FRAZA NR 105 / 2019 – PORTRETY

Jolanta Pasterska

Profesor Florian Śmieja – migawki wspomnień, pożegnanie

Od czego zacząć to wspomnienie? Może od kilku migawek, obrazów, które zapisała pamięć.

Migawka I. Jest rok 2006, na konferencji w Uniwersytecie Rzeszowskim poznaję Floriana Śmieję. Z kuluarowych rozmów i fragmentów wspomnień, którymi obdarowuje mnie Profesor, staram się posklejać niezwykłą biografię mojego rozmówcy. Życiorys jak z encyklopedii. Urodził się w 1925 roku w Kończycach na Śląsku. W 1940 roku został wywieziony na roboty przymusowe do Meklemburgii w Niemczech, skąd zbiegł do Belgii. Tam ukrywał się do 1944 roku. Po wkroczeniu Pierwszej Dywizji Pancernej generała Maczka przedostał się do Anglii i wstąpił do I Korpusu Polskiego. Po zakończeniu działań wojennych zdał egzamin maturalny w gimnazjum polskim w Szkocji. W latach 1947–1950 studiował anglistykę i hispanistykę na Uniwersytecie w Cork, gdzie uzyskał dyplom Bachelor of Arts. W roku 1950 przyjechał z Irlandii do Anglii. Tu związał się z „Życiem Akademickim”, którego redaktorem został w 1951 roku. Do redakcji pisma pod zmienionym już tytułem „Merkuriusz Polski” powrócił w 1957 roku. W latach 1962–1964 redagował zaś „Kontynenty”. To właśnie na łamach tego pisma publikował swoje teksty poetyckie, krytyczne oraz przekłady. Drukował również w „Orle Białym”, „Kulturze”, „Wiadomościach”, „Oficynie Poetów i Malarzy” oraz w pismach krajowych: „Tygodniku Powszechnym” i „Więzi”. W latach 1950–1955 pracował jako asystent Jerzego Pietrkiewicza i lektor języka polskiego w School of Slavonic and East European Studies w Londynie, by w roku 1955 uzyskać dyplom Master of Arts. Siedem lat później doktoryzował się w King’s College w Londynie. Do 1969 roku wykładał hispanistykę w London School of Economics i w University of Nottingham, a następnie przeniósł się do Kanady na University of Western Ontario, gdzie najpierw pracował jako visiting professor, zaś od 1970 jako profesor zwyczajny tego uniwersytetu. Od początku lat siedemdziesiątych stale przyjeżdżał do Polski, był wykładowcą iberystyki na Uniwersytecie Wrocławskim, Jagiellońskim i Opolskim. Rzeszów odwiedza jako autor tomików poezji: Czuwanie u drzwi (Londyn 1953), Powikłane ścieżki (Londyn 1964), Kopa wierszy (London, Kanada 1981), Wiersze (Kraków 1982), Jeszcze wiersze (London 1984), Przezorność czasu (London 1992), Ziemie utracone (London 1994), Mały wybór wierszy (Wrocław 1994), Wśród swoich (Mississauga 1998), Wiersze wybrane (Katowice 1998), Niepamiętanie (Mississauga 1999), Bezrok (Mississauga 2001), Nad jeziorem Huron (Mississauga 2002) oraz Późne notacje (Toruń 2006).

Gdy spotykamy się po raz pierwszy jest już także autorem wspomnień, m.in. Zbliżenia i kontakty (Katowice 2003), Zbliżenia i kontakty raz jeszcze (Katowice 2007). W Jego dorobku są przekłady wielu dzieł autorów hiszpańskich i hiszpańskojęzycznych, między innymi: J.R. Jiméneza Srebroń i ja, M. Azueli Gniew, J. L. Martina-Santosa Czas milczenia. Wspólnie z Wacławem Iwaniukiem wydał w języku angielskim antologię Seven Polish-Canadian Poets (1984). Publikował swoje wiersze także w rzeszowskiej „Frazie”, jego twórczość stała się przedmiotem opisu w monografii wieloautorskiej Parabole pamięci. Literacka i translatorska twórczość Floriana Śmiei pod redakcją Zbigniewa Andresa i Jana Wolskiego (Toruń 2004). Mimo utrwalonej już pozycji poety i tłumacza odbieram Profesora jako skromnego, trochę wycofanego Człowieka, który jednak z młodzieńczą pasją chłonie otaczający świat. Poetę interesuje przyroda i zwykłe, codzienne życie. W trakcie naszej znajomości okaże się, że nie był to pełny obraz, bowiem jeszcze wielokrotnie Florian Śmieja mnie zaskoczy, zwłaszcza jako pasjonat nowinek komputerowych i miłośnik rowerowych wypraw.

