FRAZA NR 86 / 2014 – PORTRETY

Podróże (sentymentalne). Z Elżbietą Wittlin Lipton rozmawia Ewa Wielgosz

Ewa Wielgosz: Anglojęzycznego pierwodruku pani wspomnień zatytułowanych From One Day to Another. A fashion reportage in a period of conflict dokonało w 2011 roku wydawnictwo hiszpańskie. Polski przekład opublikowano pod koniec 2012 roku pod tytułem Z dnia na dzień. Reportaż z modą w tle z czasów zawieruchy. Czy język angielski i Hiszpania stały się Pani bliższe niż polszczyzna i rodzinny kraj?

Elzbieta Wittlih Lipton w Rzeszowie
Elzbieta Wittlih Lipton w Rzeszowie

Elżbieta Wittlin Lipton: To jest bardzo dziwne, bo chociaż okropnie mówię po polsku, mam tu dzisiaj może więcej polskich przyjaciół niż Hiszpanów. Tak nie było, kiedy tu przyjechałam. Są bliscy przyjaciele, codziennie do mnie dzwonią. Ja już tyle nie mówię po hiszpańsku, co po polsku. Polszczyzna ciągle jest bliższa. Język angielski jest moim naturalnym językiem, chociaż nieraz brak mi słów, ale to jest senilność, to znaczy „starość nie radość” (śmiech). Hiszpański znam lepiej niż polski. Łatwiej mi się porozumiewać po hiszpańsku i angielsku.

Kto był inicjatorem przetłumaczenia książki na język polski i kto go dokonał?

– Wydawnictwo Literackie. Pojechałam do Polski, kiedy nosili mojego ojca (na rękach), nosili jak nosi się suknię tego roku. Mówiłam, że właśnie to robię dla moich dzieci. Powiedzieli: niech pani zrobi to dla nas. Jedyne, co chciałam robić, to rysunki i sztuki. Był nawet wywiad, mieli już wysłać kontrakt i nagle… Nie mają pieniędzy… Przestali się interesować. Nie mam pojęcia dlaczego. To jest to, czego w Polsce się boję. Dwie, trzy, a czasem nawet cztery twarze… Jak już zaczęłam pisać, chyba Jan Zieliński zobaczył moje rysunki i zrobił mi wystawę. We Francji lub Szwajcarii… Była to wystawa różnych rysunków, także tych umieszczonych później w książce. Powiedziałabym, że on był jednym z inicjatorów, bardzo mnie namawiał do wydania książki w Polsce. Miała tłumaczyć Alicja Zielińska, ale nagle Wydawnictwo Literackie powiedziało: nie. Postanowiłam do Krakowa już nie jechać, żeby z płaczem z Polski nie wracać… Teraz już nie pamiętam Krakowa tylko źle, bo był Jerzy Jarzębski, Wojciech i Małgorzata Ligęzowie, Wojtek Wocław i pełno wspaniałych osób, jak pani.

Innego wydawcy szukała Renata Gorczyńska (to była przyjaciółka mamy, z Nowego Jorku) i Jan Zieliński. Książkę na język polski przetłumaczyła Lisko MacMillan, ostatecznie we współpracy z Towarzystwem Przyjaciół Archiwum Emigracji w Toruniu. Potem dużo pracowała nad tym przekładem Anna Supruniuk z jeszcze jedną osobą. Tylko jeśli chodziło o oprawę artystyczną, szatę graficzną, powiedziałam: użyjcie tego, co zrobiłam w wersji angielskiej. Nie posłuchali. Trudno nam było czasem znaleźć dobry moment na rozmowę, bo wszyscy jesteśmy zajęci. Przyczynił się do tego mój wypadek w Nowym Jorku i potem od razu huragan Sandy.

W słowie wstępnym i rozmowach na temat Z dnia na dzień podkreśla pani, że nie jest pisarką, a córką pisarza. Czy podczas redagowania reportażu naśladowała pani w czymkolwiek Józefa Wittlina?

