FRAZA NR 109-110 / 2020 – FRAZY OSOBISTE
Esej Teresy Tomsi oraz wiersz Wojciecha Kassa ukazały się w numerze we wcześniejszym, niepełnym wariancie, zatem publikujemy całość w tym miejscu i przepraszamy Autorów.
Redaktorka naczelna „Frazy”
Teresa Tomsia
W pamięci, w odbiciu (4)
IMIĘ POETY
Andrzej Ogrodowczyk zapisał się w pamięci czytelników jako poeta tworzący w oryginalnym stylu spiętrzonych metafor ukazujących różnorodność rzeczywistego. Był przejęty cudem egzystencji, a jednocześnie zmierzał ku otchłani, krążył wśród cieni, którym zaufał: Simone Weil, Franza Kafki, Jana Lechonia. Szedł przez życie posłuszny wewnętrznemu nakazowi, by codzienne bytowanie podporządkować całkowicie rozwojowi artystycznemu. Łączył twórczość poetycką, krytyczną, eseistyczną z pasją podróżowania rowerem na wzór Andrzeja Bobkowskiego i jego Szkiców piórkiem, z czego powstawały notatki. Pisał recenzje książek i szkice o sztuce dla miesięcznika dominikanów „W Drodze” oraz „Gazety Malarzy i Poetów”, publikował w ogólnopolskich pismach literackich, zamieszczał eseje o malarstwie w katalogach do wystaw prezentowanych w poznańskich galeriach sztuki współczesnej („Arsenał”, „Polony” i in.), aktywnie uczestniczył w wieczorach literacko-muzycznych w Cafe „Głos”. Związał się z Klubem Galerią „ZAK”, gdzie miał prowadzić dyskusyjne spotkania literackie, lecz nagła śmierć przerwała te plany. Urodził się w Turku 23 XII 1952 roku, zmarł 8 IX 2002 roku w Poznaniu. Dogłębne zainteresowanie postacią i twórczością Franza Kafki obecne w jego poezji przysparza mu coraz więcej czytelników i interpretatorów także poza Wielkopolską.

Rozszyfrowywać świat, jego ontologiczną zagadkę, dla poety znaczyło wiele, prawie wszystko, w końcu jedynie to wybrał dla siebie jako drogę trwania, rezygnując z wszelkich społecznych i rodzinnych uwarunkowań czy obowiązków. Poezja oraz imię poety to była dla niego rzecz ważna. Dla niej był gotów opuścić dom, zanegować wartość więzi rodzinnych, pracę polonisty w liceum i całkowicie zanurzyć się w rozmyślaniu o nieskończoności, o losie twórcy, dla którego słowa są nie tylko instrumentem wypowiadania metafizycznych doświadczeń, ale też szukają nowych sensów i pytają, jak działa wszechświat. Pragnął pojąć sens zjawisk i rzeczy, radować się ich istnieniem i kontemplować wspólną obecność w cieniu śmierci, by poczuć jedność „ja” ze światem. Dokonał wyboru (dla piękna) i poniósł cenę osobności i osamotnienia, bo sztuka daje spełnienie, ofiarowując „jeden szczęśliwy dzień”, jednakże na moment tylko odsłania tajemnicę niedostępnego świata (Najszczęśliwszy dzień w życiu Franza Kafki):
Tego dnia światło jest jego miękką skórą.
Policzek drży jak owoc wiśni.
Mięśnie oddychają, jakby pod nimi zasnął młody orzeł.
Spojrzenie tańczy po suficie, wzbudzając roje gwiazd.
[…]
Na dworcach powietrze miłuje palce kochanków.
Otworzyła się malina i zamknęło słońce.
Ojciec gra w karty i jego śmiech toczy się jak złoty pieniążek.
Siostry przeczesują włosy: drżą źródła luster.
Najszczęśliwszy dzień w życiu Franza Kafki:
Pozuje nago malarzowi Ascherowi
Do postaci świętego Sebastiana.