Po konferencji nawiązujemy kontakt listowny, piszemy do siebie często, ale nieregularnie, nasza korespondencja z oficjalnego tonu zmienia się w coraz bardziej przyjacielski. W jednym z listów pada zapowiedź ponownego przyjazdu do Polski i zaproszenie do odwiedzenia Profesora w sanatorium w Goczałkowicach.

Migawka II. Goczałkowice, 18 czerwca 2008. Dwaj profesorowie: Florian Śmieja i Włodzimierz Wójcik, jako kuracjusze goczałkowickiego uzdrowiska wiodą, jak ze śmiechem opowiadają, oprowadzając mnie po hotelowym pokoju, kawalerski styl życia. Spacerujemy po deptaku: Śmieja z wysłużoną siateczką, Wójcik z aparatem fotograficznym. Kłócą się i żartują na przemian, wzbudzając życzliwość przechodniów. Potrafią z szelmowskim uśmiechem adorować uzdrowiskowy kobiecy personel, co, jak powiadają, opłaca się dodatkową porcją deseru w stołówce. Obaj otwarci na otaczający świat i ludzi. Już wówczas w rozmowach na poły poważnych, na poły żartobliwych przewija się pytanie: „co po nas pozostanie?”. To tu otrzymuję od Profesora pierwsze materiały archiwalne do tworzonej właśnie na Uniwersytecie Rzeszowskim Pracowni Badań i Dokumentacji Kultury Literackiej.

Migawka III. Rzeszów, jesień 2009 roku. Czternaście wielkich pudeł, które kurier wnosi w pocie czoła do budynku Uniwersytetu Rzeszowskiego. To archiwum Profesora Śmiei przekazane Pracowni. 9 maja 2011 roku Darczyńca osobiście dokona jej otwarcia.

Migawka IV. Maj 2011 rok. Florian Śmieja nad Zalewem Solińskim. W prochowcu i berecie „z antenką” stoi na zaporze, zapatrzony w odbijające się w tafli jeziora góry. Otoczony kolorowym tłumem głośnych turystów zdaje się być nie z tej epoki, przypomina raczej bohaterów filmów wojennych. Po powrocie do Kanady, nad Jeziorem Huron będzie wspominał wiele razy te bieszczadzkie pejzaże.

Migawka V. Sanok w maju 2011 roku. Florian Śmieja i Janusz Szuber wręczają sobie najnowsze tomiki wierszy. Dyskusja o poezji, kulturze i Polsce. W darze od Szubera Śmieja otrzymuje jedną ze słynnych nalewek sanockiego poety, proponuje ją otworzyć, gdy stoimy u wejścia na szlak wiodący na Połoninę Wetlińską.

Migawka VI. Uniwersytet Wrocławski, Aula Leopoldina, 6 maja 2015 roku. Florian Śmieja zostaje uhonorowany przez króla Hiszpanii Filipa VI odznaczeniem Cruz de Encomienda de la Orden de Isabel Católica oraz wyróżniony tytułem doktora honoris causa Uniwersytetu Wrocławskiego. Profesor bardzo wzruszony, tak jak i my, Jego przyjaciele, którzy tłumnie zjechaliśmy na tę podniosłą uroczystość.

Migawka VII. Missaussaga, Kanada. W oczekiwaniu na przyjazd dzieci i wnuków. To wówczas, jak żartobliwie pisał w listach, był oddelegowywany do prac kuchennych, czyli obierania kartofli.

Migawka IX. Zachód słońca nad Jeziorem Huron, Ontario, 2019 rok. Letni domek Śmiejów: „Poję kolibry w domku nad Huronem / znalazłem czas, by nacieszyć się światłem”.

