyha wiele niebezpieczeństw, nawet jeśli wbija wzrok w ziemię i szybko podąża za matką. Nawet jeśli przyrzeka sobie, że nie będzie patrzeć na bogatych przystojnych kawalerów, którzy przyjeżdżają do Fanaru, dzielnicy Stambułu, gdzie żony greckich kupców, obsługiwane przez młodziutkie służące, rozpierają się na sofach, postawionych na werandach ich domów. Na młodzieńców, którzy chodzą lekkim sprężystym krokiem. Których haftowane pasy są zapięte na szerokie złote klamry. Na mężczyzn wypatrujących zwierzyny, którą chcą upolować.

Zofia widziała janczarów z białymi piórami na czapkach i ogrodników sułtana ubranych w różnobarwne stroje – z daleka wyglądali jak kwiaty. Widziała agę janczarów odzianego w szatę z purpurowego aksamitu, podszytą cienką srebrną tkaniną. Jego konia prowadzili dwaj niewolnicy. Obok niego podążał aga Kilar, naczelny eunuch seraju, w ciemnożółtej szacie podbitej sobolami. A sułtan jechał na koniu, siedząc w siodle zdobionym klejnotami.

Zofia często rozmyśla o przeznaczeniu, które może popchnąć ją w każdą stronę, uczynić niewolnicą albo królową, damą albo dziwką. To pani Fortuna. Czuje jej oddech na plecach, łaskoczący skórę. Pani Fortuna, ślepa, zmienna i jakże przekorna. A może te jej cechy to dobrodziejstwo? Mana powtarza, że strzeżonego Pan Bóg strzeże.

Thomas

Zdarzenie z odległej przeszłości. Zapomniane, jak sądził. Paryski tłum wdzierający się do La Petite Force, forsujący kolejne drzwi w poszukiwaniu księżny de Lamballe. Mężczyźni wywlekają ją krzyczącą z celi na dziedziniec. Na gwałt i tortury i śmierć pod ciosami toporów.

W pewnym sensie Thomas potrafił o tym mówić. Potrafił mówić o odciętej głowie i piersiach nadzianych na piki. O krwawym marszu ulicami Paryża. – Podejdź i zobacz! – ryczał tłum, dopóki królowa nie zjawiła się w oknie i nie spostrzegła odciętej głowy przyjaciółki. Potrafił mówić o tłumie żądnym krwi, zaślepionym przez nienawiść i pozbawionym wszelkich hamulców.

Thomas nie potrafił jednak przyznać się, że tam był, na dziedzińcu La Petite Force. Przyciśnięty do muru, widział białą dłoń księżnej, która chwytała za cegły, rozpaczliwie próbując powstrzymać czas. Otwierał i zamykał usta, czując jak obolałe ma gardło. Poruszając nozdrzami, wietrzył zapach krwi.

– Księżno, przed kim się tak ukrywasz? Przed nami? Przed twoimi wiernymi służącymi?
Thomas był wtedy chudy i wysoki, ale miał dopiero jedenaście lat. Po śmierci jego ojca markiz de Londe pozwolił mu u siebie zostać. Thomas nie miał jednak cierpliwości swego ojca i nie nadawał się na lokaja. Mówił, co myśli i był hardy. Dlatego trafił wkrótce do stajni. A gdy na ulicach Paryża doszło do pierwszych rozruchów, kiedy ludzie zaczęli głośno domagać się wolności i równości, nie potrafił trzymać się z daleka od rewolucyjnych wydarzeń. Błąkając się we wzburzonym tłumie, żył z dnia na dzień, kradnąc jedzenie, jeśli nikt mu go nie dał. Nie potrafił mówić o ucisku w dołku i o krwi pulsującej w skroniach. Ani o tym, jak dygotały mu ręce, gdy ktoś wcisnął do nich zakrwawiony łachman. Łachman, na którym wyczuł palcami kształty haftowanych kwiatów.