–Tak, myślę, że we wstępie najwięcej, chociaż nieświadomie. Nie tak pedantycznie, ale poprawiałam tekst bardzo wiele razy. Poza tym pisałam na amerykańskiej klawiaturze, która nie miała ani polskich, ani hiszpańskich znaków. To była szalona praca. Starałam się też znaleźć jak najwięcej synonimów (mój mąż mi w tym pomagał i za to mu dziękuję). Podświadome, niewielkie naśladownictwo ojca pewnie było w całej książce, ale pisząc wstęp, myślałam, jak on wyobrażałby sobie powrót do kraju. Używałam Raptus Europae. Dziennika, żeby sprawdzać wspomnienia. Także starych paszportów, biletów, policyjnych kart, które ciągle mam.

– Które z zawartych w książce wspomnień są dla pani najważniejsze, a które najtrudniejsze?

– Hiszpania jest bardzo ważna, Japonia, moje dzieciństwo. Wybuch wojny. Bardzo mnie fascynują zawsze początki, na przykład w Paryżu ta cisza, zanim się coś stanie. Przeddzień. Opisuję to. Był taki film – Szpital Przemienienia, w którym ukazano początek wojny bardzo dobrze. Jest normalne życie, źli ludzie, dobrzy ludzie, ale gdy przyjeżdża autem gestapowiec, to jest jak poród. Nie można wrócić, nie ma powrotu. Są rzeczy takie jak okupacja, których nie mogę sobie dobrze przypomnieć. Na przykład nie mogłam znaleźć tej szkoły, w której dowiedziałam się, że jestem inna, że jestem Żydówką (chociaż ochrzczoną), gdzie zaczęłam się bać, a nie bałam się wcześniej. Strach był też u Iwaszkiewiczów, jak ciocia Marynia powiedziała: co zrobimy z tobą? I dostałam w twarz… Należało mi się – uciekłam. Ja dużo w życiu uciekałam. Mój ojciec nazywał to ataraksją. Jest taki esej ojca Pierwszy lot – trochę Chaplinowski. Nasza rodzina była skomplikowana, nie była łatwa do zaszufladkowania.

– Od jak dawna mieszka pani przy Calle Magdalena w Madrycie?

– Przyjechaliśmy w październiku 2006 roku. Przeprowadzka z Nowego Jorku to było tsunami – wszystko trzeba było szybko sprzedać, bo mój mąż się bał, że nie dożyje i chciał widzieć mnie już usytuowaną w Madrycie. A usytuować się jako rezydentka w Madrycie to jest koszmar! Wszędzie kolejki, papiery, biurokracja. Myślę, że to przyspieszyło jego śmierć. Kiedy mój mąż po raz pierwszy zobaczył to mieszkanie, to była rudera.

– Czy sama pani je urządziła?

– Sama. Płaciłam za to swoimi pieniędzmi, więc nikt nie miał prawa się wtrącać (śmiech). Drugiego dnia naszego pobytu w Madrycie i mojego urządzania domu, mąż wyjechał do pracy w Afryce. Powiedział, że nie może tego oglądać. Mamy fotografię z tymi pudłami – zupełnie jak ze sztuki Ionesco. Mąż bardzo lubił tę dzielnicę, bo to jest bardzo swojskie miejsce.

– Czy zawsze mieszkała pani w Madrycie w tym miejscu? 

– Ani mi się śniło tam mieszkać! Najpierw długo byliśmy w Hotelu Plaza, na Plaza Espagna. Potem wynajęliśmy bardzo ładne, umeblowane mieszkanie z dużym tarasem (co zawsze było dla mnie bardzo ważne), ale z bardzo złym ogrzewaniem. Jak zawsze (śmiech). Nigdy nie było mi za gorąco w Hiszpanii, raczej zimno. Marzłam, bo Hiszpanie piją dużo wina i mają gorącą krew, a ja nie. No, może i mam, ale nie fizycznie. Metafizycznie (śmiech). To był adres: Diego de Leon. Następnie mieszkaliśmy na Padre Damian, blisko Ambasady Amerykańskiej, przy drodze na cmentarz (dlatego piszę w mojej książce o tych karawanach).