Jednym z głównych tematów poezji uczynił opisanie chwili śmierci artystów, których cenił, utożsamiał się z nimi w ostatecznym akcie przemienienia w strofach tomiku Zanim pochłonie (1998). Starał się w metaforze ująć moment, gdy słowa „przestały oddychać” (Pavese), gdy „jak deszcz przemyka człowiek” (Gajcy). Śmierć w wyobrażeniu poety jest przerażającą i pociągającą zarazem nieodgadnioną tajemnicą, nieodwracalnym aktem unicestwienia, z którym należy mierzyć się jako nieuchronną odwrotnością istnienia pośród rzeczy, stworzeń i zjawisk natury. Jego ostatnia książka nosi tytuł Nazywałem się Franz Kafka (SPP, 2000); metaforycznie opisuje w niej przedśmiertne dni pisarza i przepowiada, w proroczym widzeniu, okoliczności swojej nagłej śmierci w jeziorze: „Marzenie przedwieczorne Franza Kafki: / Stać się kamykiem, / Który spokojnie / Idzie na dno”.
Niezapisana kartka stawała się dla niego wyzwaniem, koniecznym zadaniem każdego dnia, pointą, przeznaczeniem. Postacie pojawiające się w jego wierszach ukazane są najczęściej w błysku natchnienia, w momencie śmierci lub o niej rozmyślające: Fiodor Dostojewski, Franz Kafka, Cesare Pavese, André Gide, bo – jak zauważa poeta – umieranie jest częścią życia, nie całkiem unicestwia, gdy pokonujemy ciemność wyobraźnią i szukamy wsparcia w wierze lub wątpimy. W liryku dedykowanym Romanowi Bąkowi, który prowadził serię poetycką dominikańskiego Wydawnictwa „W Drodze”, czytamy pragnienie zawierzenia, że człowiek mieści się w jądrze wszechrzeczy, w centrum tajemnicy istnienia i przemijania:
Dobre jest szlifowanie kamyka wiary,
Jedynie godne człowieka, aby nie zatraciły się w nim słońca,
I czas spokojnie w rzekach żył płynął i świecił.
[…]
Dobre jest szlifowanie kamyka wiary.
I chociaż zapierasz się jak koń, i wierzgasz w drodze,
Wierność zostaje. Bo wiatr sam wchodzi do wnętrza,
I tańczy, tańczy.
(Dobre jest szlifowanie kamyka wiary)
Śmierć budzi się z ciemnego snu, by przyjść do nas w porę, bo od początku jest w nas tak samo jak życie. Świat zachwyca człowieka różnorodnością, lecz umieramy w samotności, z pytaniem o sens, o koniec i początek:
Nie może być wykąpane głęboko,
W źródle snu, jego ciało.
Dlatego usycha gwiazda soli, wszechświat.
Gorący popiół skóry przenika
W tętno wiatru.
Tak szuka otchłani,
Tak objawia się tęsknota za śmiercią.
(Franza Kafki tęsknota za śmiercią)
Poetę intrygowało poznawanie siebie zstępującego w ciemność, w otchłań, a więc gotowość do przekraczania granic, wolność od konwencji literackich i konwenansów. Wierzył w potęgę poetyckiego słowa nasyconego konkretami i wskazywał teksty, które, jego zdaniem, wypowiadają bliskie mu tematy eschatologiczne. Jego wyobraźnia budziła podziw – żywiła się sprzecznościami, nienasyceniem i pragnieniem spełnienia w jedności życia i śmierci, stawania całym sobą przeciw nicości, przechodzenia z ciemności ku jeszcze większej ciemności, aby nagle rozbłysnąć epifanią, radością życia:
Nicość staje się błękitem,
Soczystym upałem w szerszeniu,
Czułym zwierzątkiem twoich piersi…
[…]
Nicość staje się szpakiem w kuczmie wierzby,
Olśnieniem barwą dzięcioła,
Szczęściem sadzy w piecu chlebowym,
Mamrotaniem sąsiadów o zmierzchu, gdy
Zlewa się w jedną mgłę z kumkaniem żab, lotami nietoperzy.