Nie wystarczyło tłumaczyć sobie, że nigdy nie znajdował się blisko księżnej, że był za młody i za słaby, aby przedostać się tam, gdzie leżała we krwi i wymiotach. Że to, co widział w snach było tylko tworem jego wyobraźni . Ale tworem tak plastycznym, że budził się sparaliżowany strachem i czuł się tak, jakby nadepnął na coś miękkiego, na coś, co rozgniata stopami. Później, gdy już zdobył doświadczenie, zwracał swoim studentom uwagę, że nagła śmierć często jest łagodniejsza, niż mogłoby się wydawać. Przywołał w pamięci wyraz oczu dziewczynki pogryzionej przez psa. Krwawiącej obficie, bo zwierzę wyrwało zębami fragmenty tkanek jej gardła. Mimo to nie czuła bólu. Thomas był tego pewny. Gdy trzymał go na rękach, spoglądała na niego zdumiona, ale nie cierpiała. Wyraz jej twarzy, na której błąkał się uśmiech, świadczył o tym, że nie uważa swych ran za ważne, że odchodzi i nie już ma pożytku z ciała. Thomas nie wiedział, jak dotarł do miejsca, w którym sypiał, bo nie mógł go nazwać domem. Trawiony gorączką, rzucił się na wilgotną pryczę. Był cały pomazany krwią. Miał nadzieję, że własną. Czuł, że gorączka i wywołane przez nią poty działają na jego organizm oczyszczająco. Przypomniał sobie męczenników za wiarę z obrazów i fresków, które oglądał w kościołach: ukamienowanych, zatłuczonych pałkami, ściętych i przebitych strzałami. Jestem jak św. Szczepan, pomyślał. Ale sumienie zaprotestowało przeciwko takiemu porównaniu. Ich ciała zostały okaleczone, bo opierali się grzechowi. On nie był godny umyć męczennikom za wiarę nóg.

Miał wtedy pewność, że umrze jak szczur w swej norze, sam. Tak się jednak nie stało. I nie był sam. Gdy piątego dnia próbował wstać, upadł z powrotem na pryczę. Lecz zdołał spostrzec, że ktoś się nim opiekuje. W zasięgu jego ręki stał dzban z wodą i talerz z pokrojonym chlebem.

Dopiero następnego dnia miał dość siły, aby moczyć kawałki chleba w wodzie i wkładać sobie do ust. Spostrzegł wtedy rudowłosą dziewczynę, która się do niego uśmiechała. Opowiedziała mu, jak krzyczał i płakał, i wszyscy sądzili, że umrze.

– Ale ty nie umrzesz – stwierdziła i małą szczupłą dłonią wtarła mu czoło odrobiną pachnącego olejku.
– Zostaw mnie samego. Chcę umrzeć – odparł.
Powiedziała mu, żeby postąpił, jak zechce, lecz dopiero po jej wyjściu z pokoju, bo nie ma ochoty patrzeć, jak kolejna dusza opuszcza ciało. I wyszła, wahając się w drzwiach i wykonując półobrót, jakby świadoma tego, że światło rozjaśni jej włosy i ukaże ich piękno.

(.)
Zofia

Stoi za maną, czekając na przyjście monsieur Karola Boscampa, internuncjusza w misji polskiej w Stambule. Gabinet internuncjusza to duża jasna komnata, w której znajduje się olbrzymie złocone biurko, a nad nim wisi portret króla Polski. Monarcha trzyma w ręku mapę i patrzy na klepsydrę. Wygląda tak, jakby brakowało mu czasu na dokonanie tego wszystkiego, co zamierza, bo jest zamknięty w sobie i smutny. Czoło żłobią mu zmarszczki. Czego mu tak żal? Zofia dostrzega w jego oczach niepewność i zastanawia się, co w życiu króla Polski napełnia go takim zwątpieniem.