Na zajęcia z dekoratorstwa, które prowadziłam, przyszedł podstarzały student. Zaczął jakiś biznes. Bardzo mnie polubił. Musiałam dekorować różne straszne miejsca, bo on był pułkownikiem Guardia Civil, więc lepiej było nie wiedzieć o niektórych rzeczach, ale był uroczy, bardzo śmieszny. Dzięki niemu moje meble przeszły bez cła. Wtedy wynajęliśmy z mężem mieszkanie na Padre Damian, do którego przyjeżdżali poeci (przychodzili także do Diego de Leon) i tam zaczęłam właściwie dekoratorstwo. To była nowa strefa, do której można się było dostać tramwajem (wtedy jeszcze jeździły). Na Padre Damian mieszkaliśmy dwanaście lat. Miałam tam bardzo łatwe życie, bardzo dużo się uczyłam i pracowałam. Miałam pomoc, więc mogłam być w pracy już o ósmej rano. Byłam jedyną „wnętrzarką” wykształconą w Ameryce, dostałam więc dosyć dużo zleceń z Ambasady Amerykańskiej. Wtedy też zaczęłam studiować u Francisco Nieva (potem uczyłam się u Paula Steinberga w New School w Nowym Jorku). Poczułam się zupełnie chora, kiedy musiałam wrócić do Nowego Jorku i wtedy mój mąż znalazł podobne mieszkanie. Kiedy przyjaciele przyjechali do nas do Nowego Jorku, powiedzieli, że to jest ten sam dom, że po prostu wszystko przeniosłam.

Jeździliśmy do Hiszpanii. Do Hiszpanii jeździłam prawie co roku na sześć tygodni. Obecne mieszkanie znalazły dzieci i mieszkały tam przez cztery lata: mój syn z żoną i moim wnukiem, Jasonem. Mój syn, Jimmy pracował w Radio Exterior de Espagna, w którym mówił regularnie o sprawach kultury za granicą, aby zarobić na utrzymanie. Najpierw mieliśmy mieszkać wszyscy razem. Potem jednak byliśmy z mężem w Chicago, gdzie pracował. Tam mąż miał atak serca, stracił pracę przed emeryturę. Zdaliśmy sobie sprawę, że nie mamy dość pieniędzy, aby utrzymać oba mieszkania – w Madrycie i Nowym Jorku. Komorne w Nowym Jorku wzrastało. Zamieszkaliśmy w Madrycie, bo tu był mój syn, który miał wtedy jeszcze hiszpańską narzeczoną. No i tu jestem.

– Czy myślała pani potem o przeprowadzce?

– Dobrze mi tu. Gdyby jednak oddali mi to duże mieszkanie na Padre Damian to nie odmówiłabym, o nie! Bardzo lubię światło i przestrzeń, a tam było tego dużo więcej. Poza tym taras, biblioteka, trzy duże sypialnie, cztery łazienki.

– A gdyby zaproponowano pani powrót do Nowego Jorku albo Polski?

– Do Nowego Jorku? Najlepiej było, gdy tam mieszkałam, miałam męża i pracę, i mogłam jeździć do Europy. Teraz, bez mojego męża… Na Manhattanie nie można już żyć, jeśli się nie jest biedakiem albo milionerem. Nie ma nic pośrodku. Nie mogłabym się poruszać metrem, byłaby to więc dla mnie większa izolacja. A w Polsce? To jest nieznane. Teraz jest ta epifania, a jak się skończy? Zacznę być nudziarą i już mnie nie będą dobrze widzieli. Nosi się na rękach mojego ojca, jak suknię tego roku, a gdyby się nie nosiło? Hiszpan jest szalenie directo, nie obchodzi go, czyją jestem córką, a Polaka tak. Gdyby mój ojciec się znudził lub skończył, nie wiem, gdzie byłabym. W Hiszpanii czuję się pewniej, mam śródziemnomorską duszę. W Hiszpanii droga jest prosta. Nawet się mówi, kiedy jest jakieś nieszczęście – se le puede ver cómo venir (widać, jak przychodzi), a w Polsce ciągle jeszcze nie wiem, gdzie jestem. Twoje młode pokolenie jest dla mnie wspaniałym wyjątkiem.