(Dysputa o nicości)
W pamięci mam wciąż żywy obraz Andrzeja wtulonego w fotelik przy stoliku w Café „Głos” – czyta wiersze, słucha poezji śpiewanej, przegląda z zadowoleniem przysłany właśnie z Paryża majowy numer „Naszej Rodziny” z portretem Macieja Niemca, którego poezję cenił. Brakuje dziś w Poznaniu jego barwnej osobowości, niespodziewanych odwiedzin z literackimi i towarzyskimi wiadomościami. Jest nadzieja, że rękopisy z wypraw rowerowych zostaną opracowane i starannie wydane, a liryki przypomniane w obszernym wyborze, aby jego fraza osobista – odnalazłszy znów Imię Poety na krawędzi światów znanych i niepoznanych – przyniosła nową wieść z otchłani czasu, ratującą przed rozpaczą nieistnienia.
KULTURA I PRZYZWOITOŚĆ
Wspominając Andrzeja Ogrodowczyka, wydobywam z pamięci chwilę, gdy w kwietniu 2000 roku w Pałacu Działyńskich prezentują wiersze autorzy z poznańskiego oddziału Stowarzyszenia Pisarzy Polskich: subtelnie uduchowiony Roman Bąk, serdecznie opisujący prowincję Jan Kasper, przesycony wiedzą literacką Sergiusz Sterna-Wachowiak (pełniący funkcję prezesa naszej literackiej wspólnoty), refleksyjnie wystylizowany w mowie i piśmie Tadeusz Żukowski oraz liryczka pielęgnująca prawdę historii w kresowym rodowodzie, czyli ja. Słowo krytyczne wygłosił – jak zwykle błyskotliwie – profesor Ryszard K. Przybylski. Wieczór został zatytułowany Indywidualiści lat 80-tych. Zabrakło wtedy poezji Andrzeja Ogrodowczyka, a to on spośród nas wszystkich był największym indywidualistą.
Z sali wypowiadał się prozaik Andrzej Górny, interpretując moje liryki przywiezione z pobytu w Domu Pisarza w Stuttgarcie. Zdziwiło mnie to nagłe zainteresowanie starszego kolegi po piórze, bo – jeśli sobie dobrze przypominam – gdy na kilka dni zawitał tam w lecie 1997 roku, niezbyt kleiła nam się rozmowa podczas polsko-niemieckiej biesiady. Być może nie spodobało się to uznanemu już wówczas pisarzowi, gdyż po powrocie do Poznania wspólnie z prezesem Wachowiakiem ustalili negatywną opinię o mnie, a ten zanotował ją w „sekretnym notatniku” i dopiero po dwudziestu latach ogłosił, nomen omen, jako „twórczość” w „Twórczości” (2018, nr 7–8).
Cytuję, żeby czytelnicy „Frazy” mieli jasność, z jak trudnym problemem przyszło mi się zmierzyć, gdy przeczytała je literacka Polska. Wachowiak zapisał bowiem niefrasobliwie, że poetka przebywająca na zagranicznym stypendium: „należy do tych, którzy niedostatki talentu i jałowizny twórczości próbują rekompensować ekspansją w życiu literackim i natręctwem towarzyskim, a w konsekwencji pogrążają się w nierównowadze emocji, rozhuśtanych od apatii czy depresji do euforii i z powrotem”. I dalej pisał, doradzając „dystans” wobec mojej osoby, przytaczając opinię Górnego: „W Stuttgarcie obejrzałem sobie wreszcie jej behawior” (lipiec 1997). Jednocześnie zredagował oficjalną, pozytywną notkę w „Biuletynie Informacyjnym SPP”: „W ostatniej tercji trzymiesięcznego pobytu stypendialnego w Stuttgarcie Kol. Teresa Tomsia 13 VIII 1997 odbyła spotkanie autorskie w tamtejszym Domu Pisarza, bawiła w Paryżu jako gość redakcji «Naszej Rodziny» i jej redaktora ks. Marka Wittbrota. W dniach 4–18 sierpnia jej wiersze czytane były po niemiecku w poetyckim automacie telefonicznym; w dzienniku „Stuttgarter Zeitung” ukazał się artykuł Ironie des Lebens. Teresa Tomsia im Schriftstellerhaus… […] Czy Kol. Tomsia nie zechciałaby wykorzystać nabytych doświadczeń u nas, nad Wartą?” (sierpień 1997). Następnie prezes ogłasza, że wystąpiliśmy razem w filmie emitowanym przez Telewizję Poznań w reżyserii Tadeusza Żukowskiego Światło spoza zasłon, poświęconym serii poetyckiej dominikańskiego Wydawnictwa „W Drodze” i wypowiada się „o metafizycznym wymiarze i artystycznym wyrazie poezji z tej głośnej serii wydawniczej”, gdzie znalazły się wiersze: Macieja Niemca, Sergiusza Awierincewa, Teresy Tomsi, Eugeniusza Wachowiaka, Wojciecha Bąka, Teresy Ferenc, Marka Skwarnickiego (styczeń 2000). No więc, jak to jest z wiarygodnością relacji prezesa? Jak się ma „metafizyczny wymiar i artystyczny wyraz” do „jałowizny twórczości”?