Tylko niczego nie dotykaj, przestrzegł ją Carlo. To dla niego mana maluje sobie usta karminem i pociera liśćmi orzecha włoskiego dla połysku. Trudno powiedzieć, czy Carlo jest w misji polskiej strażnikiem czy lokajem, a może kamerdynerem, bo o swoich obowiązkach mówi mało konkretnie, choć czasami brzmi to tak, jakby internuncjusz nie mógł zrobić kroku bez zasięgnięcia u niego rady. Carlo od tygodni jest częstym gościem w ich domu i coraz bardziej niepokoi się obecnością tam Zofii. Księżniczka jej szuka. Rozesłała swoich szpiegów, aby ustalili, gdzie teraz mieszka jej mała niewdzięczna mądrość. Dudu nie może czuć się bezpiecznie przez dłuższy czas w żadnym domu w Stambule.

– Tylko nikomu się nie pokazuj – przestrzega ją Carlo za każdym razem, gdy do nich przychodzi, przynosząc w prezencie wiktuały i wino. Prosto ze spiżarni mojego pana, powtarza zawsze, zwracając uwagę matki i córki na wyrafinowane upodobania kulinarne internuncjusza. Czego oczy nie widzą, tego sercu nie żal, mówi za każdym razem. To ten pan Carla będzie dla Zofii wybawieniem i da jej schronienie. Carlo opowiedział mu o pięknej dziewczynie z Fanaru, którą trzeba uratować przed miłosnymi zapędami młodego ubogiego baszy. W Fanarze mieszka ciotka Zofii, Helena, a nie ona i jej matka, ale niewinne kłamstwo nikomu nie zaszkodzi. Carlo powiedział internuncjuszowi, że Zofia jest córką jego przyjaciółki, uczciwej greckiej wdowy, która pragnie tylko dobra swojej pociechy.

– Dziewczyna jest warta królewskiego łoża – zachwalał ją.
Internuncjusz wciąż nie jest gotowy na spotkanie z dwiema Greczynkami, choć południe dawno już minęło. Doroczne przyjęcie organizowane z okazji imienin króla skończyło się o świcie. Wszyscy przyszli. Rosjanie, Francuzi, Anglicy. Nie zabrakło nikogo ważnego. Dyplomaci. W budynku misji wciąż czuć zapach pieczonego mięsa i roztopionego wosku. Zużyli ponad sto świec, opowiada Carlo.

Mana ukrywa włosy Zofii pod szalem.

– Nie pozwolimy mu od razu zobaczyć wszystkiego – szepce jej do ucha. – Stój prosto, ale na niego nie patrz. Miej spuszczone oczy. – Zofia nie potrafi się jednak powstrzymać przed rozglądaniem się po wnętrzu. Od czasu, gdy uciekła z haremu sułtana, jest to najpiękniejsza komnata, jaką widziała. Ściany są pomalowane na połyskliwy szmaragdowy kolor i skrzą się szyby w oknach. Na półkach stoją oprawione w skórę książki. Czy internuncjusz wszystkie je przeczytał? O czym one są? O innych krajach? O statkach żeglujących po morzach i oceanach? Na biurku leżą rozłożone mapy. Ich zwinięciu się w rulon zapobiegają położone na obu końcach białe odłamki skalne pokryte kryształami. Zofia nie zna nawet nazw krajów tak pięknie wyrysowanych na tych mapach. Ta niewiedza wprawia ją w złość, bo potrafi sobie wyobrazić inną kobietę, damę, która porusza się po takich komnatach swobodnie, rozmawia o przeczytanych książkach i odbytych podróżach. Mana wyrywa ją z zamyślenia. Przypomina: – Patrz w dół. – I szczypie ją w łokieć.

Internuncjusz nie jest taki, jak Zofia go sobie wyobrażała. Spodziewała się, że będzie rosłym, trzymającym się prosto mężczyzną o silnych rękach, a jest mały, żylasty i ma pomarszczoną twarz o uróżowionych policzkach, jak jabłko przechowywane przez zimę. Nie podobają się jej też jego przebarwione i krzywe zęby.