– Wywiady i recenzje związane z pani książką dotyczą przede wszystkim jego głównego nurtu – problematyki wojennej i emigracyjnej widzianej oczyma dziecka, następnie dojrzałej obywatelki świata, wreszcie kostiumologa i scenografa. Ale mnie zaciekawiły dygresje poświęcone przemierzaniu i odkrywaniu świata, jak na przykład podróż Amazonką czy pobyt w Japonii. Kiedy odwiedziła pani te miejsca? Czy miała pani okazję być też na innych kontynentach?

– Pobyt w Japonii był niezwykle interesujący, bo jedyne, co wiedziałam o tym kraju, było wynikiem mojej fascynacji filmami i teatrem japońskim – wizualnie teatrem, a filmami jako niezwykłym misterium. Lubię wyjeżdżać do miejsc całkowicie nowych, jak na nową planetę. W Japonii byłam w 1974 roku. Mój mąż miał jechać ze mną, ale jego szef kazał mu zostać. To było rok po moim złamaniu nogi, powiedziałam, że nie pojadę. Dzieci (mój syn z żoną) poszły do konsulatu po wizę, bo wiedziały, że jak nie pojadę wtedy, to już nigdy. I miały rację. To była grupa, ale ja z tej grupy uciekałam. Ani słowa nie umiałam po japońsku, rysowałam. Tak się komunikowałam. Koniecznie chciałam kupić te stare lalki, które widziałaś, które mam, więc rysowałam lalkę. Japończycy zaczynali się śmiać (bo oni tak robią), potem ja się śmiałam i oni znowu – to była taka rozmowa. Zupełny surrealizm – oni mi odpowiadali: 3 marca. Potem się dowiedziałam, że to było święto dziewczynek, zabiera się lalki do świątyni.

A Amazonka? Wyszłam za mąż w 1951 roku i troszeczkę później odbyła się ta podróż. Byliśmy w Południowej Ameryce, ponieważ mój mąż tam pracował i tam dostał pierwszego ataku serca. Uparł się i pojechaliśmy do Machu Picchu i w pociągu (z Indianami) zaczęło go boleć serce. Myślałam, że tam go stracę. Pojechaliśmy potem do Limy. Lima jest położona dużo niżej, więc poczuł się lepiej. W ciągu doby musieliśmy wrócić do Ameryki, bo był strajk naszej linii lotniczej. Mieszkaliśmy wtedy w Chicago, ale nie czułam się tam szczęśliwa. Najlepszą sytuacją było mieszkać w Nowym Jorku i przyjeżdżać tutaj, do Hiszpanii. W Nowym Jorku była praca i to cudne mieszkanie, i studio.

Źródło pani wspomnień stanowiły – jak głosi słowo wstępne – rysunki strojów. Dołączono do nich projekty kostiumów, które stworzyła pani dla teatru. Które z osiągnięć w tej dziedzinie sztuki są dla pani najważniejsze? Czy pracuje pani nad nowymi projektami?

– Tak, tak. Absolutnie. Pamięć była inspiracją, ale rysunki dały focus inspiracji. Jak już zaczęłam myśleć o tym, to najpierw do głowy przyszły mi obrazy. Jestem wizualistką. Po prostu opisuję to, co widzę. Jeśli czegoś nie widzę, nie potrafię opisać. Zaczęłam to chyba w 1981 roku… Pisałam powoli, na początku parę anegdot dla moich dzieci. Ten fragment o Kamilu Witkowskim był pierwszy, Tango. Powstał do wcześniejszego rysunku, który wysłałam do „Przeglądu”, ale on się tam wcale nie spodobał. To się zmieniło, kiedy przyszli Czesław Karkowski i Grażyna Drabik. Wielu Polaków miało dla mnie pogardę, bo byłam inna i nie mówiłam dobrze po polsku. Nie byłam dosyć zorientowana. Wróciłam z Hiszpanii stęskniona i byłam jak na innej planecie, w innej Polsce – emigracyjnej. Czułam odrzucenie. Byłam wtedy u mojego profesora hiszpańskiego. Zaprosiłam wielu ludzi do zbierania pieniędzy na „Solidarność” i przyszedł jeden milioner, dał bardzo dużo (potem się dowiedziałam, że kupili za to komputery; byłam wściekła, bo to miało iść na więźniów, na inne rzeczy). Bardzo ładnie się zrobiło, pełno ludzi, a potem Barańczak, Brodzki, Irena Lasota mówili w Teatrze La MaMa oraz w innym teatrze. Poszłam tam z moimi hiszpańskimi przyjaciółmi i oni, oprócz Ireny Lasoty, w ogóle się ze mną nie przywitali. A jak Irena się przywitała, to ci Hiszpanie zaczęli bić brawo. Rozumiesz? Tu tego się nie robi. Oni byli na tym wieczorze, czułam odrzucenie mojego ojca i mnie.