W kolejnym biuletynie czytamy: „5 X 2002 roku na zaproszenie rektora Wyższej Szkoły Nauk Humanistycznych i Dziennikarstwa w Poznaniu, profesora Waldemara Łazugi, Kol. Teresa Tomsia recytowała swoje wiersze podczas inauguracji roku akademickiego. Studenci i goście (m.in. poznańscy politycy, radni, posłowie i prezydent Poznania) z dużym aplauzem przyjęli obecność poezji podczas immatrykulacji”. A gdzież dodatek z „sekretnego notatnika” o moim strasznym „behawiorze”?

Fakt, nie życzyłam sobie posłowia autorstwa Sergiusza Wachowiaka, co sugerował wydawca, do dwujęzycznego wyboru wierszy Wieczna rzeka – Der Ewige Fluss (1996), o którym Krzysztof Masłoń napisał w „Rzeczypospolitej”, że mają „Herbertowski smak” (posłowie przygotował prof. Ryszard K. Przybylski). Kto by przypuszczał, że prezes jest zdolny pieklić się o wybory artystyczne? W paryskiej „Kulturze” ukazał się wtedy mój wiersz Z zapisków (nie)pewnego wyborcy (1997, nr 11), a książki prezentowane były w Polskim Instytucie Kultury w Wiedniu u Ewy Lipskiej.
Nurtuje mnie pytanie, dlaczego ktoś, kto nadał sobie przydomek literacki „Sterna” i powinien świecić przykładem, narusza dobre imię koleżanki ze stowarzyszenia, choć powinien jako prezes służyć radą i pomocą? Jeśli moja poezja „skłania do niecodziennych poruszeń myśli filozoficznych, dzięki którym odkrywamy siebie i świat – coś, co mylnie wydawało się nam dotąd dobrze znane” (Tomasz Pyzik, „Fraza” 2015, nr 3), a tomiki poetyckie i zbiory szkiców literackich zaciekawiają krytyków (Wojciech Kaliszewski, Adriana Szymańska, Zbigniew Chojnowski, Jarosław Petrowicz, Przemysław Pieniążek, Marek Czuku i inni piszą o nich pozytywnie w „Nowych Książkach”), to chyba warto o tym wspomnieć w kontekście sprawozdania Zarządu Głównego z działalności trzydziestolecia SPP, które obecnie czytają nie tylko pisarze. Jestem tam wymieniona jako przewodnicząca Sądu Koleżeńskiego, do którego prezes mnie zgłosił, gdy w tym czasie drukowały się jego niecne zapiski. Prawda ukazuje wszakże jasną twarz i domaga się odpowiedzi na pytania – czy przeprosił mnie autor niegodnych pomówień wraz z redakcją „Twórczości”, czy w obronie mojego dobrego imienia stanęli członkowie Zarządu Głównego SPP (na stronie internetowej ogłosili apel przeciw nienawiści i agresji). Może coś innego jest tu na rzeczy, że w ogóle współcześni ludzie kultury pną się ku wyobrażonej sławie i prezesowskiej funkcji, nie bacząc na więzi ludzkie, a także na środki i wartości, jakie powinny przyświecać im w tej drodze?