Jeśli scalić te migawki w jeden obraz, powstanie portret człowieka niezwykle skromnego, ale jednocześnie bardzo oddanego temu, co dla Niego było najważniejsze: rodzinie, poezji i Polsce. O rodzinie pisał często, zawsze z podziwem o swojej żonie, jej zamiłowaniu do podróży i pieszych wycieczek. Nazywał ją „swoją harcerką”. Do twórczości własnej miał dystans, nie epatował nią, ale pielęgnował ten dar, to było źródło Jego witalności. Trafną syntezę poezji autora Powikłanych ścieżek odnajdujemy w rozważaniach Jacka Łukasiewicza. Czytamy tam: „Poezja dla Floriana Śmieji (oryg. zapis) nie jest zabawą ani odkrywaniem fantastycznych światów, wynajdywaniem niezwykłych tropów, zderzeniem dalekich sensów i obrazów. W każdym razie nie tym jest przede wszystkim. Raczej – szukaniem i jakże często odnajdywaniem trafnych formuł dla refleksji oraz dla uczuć przyjaznych ludziom i pejzażom”. Najpełniej chyba to życiowe przesłanie oddał poeta w wierszu Zlecenie na walny zlot aniołów:

Tak żyć, aby było jaśniej

innym.

Brać tyle

by nie ubyło nikomu (s. 115).

W dojrzałym okresie życia Florian Śmieja przyjął na siebie rolę ambasadora kultury polskiej: promował krajowych twórców w Kanadzie, urządzał wieczory poezji i spotkania, często gościł poetów w swoim domu. Jednocześnie zabiegał, by spuścizna literacka polskich emigrantów nie przepadła. Dał temu wyraz, mówiąc wtedy w Goczałkowicach: „Kiedy nam zbrzydną szaleństwa świata, staniemy wobec Boga. Co po nas zostanie, to się liczy”. Z Jego inicjatywy udało się pozyskać, a następnie opisać dorobek prozatorski Jego przyjaciół: Piotra Guzego i twórczość literacką Wojciecha Gniatczyńskiego. Sam doczekał się monografii autorstwa Niny Cieślik-Wilk. Był człowiekiem, który przez całe życie troszczył się o losy Polski oraz swojej małej ojczyzny – Śląska i rodzinnych Kończyc. W wydanych w 2012 roku miniaturach prozatorskich Zapiski o świcie i opublikowanych rok później Śladach światła wspomina ważne dla Niego osoby i zdarzenia, które Go ukształtowały, ale przede wszystkim przewija się w nich lęk i obawa, że ten budowany z trudem przez Jego pokolenie świat zostanie zniszczony, a doświadczenie zaprzepaszczone. Tak, Śmieja czuł się spadkobiercą polskiego dziedzictwa i swoją misję obrony tej sukcesji traktował niezwykle poważnie.

Za tę działalność Profesor Florian Śmieja został uhonorowany srebrnym medalem „Zasłużony Kulturze Gloria Artis”, wypełnił zatem jeszcze za życia postawioną przed sobą misję: na emigracji służyć Polsce i jej kulturze.

Nie jest łatwo pisać o kimś, z kim przez lata łączyła mnie nić porozumienia, sympatii i wzajemnego szacunku, o kimś, kto jeszcze miesiąc temu wybierał się na wakacje nad Jezioro Huron, planował w cieniu kanadyjskich drzew pisać wiersze i teksty do „Culture Avenue”. Gdy jednak sięgnę pamięcią dwa lata wstecz, to muszę przyznać, że do tego odejścia Florian Śmieja stopniowo przygotował swoich bliskich i znajomych. W listach wspominał o czasie pożegnań, o „wierszykach”, które nadają jeszcze sens Jego życiu, porządkach w „szufladach”. Były to delikatne i ledwie wyczuwalne nuty. Dlaczego zatem to zapowiadane odejście, zaskoczyło chyba wszystkich? Odpowiedź tkwi w biografii i postawie życiowej Floriana Śmiei. Przyzwyczaił nas (mnie również) do tego, że jest i będzie zawsze trwał, gotowy na wieści ze świata, z Polski, że zanim się obudzę z nocnego snu, On już ze swojego komputera nada sygnał: „Halo, Jolu”. Niestety, 4 września 2019 roku sygnał zamilkł na zawsze. Ale Florian Śmieja nie odszedł całkiem. Swoim życiem, znaczonym walką, uporem, a jednocześnie przepełnionym życzliwością do ludzi, do świata, wskazał, jak być wiernym sobie i swoim ideałom. I pozostawił nam bogate archiwum dokumentujące pół wieku polskiej kultury na emigracji, do którego sięgać będą kolejne pokolenia młodych badaczy.