Projekty kostiumów umieszczone w książce zrobiłam dla teatru amerykańskiego, hiszpańskiego, polskiego w Nowym Jorku – dla śp. Niny (Katelbach) Polan, do przedstawienia Halka i Powtórka z Czerwonego Kapturka. To musiał być 2004 rok. Dla mnie szalenie podniecające było przygotowywanie sztuki Calderona w Harvardzie w American Repertory Theatre. Bardzo wielcy ludzie tam pracowali. W budżecie były grosze jak ja się męczyłam nad tą pracą! Jeździłam do Bostonu z walizką kostiumów i dodatków scenicznych, prawie wszystko sama zrobiłam. Tak. I to się podobało.

Projektuję chyba więcej niż miesiąc, a potem idzie szybko. Teraz chciałam trochę od tego odejść, żeby się zająć papierami ojca i wziąć do czystego malarstwa, po prostu zobaczyć, czy mi wyjdzie. Jeszcze nie zaczęłam, ale już kupiłam książki – przede wszystkim akwarele Fałata i Delacroix. Ostatnie, co zrobiłam, to ilustracje dla Alicji Coleman Schelling, do książki o jej Holocauście. Ona nie mogła o tym pisać, dopiero pięćdziesiąt lat później napisała tę książkę. Tak mnie psuła, przysyłała cudne prezenty… Podobno moja matka bardzo jej w życiu pomogła, jak mnie już nie było, bo byłam w Hiszpanii. Chciałam się odwdzięczyć, więc powiedziałam, że zilustruję jej książkę. Nie chciałam wziąć pieniędzy. Ona bardzo dobrze mi zapłaciła, bo normalnie to jest zupełnie inaczej. Za projektowanie wnętrz płacą, teatr nie płaci. Ale ja byłam taka szczęśliwa i moją ceną było to, że robię, co chcę, że nikt się nie wtrąca.

Dużo się nauczyłam – zaczęłam na przykład robić maski. Zrobiłam bardzo interesującą sztukę w Nowym Jorku, która się nazywała Czas 1898 roku. Akurat było stulecie. Młody reżyser powiedział, że to łatwe: dziesięć kostiumów i trochę scenografii, ale nie powiedział, że dziesięciu aktorów przebiera się siedem razy. To było szaleństwo. (śmiech) Ale zrobiłam to i mam bardzo dużo ilustracji. To też było dla mnie wielkie przeżycie. Powinnaś to była widzieć: zabrakło aktora, który miał dać ostatnie rozgrzeszenie skazańcowi. Nie było nikogo, no więc ja byłam tym księdzem. (śmiech) Bardzo ładnie to zrobili, dlatego że śmiercią była tancerka flamenco i ona tego skazańca wiodła na śmierć przez garrote vil, jak u Goyi. I uwiodła go jak kobieta.

Picasso i Guernica to było potem. W roku 2001, przed moim wypadkiem wykonałam scenografię i kostiumy do sztuki Goldoniego pokazanej w dwudziestu trzech parkach nowojorskich, a tu, w Madrycie przed wypadkiem na łyżwach zrobiłam Iwonę, księżniczkę Burgunda Gombrowicza. Bardzo dużo pracowałam. I prowadziłam biuro projektów, bo przecież w teatrze nie zarabiałam. Jeśli nie chcieli opłacić czegoś, robiłam to z własnych pieniędzy. W Fundacji Kościuszkowskiej zorganizowano czytanie dramatyzowane Prologu do Soli ziemi (pięciu aktorów) – byłam Franciszkiem Józefem i przygotowałam scenografię. Mam taśmę. 