Po Wachowiaka ataku ad personam szlachetny gest wobec mnie uczyniło jednak kilku poetów – domagając się sprawiedliwości Roman Bąk powiedział, że „przyzwoitości prezesowi zabrakło, i choćby grama empatii, zwyczajnego człowieczeństwa”, a także upomniał go telefonicznie, że licentia poetica, na którą się powołuje, co innego znaczy. Wrażliwy Wojciech Kass współczuł mi, że muszę przeżywać tak trudne chwile i kilkakrotnie pytał o zdrowie. Inni, nie mając śmiałości oficjalnie zareagować, słali maile „z wyrazami solidarności i wsparcia”. Z profesorskim dystansem do sprawy Ryszard K. Przybylski skonstatował: „wiadomo, jaki jest Sergiusz”. No tak, jeśli wiadomo, nie udawajmy, że to nieważne, nie przemilczajmy. Warto mieć odwagę i godność trwania, pasję uczestnictwa, ale też pragnienie przekroczenia własnych ograniczeń i słabości, a nie cudzych. A zatem – kultura i przyzwoitość! W sprawie naruszenia dobrego imienia należy iść do sądu, wolę jednak zaufać Sądowi Ostatecznemu, który zapewne wobec butnych i aroganckich prezesów nie okaże się łaskawy. A nasza poznańska przyjazna wspólnota pisarzy i bez opieki prezesa dzielnie trwa, o czym świadczą serdeczne spotkania w Domu Literatury opisane we „Frazie” 2019, nr 4. Krótką ripostę Przekłamanie i niefrasobliwość zamieściłam zgodnie z prawem prasowym w „Twórczości” 2018, nr 12, natomiast obecna „Fraza osobista” jest jedynie sentymentalną refleksją nad dziwnym, a czasem dziwacznym życiem literackim, gdy wspominam zmarłych przyjaciół i wspólne imprezy.
Andrzej Ogrodowczyk był serdecznym sąsiadem z osiedlowego bloku i chociaż wybierał osobne ścieżki, potrafił zachwycić się odmiennym spojrzeniem, okazać wdzięczność za współpracę literacką i docenić innego. Zżymał się sympatycznie, gdy zaprzyjaźniony z nim Wachowiak dedykował wiersz: Ogrodziejowi Andrzejowczykowi, przewrotnie zniekształcając nazwisko, a przecież wiedział, że Imię Poety miało dla niego znaczenie. Niektórym wydaje się, że każda sława prowadzi do chwały, ale tak nie jest – potrzeba poczucia smaku i właściwej miary, szacunku dla drugiego, także talentu, a przede wszystkim wrażliwości, która pomaga w odpowiedni sposób gospodarować tymi darami.
Przypominają się urywki godzin, sceny spotkań – Andrzej zjawia się niespodziewanie na pogawędkę i po krótkiej wizycie na pożegnanie w staroświecki sposób całuje mnie w rękę, co w kontekście jego obyczajowego buntu jest urocze, wyjątkowe, zaskakujące. Ogromnie mi żal, że nie ma go już wśród nas i nie możemy obgadać przy mocnej czarnej kawie różnych trudnych spraw. Kiedy kondukt żałobny ruszał na cmentarz w Kowalach Pańskich, rodzinnej miejscowości Andrzeja, przebywałam wtedy w Bremie. Poetyckie pożegnanie zapisałam później, gdy odszukałam jego grób zasypany śniegiem. Niech ten fragment wspomnieniowego poematu Próba powrotu będzie śladem serdecznej pamięci:
Niepewność. Czekanie na znak. Skrzypi świerk. Korony klonów
wzbierają gęsto pod świetlisty krąg. Ciemność napiera z dołu
chłodnym przypływem.
Próbuję odnaleźć ślady, posiłkując się napisami.
Zmienność – nieobjęta wzrokiem. Brak. Znieruchomiały pejzaż.
[…]
Uczenie się siebie nocą, bez miary – nieskończenie piękne!
Błądzę, poszukując twarzy przyjaciela zapisanej w kalendarzu nocy.
Pytam o jego adres właściciela ciemności, u którego wynajął stancję,
płacąc wierszem, łkając o świcie, gdy wschodziła pełnia. Teraz
jest posłańcem rannych lęków, przetrąconych snów. Dreszcz
wstrząsa jego cieniem; rękopis wieczność podnosi.
Lecz skoro zaznał daru poniżenia – któż mu dorówna, wskaże trop,
zacznie od początku. Czym jest to wszystko, dla czego warto żyć?