Jolanta Pasterska

Andrzej Busza

Ekfrazy: mała galeria sztuki współczesnej

Sen Salvadora

północ
pełnia
srebrne włosów targanie

to księżyc
jak złodziej
wciska się
przez lukarny

potknął się
o sztalugę

pada na podłogę

pęka skorupa

ze szczelin
czarne sączą się
chmary

jak gdyby
olbrzym mrówkojad
rozwalił mrowisko

Słoń Celebes

pewnej
ciemnogranatowej nocy

śnił mi się Słoń Celebes

grał pięknie na trąbie

da da da da da da da da da
niby na rurze
a może na fisharmonii

a ślepa Daisy
co nie lubi
ok w rosole

niebaczna
na pachiderma
oczy reflektorów

rozpędza gwiazdy
białą laseczką

Der Schrei der Natur

wrzask
rwie ciemniejący jedwab nieba

na moście
czaszka przerażania
zamarznięte serce

głowy kochanków
całunem owinięte

dmie wiatr
gwiżdże drut
nad falami ryczą wodne trąby

z głębin
jak zraniony Kraken
odzywa się
skowyt morza

Oko

błękitną tęczówką
płyną katarakty

źrenica jak czarna dziura
przepowiada śmierć
zanik
barw
kwiatów
ptaków
motyli

Magritte
który o zmroku
odłożył pędzle i paletę

oznajmia
że bóg światła
oślepł

Sanok

na stożkach
jak bazaltowe świece
płoną ognie
niby knoty

w aksamitnie osmalonych kotłach
sabat wiedźm
warzy tłustą strawę
żaby ropuchy glisty traszki

na urwisku zamczysko
u dołu w mrocznej kotlinie
płynie wijąc się
rzeka żmija
obrzeżona szuwarami

w gęstniejącym powietrzu
szybuje sowa
pisk kuny
a tam wysoko chrzęst metalu
to pewnie dźgnięcie nożem

któżby jednak uwierzył
że miał w sobie stary
tyle aż farby

Alchemia

alchemiczka
w ptasim stroju
z oczami sowy
tworzy ptaki

wilgi
kolibry
szpaki
lelki
chwostki
wróble

zamiast alembików
ma szklane jajka
z których płyną kaniulami
kolorowe ciecze

ubarwione ptaki
ulatują
w upstrzoną gwiazdami
ciemność

Andrzej Busza

Janusz Pasterski

Glosa do ekfraz Andrzeja Buszy

Ilekroć czytam wiersze Andrzeja Buszy, nie mogę oprzeć się wrażeniu, że jest on przede wszystkim poetą obrazu. I to nie tyle obrazu odbijającego świat zewnętrzny, ile przetwarzającego rzeczywistość na swój własny sposób, bądź też kreującego ją wedle poruszeń śmiałej wyobraźni. To nacechowanie wyróżniało już jego utwory z debiutanckich Znaków wodnych (1969), wyraźnie zakorzenione w plastycznym pojmowaniu obrazu poetyckiego. Krytycy łączyli to z anglosaskim imagizmem i francuskim symbolizmem, odczytując z zainteresowaniem skrywaną za obrazami sferę znaczeń. Ale Andrzej Busza za każdym razem wymykał się tym uogólnieniom, rozszerzając swoją poetycką paletę czy to o skupienie na przedmiocie, czy o perspektywę narracyjną lub persony liryczne. W jego wierszach zawsze pozostaje bowiem coś więcej niż to, co daje się nazwać i zamknąć w określonym pojęciu, jakiś promień, który ciągle skierowany jest gdzieś indziej i zdaje się drążyć dalej i głębiej.

Prymat obrazu poetyckiego łączy się też w poezji Andrzeja Buszy z przywiązaniem do szczegółu, postrzeganiem świata w kategoriach antynomii, dualności, śledzeniem form, kształtów, jakości wizualnych. Jest to tym bardziej widoczne, że poeta emigrant swego duchowego zakorzenienia szuka w tradycji kultury, o której wielokrotnie mawiał, że w pewnym sensie jest jego ojczyzną. Trwałość i ład kultury są dla niego remedium na paroksyzmy dwudziestowiecznej historii. To właśnie kieruje jego uwagę również w stronę sztuki, zwłaszcza malarstwa i muzyki. Przykładem najbardziej znanym jest krótki poemat Pory roku z tomu Glosy i refrakcje (2001), oryginalne połączenie „szkicu z natury” z reminiscencjami wielkiego malarstwa, ślad „czytania” rytmu przyrody szyfrem sztuki. Zainteresowanie poety dziełami mistrzów pędzla powróciło teraz w jeszcze innej formie – cyklu lirycznych ekfraz, układających się w rodzaj małej „galerii sztuki współczesnej”.