Może najważniejsza jest dla mnie Medea… Nigdy jej nie wystawiono. Miał ją reżyserować Wirth w Sound Carolina; szalenie się tym interesował. To było solidnie planowane. Zgodzili się, ale on wyjechał. To byłaby moja pierwsza sztuka. Mam cały zapis. Zrobiłam to w latach 1976–1978. Najpierw do szkoły. Jest album.

Widziałam to jako wygnanie: dzieci Medei były już asymilowane i starsze. Nosiły czapki baseballowe. Policja. Dragon-smok, który porywa Medeę w złotej bramie – to miało stać się na południu, na ulicy przed gestapowskim bankiem. Zmrok. Nagle zjawiają się sprzątaczki – Arabki, muzułmanki w paltach i chustach. Trzy. Wchodzą po schodach z kubłami, żeby te schody umyć. I światło z semafora. Czerwone. Czerwone zmienia się na zielone, kobiety zdejmują palta. Jedna z nich to Medea.

Fragmenty poświęcone sztuce japońskiej zrodziła jak się zdaje – pani pasja do jego teatru. Czy Japonia interesuje panią jako projektantkę ubioru, scenografii, wnętrz, autorkę obrazów, kolekcjonerkę dzieł sztuki?

–To była dla mnie zupełna nowość. Widziałam tylko parę japońskich filmów, ale to, co się działo w tym teatrze, ten chór, te krzyki przypominało tragedię grecką. W Ameryce mają Japan House i tam pokazują japońskie filmy. Oddają to te lalki, które pochodzą z XVIII i XIX wieku. Mam ich sześć. Dawno, jeszcze przed podróżą do Japonii, kolekcjonowałam różne rzeczy. Lubię formy, lubię rzeczy, które do siebie pasują formą, są popodobne. Zobacz, tu są kreski i tu, obraz autorstwa Afrykańczyka i afrykańskie maski, tu jest kontrast. Niektóre rzeczy już były w tym mieszkaniu. Mieszam zupełnie tandetne rzeczy – ten bukiet gwoździ jest z tego domu, z dachu, te kominy, które wyglądają jak prehistoryczne japońskie rzeźby, a obok bardzo stara hiszpańska rzeźba. Chodzi o to, żeby przedmioty inspirowały. Cenię przyjaźnie i doświadczenia, które mnie pchają przez mgłę negatywności, żeby kreować. Wolę pisać nieraz o tym, co odległe, a malować to, co bliskie. Może jeszcze się do tego wezmę.

Fascynująca była też Etiopia, Afryka. Chcieliśmy jechać do Chin, ale mąż był już zbyt chory. Meksyk jest niesamowity – zwłaszcza kult śmierci (mają Muzeum Śmierci). Można się było sfotografować z trupem – trup, turysta, trup, turysta… Coś okropnego, ale bardzo interesującego. Zrobiłam sztukę Fridy Kahlo – jej życie jest interesujące. Nie bardzo ją cenię jako artystkę, ale jej życie – tak. Napisałam o niej wiersz (w sumie napisałam trzy wiersze, niepublikowane – nie daj Boże! (śmiech) – a może w kubańskim uchodźczym piśmie były drukowane?), Podwójny portret. Dwa inne były do mojego męża i syna, może do ojca… Nie pamiętam dokładnie.