Ten mężczyzna to Karol Boscamp, ale ona nawet w myślach nie może się przemóc, by go nie tytułować i nie nazywać internuncjuszem.

– Lepiej, żebyś się nie pomylił – przestrzega internuncjusz górującego nad nim wzrostem Carla, lecz w jego głosie nie ma gniewu.
Nie, Karol Boscamp nie jest takim panem, jakiego Zofia sobie wyobrażała, ale ma na sobie bogaty strój: zielony aksamitny szlafrok haftowany złotą nicią, białe pończochy i buty ozdobione srebrnymi klamrami. Puder z peruki opadł mu na tors. Należałoby zwrócić uwagę lokajowi, żeby bardziej dbał o swoje obowiązki. Zofia stara się patrzeć na podłogę, jak kazała jej matka, ale obserwuje internuncjusza. Jego pewny krok, wyprostowana postawa i ruchy białych pachnących dłoni świadczą o tym, że to ważny człowiek. Dudu wyobraża go sobie na wierzchowcu, jak nogami ściska końskie boki, zmuszając zwierzę do szybszej jazdy. I wyobraża go sobie, jak ją dotyka. To przyjemna myśl.

Mana mówi szybko, zachwalając internuncjuszowi potulność i pogodny nastrój swej ukochanej córki. Dudu nie będzie ciężarem dla dżentelmena, zapewnia. Nie miewa humorów ani skłonności do gniewu. To uosobienie dobroci, miłości, poświęcenia i czystości, dziewczyna tak niepodobna do tych wszystkich francuskich dam, o których ona, Maria Glavani, tyle słyszy, pyskatych, dbających o siebie bardziej niż o innych. A Dudu myśli o innych. Wie, jak być wdzięczną.

– To moja córka, ukochana Dudu. Nie będzie jaśnie pan żałował – zapewnia internuncjusza Maria Glavani.
Boscamp przeszywa Zofię wzrokiem, jakby wątpił w te zapewnienia. Dziewczyna wciąż spogląda w dół, na srebrne klamry jego brązowych skórzanych butów. Krzyżuje ręce na piersiach i zwilża wargi językiem.

– Czy naprawdę tego chcesz, dziecko? – zwraca się do niej.
Unosi palcem jej podbródek, palcem miękkim, ciepłym i uderzająco suchym. Ma niebieskie oczy, barwy nieba nad Bursą, o białkach zaczerwienionych z powodu nocnych rozrywek. Czy rzeczywiście ona potrafi sprawić, by te oczy nie widziały nic poza nią?

Zofia milczy, ciężko opierając podbródek na palcu internuncjusza i ściskając dłońmi szal zasłaniający jej piersi.

Ewa Stachniak
Tłumaczenie autoryzowane: Bożenna Stokłosa

Z Ewą Stachniak rozmawia Florian Śmieja

FASCYNUJĄCA PRZYGODA MOJEGO ŻYCIA.

Podczas prezentacji twojej drugiej powieści Garden of Wenus byłem zaskoczony widokiem nie jednej, ale czterech różnych wydań książki. Bodaj wśród nich były już przekłady. Jak to się stało, że tak wcześnie zainteresowali się książką inni?

– To zasługa mojej agentki, która była od początku przekonana, że Ogród Afrodyty, bo taki będzie polski tytuł powieści, opowiada historię, która zainteresuje czytelników z różnych kręgów kulturowych. Historia Zofii Potockiej to historia niezwykłej kobiety i bardzo dramatycznych lat w polskiej historii. Historia zdrady, rozpaczy, ale też i nadziei. Entuzjazm mojej agentki przekonał wydawców w Wielkiej Brytanii, Australii, Nowej Zelandii, Grecji, Włoszech, Hiszpanii, Brazylii, Serbii.

– Dlaczego były od razu przekłady na inne języki. Na jakie? Rozumiem, że bohaterka zainteresowała Greków.