NA DWA GŁOSY
Zdarza się, że przyjacielska rozmowa przez telefon staje się już w jej trakcie poetycką inspiracją. Tak było w przypadku niedawnej telefonicznej wymiany zdań z Wojtkiem Kassem, gdy zapytałam o zdrowie jego rodziny w czas pandemii, jak sobie radzi w Leśniczówce Pranie podczas wichur i ulewnych deszczy. Martwiliśmy się też wspólnie o los zaprzyjaźnionego poety, który długo się do nas nie odzywa, nie daje znaku życia, choć o nim pamiętamy i troszczymy się o jego los. Z wymiany myśli wypowiadanych ze współodczuwaniem tego samego dnia powstał wiersz Wojciecha jako metaforyczne podziękowanie za pamięć o jego gościnnym domostwie. Odpowiedziałam nazajutrz wierszem i tak oto nasza żywa mowa została ujęta w ramy strof, zapisana na dwa osobne głosy, bo inaczej słyszymy siebie i innych, w odmiennym rytmie piszemy „śliną serca” czy „patrzeniem w przestwór”. Gdy łączymy się przez telefon, często wypowiedzi nakładają się na siebie, coś nam umknie, niech więc ten zapis pozostanie jako ślad dialogu, życzliwego pochylenia się nad życiem drugiego, rozmowy prowadzonej z przyjaźnią i pogodnym przesłaniem.
Wojciech Kass
DO T.
za cóż to ja chciałem ci podziękować;
za głos w słuchawce promiennie
ciepły, z troski promienny
żywotność tego głosu
niekiedy skoczność
jakbyś tańczyła obertasa
za nowiny; nie lubię informacji, lajków
nawet wieści nie pochwalam
lubię nowiny,
za przyszłość, bo przecież nadejdzie
od ciebie słowo drukowane
jeszcze go nie znam,
a już jest do mnie przytwierdzone
pulsem pamięci, śliną serca,
za adres osoby, do której mógłbym
mieć interes, ale nie mam
pisała list, lecz widocznie
życie nią zawirowało, odjęło
pamięć, odjęło zamiar
ale mi z tego powodu nic
nie ujęło, za to stopniał okruch
lodu w sercu, kto wie, czy nie ostatni
cóż, zjawiło się babie lato
lecz niczego nie zawiązało
może jeszcze zawiąże
jeśli nie, pozostanie chwilka
to lubię
a ty nie popadnij w złe towarzystwo
czy nasz świat jest skazany
na klęskę, tego mi nie wiadomo
ale zmalał i jest w zasięgu
idioty, widzimisię
gówniarza, snu sąsiada
lubiłem bramę poranka
a teraz moją porą jest zmierzch
już nim się nie ożłopię
za to podaje mi ton
coś jak melodię powolnego tonięcia
doprawdy najwyższy czas
abyś staruszkę matkę
to zgięte w pałąk drzewo świadomości
przeprowadziła przez ogród
dobranoc.
Pranie, 1.07.2020
Teresa Tomsia
DO W.
Nowiny przychodzą zwykle późno,
gdy nie ma nikogo pod dawnym adresem.
Pewnie coś niewiadomego przydarzyło się
tym, którzy zamierzali nas odnaleźć
albo po prostu przekazać, co ich
uwiera i uporczywie nie opuszcza.
Po długim czasie wyruszamy ku nim
w mailu, szybkim telefonie, nagłym
powitaniu wierszem, dźwigając
doświadczenia, doznania, emocje,
które nie chcą odpuścić jak głośna
przyśpiewka z przytupem, bo
choć mija, dudni we wnętrzu,
niepokoi, zagłusza zmysły,
rytmy tanga.
W ogrodzie po deszczu lśnią liście
winorośli, odpadają płatki róży.
Z sąsiedzkiej jabłoni ptaki znów
wszczynają dysputę o tym, co ujrzała
siwa matka wychylona w przestwór
przez okienną ramę.
Plącząc się w domysłach, próbuję
uwierzyć, że jedyny nasz interes
przetrwać godnie to wszystko,
co się nam co dnia przydarza,
pamiętać przestrogi, nie liczyć
na wiążącą odpowiedź,
nie oczekiwać zbyt wiele,
pogodnie powiedzieć
sobie i światu:
dobranoc.
Poznań-Piątkowo, 2 lipca 2020

Teresa Tomsia