Chicago było miejscem bardzo groźnym, zimnym. Miałam tam dużo klientów – Polaków, lekarzy, ale nie za bliski z nimi kontakt. Miałam cudne mieszkanie, bardzo łatwe stanowisko, służącą, wszystko, ale się skarżyłam. Zaczęłam bardzo dużo malować, rysować do teatru (mój mąż miał dość mojego narzekania) i nagle powiedzieli, że w teatrze w Evanston (to było koło Uniwersytetu Northwestern) będzie Medea reżyserowana przez Japończyka w stylu kabuki. To było wspaniałe. To był teatr, który nie miał żadnego szyldu. W programie była zachęta, żeby artyści przynieśli portfolio. Wzięłam portfolio tylko z tego, co zrobiłam w Kutrze i bałam się tam pojechać, bo był lód i śnieg. Poszłam na piechotę, a miałam wtedy prawie 50 lat. Rozmawiałam z asystentem reżysera, a potem usłyszałam, jak on mówi reżyserowi, Robertowi Fallsowi, że jakaś podstarzała wariatka przyszła i ma portfolio, mówi o Europie i jakimś tam wygnaniu, jest Polką, ale mówi po hiszpańsku (w Chicago może być jedno albo drugie). (śmiech) Na drugi dzień przyszli do mnie ze sztuką w ręku, bardzo interesującą, parafrazą von Horvatha Tales of Hollywood [Opowieści Hollywood]. O niemieckich pisarzach (Mann, Brecht, całe to towarzystwo), którzy uciekają do Hollywood. Sztuka Christophera Hamptona Tales of Hollywood polega na tym, że tuż przed wojną ginie Von Horvath, bo przygniata go drzewo zwalone przez piorun. Dzieje się to przed Teatrem Marigny w Paryżu. Z drzewa wychodzi diabeł i mówi mu: dam ci rok jak Mefisto. Von Horvath jedzie z pisarzami do Hollywood. Falls robił wspaniałe rzeczy; powiedział mi tylko, że to ma wyglądać jak obrazy Hockneya. I zaczęłam pracować. Później zrobiłam Kuchnię Arnolda Weskera, sztukę angielską. Nagle przyjeżdża do Chicago Ian McKellan i wystawia trzy sztuki. Jedna była tym, co widziałam najlepszego w teatrze w ogóle – Webstera Dutchess of Malfi. Morderca, który zabija za pieniądze. Pusty teatr, Ian McKellan przez telewizję błagał o przyjście. To był uroczy człowiek. Posłałam mu artykuł Jana Kotta o Websterze i on mi odpisał. Mam ten list. Po powrocie do Nowego Jorku drzwi zaczęły się otwierać. Po surrealistycznym Chicago to się zaczęło.

Chciałam tak żyć. Być kimś innym, niż prezesową. Nie chciałam się mieszać z tym towarzystwem, z żonami inżynierów. Zbuntowałam się. Mojemu mężowi zaszkodziło to zawodowo. On był małomówny, mogłam mu pomóc, bo jestem „wyszczekana”, ale uważałam już, że czas zacząć coś innego. I nagle odnalazłam się w teatrze. Miałam wtedy 50 lat. Tak chciałam pracować od początku, ale w Ameryce żadna kobieta nie mogła wówczas wejść, ot tak, w świat teatru. Dopiero później się to stało. Mój profesor, dekorator teatralny i scenograf, Paul Steinberg powiedział: jesteś moją najstarszą studentką i najlepszą. Teatru uczyli mnie też Jan Kott, Francisco Nieva, Ruiz Ramón i Antonio Regalado.

W Hiszpanii odbyły się w sumie trzy pani spotkania z czytelnikami: w Casa Sefarad-Israel w Madrycie, na wydziale slawistyki Uniwersytetu Madryckiego oraz w ambasadzie polskiej. Podobne spotkania odbywają się aktualnie w Polsce, przy okazji pani pobytu w kraju…

– Wspaniale przygotowano spotkania w Hiszpanii. Młodzi się tym zajęli. Nic nie wiem o dotychczasowej promocji książki w kraju. Jako autorka na pewno wiedziałabym, gdyby ktoś chciał zrobić coś takiego. Instytut Cervantesa w Warszawie zaprosił mnie i gościł w pierwszej połowie maja. Potem byłam w Krakowie, a teraz jestem tu, w Rzeszowie. Jest kilka recenzji, są wywiady ze mną po tych spotkaniach dzięki takim osobom jak ty.

Do jakich odbiorców życzyłaby sobie pani dotrzeć za pośrednictwem swoich wspomnień?

–Przede wszystkim do ludzi młodych. Tak jak mój ojciec. Do ludzi bez atawizmów, bez uprzedzeń.

Czy chciałaby pani jeszcze opowiedzieć o czymś lub o kimś? 

–Chciałabym powiedzieć jeszcze o Lwowie, o mojej podróży śladami ojca, w towarzystwie Aleksandry Sołowij Watkins i jej ojca. Pisać o Hiszpanii czasów Franco. To chciałabym jeszcze zrobić.

Czy zaczęła pani pisanie? I czy ma pani w planach także ilustracje?