– Grecy rzeczywiście kupili książkę tuż po Anglikach i greckie wydanie ukazało się niemal jednocześnie z angielskim. Zofia nie była znana w Grecji, i z pewnością jej narodowość stanowiła dodatkowa atrakcje dla czytelnika. Było mi bardzo miło obserwować jak przez kilka miesięcy powieść pojawiała się na liście bestsellerów wydawnictwa Oceanides. Jak dotąd, poza greckim wydaniem, powieść została przełożona na: włoski, hiszpański, portugalski, serbski.

– O czym jest Garden of Venus?

Garden of Venus jest powieścią historyczną, opartą na życiu Zofii Potockiej, trzeciej żony Szczęsnego Potockiego, jednego z trzech sygnatariuszy Targowicy. Bardzo barwnym życiu, bo czarująca Zofia zdobyła sławę jednej z najpiękniejszych kobiet Europejskich dworów i salonów, rozpoczynając swój podbój Europy z pozycji niezbyt uprzywilejowanej. Jak opisuje Karol Boscamp-Lasopolski w swoim mało dyskretnym memoriale adresowanym do Króla Stanisława Augusta Poniatowskiego, Zofia była biedną grecką dziewczyną, którą przedsiębiorcza matka przyprowadziła do polskiego ministra w Stambule z ponętną propozycją: kilka beztroskich miesięcy spędzonych z piętnastoletnią Zosią w zamian za posag, który pozwoliłby dziewczynie wyjść dobrze za mąż, za jakiegoś porządnego, greckiego kupca. Trzeba tu podkreślić, że Karol Boscamp-Lasopolski nie był zbyt świetlaną postacią czasów stanisławowskich. Parał się podejrzanymi transakcjami, brał pieniądze z każdej ręki. W 1795 został uznany za zdrajcę i zginął na szubienicy podczas warszawskiej insurekcji. W tym czasie jego dawna kochanka była już metresą Szczęsnego Potockiego i czekała na dwa rozwody (jej własny z Józefem Wittem i jego z Józefiną Mnishek), by zostać pełnoprawną żoną jednego z najbogatszych polskich arystokratów.

Dla mnie losy pięknej Greczynki są punktem wyjścia do kolejnej próby odpowiedzi na pytanie „Skąd jesteś?”, pytanie, które często zadaje się przybyszom do Kanady. W mojej pierwszej powieści, Necessary Lies (Konieczne kłamstwa), odpowiadałam, jestem z Wrocławia, miasta o podwójnej historii, polskiej i niemieckiej. Jestem z kraju, w którym tożsamość uwarunkowana jest pamięcią ostatniej wojny, w którym odkrywamy zapomniane pokłady naszej historii, ciągle rozliczamy się z przeszłością. W Garden of Venus opowiadam historię utraty niepodległości, ceny jaką trzeba było za tę utratę zapłacić. Opowiadam historię polskich rozczarowań i nadziei. Historię czasów trudnych, ciągle naszych, ciągle przypominających o swoim istnieniu, historię, która nas uformowała i na którą warto jeszcze raz popatrzeć teraz, kiedy ta wymarzona niepodległość znów jest nasza.

Oczywiście Zofia nie jest jedyną bohaterką Garden of Venus. Oprócz postaci nakreślonych w oparciu o dokumenty historyczne, są też w mojej powieści postacie czysto fikcyjne, których losy są tłem i kontrastem dla losów Zofii. Jej dama do towarzystwa, a w ostatnich miesiącach życia pielęgniarka, Rozalia, jest dziewczyną, której rodzice zapłacili najwyższą cenę za narodowe ideały i która szuka dla siebie miejsca w często nieprzyjaznym dla siebie świecie. Przy hrabinie Potockiej jest także francuski chirurg, który ma za sobą napoleońską kampanię i tragiczne doświadczenie żołnierskiego życia i okrucieństw wojny. Nie podziela napoleońskich sentymentów otaczających go Polaków, choć ma dla Polski i Polaków dużo sympatii.