Podobnie jak w odniesieniu do literatury źródła zainteresowań Andrzeja Buszy dwudziestowiecznym malarstwem tkwią w doświadczeniach awangardy, zwłaszcza surrealistów i abstrakcjonistów, ale także ekspresjonistów. W salonie wystawowym jego galerii spotykamy dzieła Salvadora Dalí, Maxa Ernsta, Paula Klee czy Edwarda Muncha. Uwagę poety przyciągają obrazy o niesłychanie silnej urodzie plastycznej, odwołujące się do wyobraźni i nasycone podskórną energią. Niepokojące i zaskakujące, odkrywcze malarsko, metaforyczne i ironiczne. Malarstwo fascynuje poetę jako forma najwyższego skupienia na widzialności świata, ale także jako kondensacja autotelicznych zdolności przedstawiania. Dlatego Busza wybiera spojrzenie surrealistów, które zespala świat widzialny z tkanką ukrytą, ale nie mniej obecną. Szuka wyjątkowości patrzenia, wykraczania poza to, co tylko widzialne, dostrzegania więcej, budzenia nowego. Jednocześnie wie dobrze, że obcowanie z czymś co dopiero tworzy się w oku patrzącego nie jest uchwytne przez detaliczny opis, bedekerową rozlewność. Jego język jest oszczędny, zwięzły, a taka eliptyczność mówi więcej niż długie frazy wyliczeń. Nigdy zresztą nie opisuje obrazów w mimetyczny sposób, a raczej je „czyta”, przykładając filtr własnej wyobraźni do tych i tak szalenie oryginalnych (często wręcz poruszających) dzieł malarskich. Takimi są na przykład Stworzenie ptaków Remedios Varo czy Autoportret Leonory Carrington.

Wiersze Andrzeja Buszy warto czytać właśnie kluczem wyobraźni, nieoczywistych związków, zaskoczeń, antynomii niesłychanej urody świata i skrywanego, przezierającego zza złotych odbić pesymizmu. To zestawienie jest chyba najbardziej tragiczne: piękno i marność, lekkość i groza, cud istnienia i pękanie, zanik, ślepota. Poruszający jest skowyt morza zrównany z dobiegającym z głębin głosem zranionego Krakena (Der Schrei der Natur), niepokojące katarakty w tęczówce oka (Oko), tajemnicze kaniule z kolorowymi cieczami (Alchemia), piękna i tragiczna Frida (Autorretreto). Bardzo refleksyjne wiersze, jest w nich równocześnie chłód i żar, mrok morza i blask słońca, zabawne „da da da” Celebesa (Słoń Celebes) i „czarne chamry” sączące się ze szczelin (Sen Salvadora), a więc najbardziej charakterystyczne cechy tej poezji. Domaga się ona nie tylko myślenia, wysiłku, ale też otwarcia wyobraźni. Tak jak w przypadku utworu Sanok, w którym w bazaltowy pejzaż Beksińskiego wnika zło z Szekspirowskiego Makbeta.

Na podkreślenie zasługuje też jeszcze coś innego, mianowicie zdumiewająco oryginalna polszczyzna poety, który całe życie spędził na emigracji, w żywiole innych języków i kultur, pisze równolegle w języku angielskim i z wielką ostrożnością podchodzi do własnej mowy. A tymczasem jakby wbrew tym wszystkim obawom i zastrzeżeniom zdumiewająca precyzja językowa, oryginalność słowotwórcza, sięganie po słowa z różnych rejestrów mowy w połączeniu z podskórną dźwięcznością oraz śmiałością wyobraźni.

Ekfrazy Andrzeja Buszy są przykładem nie tyle samego opisu wybitnych dzieł malarskich, ile raczej ich osobistego „czytania”, wychodzenia poza elementy opisowe, podążania za myślą uchwyconą w kontemplacji. Śladem nieustającego podążania od estetyzmu do egzystencji, od piękna do życia, od sztuki do człowieka.

Janusz Pasterski