–Zaczęłam rysować Wielki Tydzień. To, czego nie mogłam złapać na ulicy, złapałam w TV. Kiedy maluję, nieraz zapisuję, co widzę i potem to konstruuję. Żebracy, ludzie na ulicy, żebracy przed kościołem rumuńsko-cygańskim, muzykanci rumuńscy (ten człowiek, który grał wczoraj na rzeszowskim rynku, wyglądał zupełnie jak Janosik – wspaniałe!).

I piszę, i rysuję. Muszę widzieć, co piszę. Nie potrafię pisać, o czymś, czego nie widzę. Na przykład napisać jakąś nowelkę – nie. Widzę dużo. Może to być rysunek, który widzę „w środku”. A piszę o pewnych, chyba interesujących sprawach i w Polsce, i w Hiszpanii. Dlatego tak mnie poruszył film Ida. Kocham miejsca, gdzie mogę się podniecać, nawet kupując cytrynę…

Czy zdecyduje się pani opublikować to, co teraz pisze i rysuje?

– Nie myślę o tym. Tak jak nie myślałam o publikacji moich wspomnień. To Wydawnictwo Literackie namówiło mnie, aby przygotować je jako książkę. I moja francuska przyjaciółka, krytyczka sztuki, która właściwie wprowadziła Kantora na wystawy – Rosette Lamont. Jestem jej bardzo wdzięczna.

Elzbieta Wittlin Lipton i Ewa Wielgosz na rynku w Rzeszowie
Elzbieta Wittlin Lipton i Ewa Wielgosz na rynku w Rzeszowie

Najpierw jednak tłumaczenie Mojego Lwowa i może Soli ziemi na angielski, a potem zobaczę. Wielkim uczuciem darzę czas. Szekspir powiedział: I have wasted time, now is the time wasted me. Jak on to dobrze powiedział. Teraz muszę napisać coś jeszcze o Janie Kotcie. I zorganizować swoje życie. Być lepszą prababką, żeby dzieci mnie częściej odwiedzały.

– Życzę pani realizacji wszystkich pomysłów i postanowień. Dziękuję bardzo za rozmowę.

Rozmowę zarejestrowano 6 marca 2013 roku w Madrycie, w domu Elżbiety Wittlin Lipton i uzupełniono 24 maja 2014 roku w Hotelu Prezydenckim w Rzeszowie, gdzie zatrzymała się Elżbieta Wittlin Lipton.

Bernadetta Kuczera-Chachulska

***

moja mama

stawiała pod ścianą

wszystkie biblioteki

kropla goryczy

ach kropla

jakiej goryczy

jednoznacznie

ostatecznie

odsłoniła rąbka

ach jakiego rąbka

przyszłości

***

bo może

dojrzeliśmy właśnie

do genezis

wpatrywania się

w każdy szczegół

świata

i spiętrzonych

losów

chwila i cisza

wieków

dziesięcioleci

jasne

i jaśniejsze

spojrzenie

PRZYŁUKI

pamięci Józefa Czapskiego

natury cisz

rozmaite

wyjechał przed chwilą

a tu kolejny wiek

dziecko biegnie

drzemie kierowca

przed pałacem

podrapany

w dziwnych może

dla kapisty kolorach

mur

świadczy tu jeszcze

póki zostajemy

***

na podobieństwo jednak

kształtować chcemy

własne losy

a tu nic nie jest możliwe

stary wzór fragment labiryntu

nie wciśnie się w miejsce

jeszcze czekające

dziś rozstrzyga się

na obrzeżach nieznanych części

stara całość

bezradnie

rozkłada ręce

***

zdumiewa mnie

dobry łotr

ani jednego ruchu

ani kropli

żalu nad przeszłością

i spojrzał tylko

nazwał

co prawdziwe

***

jeszcze muchy wzbieranie pamięci

wiatr firanka uchylone okno

chłód pory roku przywołuje inny

kończą się i otwierają lata

jak zwykle w tylu słowach u tylu poetów

Małgorzata pyta o drogę

o drogę o drogę

Faust węszy nie zaprzecza

nieruchomo czeka

anielskie chóry z racją i bez racji

jakby spodziewały się jeszcze

jakby na chwilę przyciszyły głosy

Bernadetta Kuczera-Chachulska