– Dlaczego właśnie ten okres polskiej historii?

– Przełom XVIII i XIX wieku to w naszej historii okres utraty niepodległości. Dla mnie jest to początek nowożytnej historii Polski, okres którego skutki odczuwamy nadal. Wprowadzone wtedy podziały i strefy wpływów zadecydowały o charakterze wielu regionów Polski. Mówimy do dziś o gospodarności byłego zaboru pruskiego, o wielokulturowym charakterze zaboru austriackiego. W zaborze rosyjskim urodziła sie moja babka. Moja mama mawiała: „austriackie gadanie”. Może dlatego zawsze czułam że okres zaborów mnie też dotyczy, bo wtedy właśnie, i na wiele pokoleń, zadecydowały sie losy Polski i Polaków, a w tym i mój.

W Garden of Venus opowiadam historię polskich rozczarowań i nadziei, zdrad i wahań. Zaintrygował mnie ten świat ścierających się koncepcji Polski, rozpaczy po jej utracie, i płynności pojęcia zdrady. Bo kiedy roztrzygały się losy politycznej przyszłości Polski, koniec nie był wiadomy. Wahano się czy stawiać na Rosję czy na Francję, czy organizować opór zbrojny. Czy należało ufać Napoleonowi czy Aleksandrowi? Czy Targowica była zdradą, czy porażką politycznej opcji? Czy tragedia polskich legionistów na San Domingo była zdradą Napoleona czy też łatwym do odczytania politycznym manewrem, któremu można było zapobiec? Na ile do polityki możemy przykładać pojęcia zdrady i lojalności?

– A dlaczego Zofia?

Podczas poszukiwań pamiętników i książek z przełomu XVIII i XIX wieku znalazłam w torontońskiej bibliotece Dzieje pięknej Bitynki Jerzego Łojka. Nie mogłam się od tej historii oderwać. Pozbawiona pozycji klasowej, majątku i wykształcenia grecka emigrantka rozpoczyna podbój Europy swoją urodą i inteligencją, odnosząc zwycięstwa za wiele mniejszą cenę niż dokonał tego np. Napoleon, który szafował życiem tysięcy i dla którego większe zdrady były chlebem powszednim.

W historii niewiele jest kobiet pokroju hrabiny Potockiej. Uroda nie wystarcza, choć niewątpliwie pomaga. Trzeba umieć zjednywać sobie ludzi, nie budzić zawiści, fascynować. Potrzebna jest inteligencja, znajomość ludzkich charakterów i słabości, a pewnie też i duża doza bezwzględności. W Zofii zauroczyła mnie nieprzeciętna umiejętność pokonywania barier klasowych i narodowych, umiejętność niezbędna dla emigranta każdej epoki.;

– Pisanie o tematach „polskich” dla czytelnika niepolskiego ma swoje pułapki, każe objaśniać, instruować. Czy taka dydaktyka nie obciąża toku narracji? A jak zdobywasz sobie wiarygodność obcego czytelnika?

Na pewno nie mogę założyć, ze czytelnik dysponuje wiedza na temat polskiej historii, ale też nie stawiam sobie zadania podręcznika historii. Opowiadam tyle, ile muszę, by moi bohaterowie, ich problemy i wybory stały się czytelne – zakładam, że zaintrygowany czytelnik zawsze może sięgnąć do encyklopedii, podręcznika, strony internetowej, by wyjaśnić wątpliwości. Polegam na sile postaci, które tworzę. Jeśli zainteresują, zaangażują czytelnika emocjonalnie, zmuszą do myślenia, wzbudzą ciekawość ,to moja rola została spełniona. W końcu ludzkie emocje są uniwersalne, nawet jeśli ich manifestacja jest różna.

Czy tematy, które Ciebie fascynują, są jakoś spójne w Twoim odczuciu? Co je łączy?

– Zdecydowanie tak. Emigracja jest jedna z najbardziej fascynujących przygód mojego życia. Wyrzucenie z siodła kulturowego monopolu, powolne uczenie się życia, w którym wszystko, co mi się zdarza, ma dwie strony, polską i kanadyjska. Konieczność konfrontacji mojej polskiej tożsamości z tożsamością kanadyjska, tożsamością, która musiałam i ciągle muszę mozolnie i cierpliwie tworzyć i modyfikować. Moja pierwsza powieść, Konieczne kłamstwa, była jedna z prób opisania takiej konfrontacji. Wyjazd z Polski tuż przed ogłoszeniem stanu wojennego, powrót po latach do zmienionej Polski, spojrzenie na przeszłość z dystansu emigracji. Ogród Afrodyty to też historia emigrantów. Emigrantka jest Zofia, Greczynka wybierająca Polskę, emigrantem jest Thomas, francuski chirurg marzący o wyjeździe z Europy do Ameryki. Emigrację wybierze Rozalia, pielęgniarka hrabiny Potockiej, córka legionisty, który zginął za Polskę na San Domingo. Każda z tych postaci emigruje z innego powodu i inaczej przeżywa swoją decyzje, ale emigracja łączy ich wszystkich.

– Mogę sobie wyobrazić, że przekład na język polski sygnalizuje inne problemy. Czy współpraca z polskim tłumaczem nie nastręcza dodatkowych trudności z uwagi, że autorka też włada językiem polskim i kusi ją by ingerować?

Już w kontrakcie z polskim wydawcą (Ogród Afrodyty ukaże się w maju 2007 nakładem Bertelsmanna) zastrzegłam sobie, że będzie to przekład autoryzowany. Tłumaczka zgodziła się na współpracę, więc od początku wiedziałyśmy, że jej wersja będzie początkiem naszego dialogu i że obie musimy być z naszej pracy zadowolone. Współpraca ułożyła się doskonale. Pani Bożenna Stokłosa przesłała mi swoją wersję tekstu, a ja zaczęłam czytać i nanosić swoje poprawki i zmiany. Jako autorka, mam prawo do zmian tekstu, które mogłyby być zbyt drastyczne dla tłumacza. Mogę wygładzić tekst, poszukać lepszego słowa kierując się własnym wyczuciem raczej niż wiernością wobec oryginału. Poza tym, ponieważ pisząc powieść korzystałam w dużej mierze z polskojęzycznych źródeł, głównie osiemnastowiecznych pamiętników i dokumentów archiwalnych, łatwo było mi sięgnąć do własnych notatek, by poszukać odpowiednich słów czy idiomów z epoki. Takie czytanie własnego tekstu, który wraca do mnie w języku polskim, to kolejna lekcja emigracyjnej przygody. Bardzo jestem ciekawa, jak czytelnik polski przyjmie historię pięknej Zofii, historię pisaną przez emigrantkę z Polski o emigrantce do Polski.

– Ponoć kończysz trzecią powieść poświęconą Delfinie Potockiej. Ciekaw jestem, czy w perspektywie przyszłości rysują się jakieś dalsze tematy? Czy możesz niektóre zdradzić?

– Delfina Potocka i okres Wielkiej Emigracji to dla mnie naturalna kontynuacja zainteresowania moimi polskimi korzeniami. Nie potrafię odpowiedzieć na pytanie: „Skąd jesteś?”, bez spojrzenia, mojego własnego, na polski romantyzm. Książka już prawie skończona, ale jeszcze mnie absorbuje, domaga się redakcji. A potem? Potem chcę sięgnąć do początków Kanady, do polskiego udziału w kanadyjskim wielokulturowym eksperymencie. Znów XVIII wiek, kolonia Red River w dzisiejszej Manitobie. Trafiają tam weterani z San Domingo i próbują skleić nowe życie z politycznej tragedii. Zobaczymy, co z tego będzie.