FRAZA NR 100 / 2018 – NIEPODLEGLI

Bogusława Latawiec

Dłonie powietrza II

Dzień się zdarzył
z drzazgą złota pod butami
i bezrozumnie weszłam na
łowną łąkę
w szmer świerszczy bez gniazd
w brzęk pszczół które zgubiły się w słońcu
tak jak ja

I nagle runęły w trawę
pikujące w dół skrzydła
żarłoczne ptasie dzioby

Tłusta ziemia zakolebała się wolno
w mleczach
i zgasła
Po kamieniu bezszelestnie goniąc moje oczy
przemknęła niema jaszczurka
z Forum Romanum

Po raz drugi ukryłam ją w wierszu
pod cieniem mojej dłoni

Poznań, kwiecień 2018 r.

Brzeg

To pamiętam!
Wędrowałam wzdłuż brzegu
który nigdzie się nie kończył
i nigdzie nie zaczynał
Był mi darowany jak światło
Był wieczny i wietrzysty
ze śladami stóp
tych co tu biegli
lekko
jakby tańczyli w baletkach
między falą a falą
z piaszczystym przytupem na końcu
i białym wrzaskiem mew

Martwe pióra podpływały do brzegu
I odpływały
Niczym uznojone czasem
wskazówki zegara

Poznań, marzec 2018 r.

Balkony umarłych

Zimowe już się dzieje
za szybami
Krukowate wytupują na parapetach śnieżny alarm
dla wszystkich wolnych ptaków
i dla dzwoniących lodem
skrzydlatych prześcieradeł
zatrzaśniętych na zawsze
w opuszczonych balkonach

Poznań, styczeń 2018 r.

Heraklit

Pamięć jak korzeń wolno traci oddech
i łapczywie łowiąc tlen w zieleniach
gubi czas
ale nigdy nie zagnieździ skowronka po raz drugi
w tym samym gnieździe
i nie wydzwoni powtórnie z wieży
tej samej godziny
bo wtedy całe mijanie
byłoby jedynie pędzącym za innymi snami
lotnym snem
bez biografii

Poznań, marzec 2018r.

Bogusława Latawiec

Andrzej Szuba

POSTSCRIPTUM DCCXXIII

twój szept to zbyt wiele
a jeszcze
milczenie

POSTSCRIPTUM DCCXXIV

dobudzić się
w tobie słowo
którym jesteś

POSTSCRIPTUM DCCXXV

droga do ciebie
niczym
jeśli nie jest domem

POSTSCRIPTUM DCCXXVI

żeby choć
nic po tobie
a tu słowa słowa

Ryszard Lenc

Manekin*

„Ubierać to stwarzać” – mówił pewien krawiec i dla mnie to prawda oczywista. Któż lepiej ją potwierdzi niż manekin, który przy akcie stworzenia obecny jest od początku do końca. Stojąc spokojnie z boku, widzę, jak metr krawiecki powoli, lecz konsekwentnie przesuwa się po kliencie, zaczynając od góry, od ramion i szyi, owijając go niewidzialnymi splotami niczym wąż dusiciel ofiarę. Teraz mydło krawieckie kreśli na materiale proste i łukowate linie, nożyce zaś krają uważnie materię wedle pozostawionych znaków. Pora na fastrygi, pierwsze szwy. Przychodzi czas, gdy wkraczam ja, z obserwatora zmieniam się w uczestnika spektaklu. Materia układa się na mnie zrazu niechętnie, z czasem coraz bardziej posłusznie, szpilki łaskoczą przyjemnie, czuję, jak unoszę się i opadam, to tu, to tam, jestem raz grubszy, to znów szczuplejszy, dłuższy albo krótszy, materiał krąży, tam i z powrotem, manekin-klient-maszyna do szycia, ostatnia przymiarka, ostatni oddech żelazka, ostatnie spojrzenie w lustro i… dzieło skończone. Przecież prawdą jest, że tylko Stwórca czynił rzeczy doskonałymi pierwszym tchnieniem, że wszyscy następni rodzą swoje światy w pocie i mozole, a bez skwapliwych, wiernych pomocników nie osiągają niczego (jeśli jest inaczej, mają naturę bliską bogom). Krawiec, prawdziwy krawiec nie istnieje zaś bez manekina. Czyli beze mnie.

Teraz, gdy mój żywot zdaje się dobiegać końca i już nic ponad noszenie wypłowiałych mundurów i liberii mnie raczej nie spotka, a pewna i rychła przyszłość to wysypisko śmieci lub ogień – co na jedno wychodzi – postanawiam opowiedzieć wam moje losy, bo manekińska dusza więcej widziała niż niejeden człowiek i wiem, że częstokroć te płomienie bardziej należą się wam ludziom niż nam manekinom.

Na świat przyszedłem w manufakturze pewnego śląskiego Żyda, która oprócz drewnianych, skórzanych i tekturowych manekinów produkowała jeszcze tysiąc innych rzeczy potrzebnych krawcom, szewcom, modystkom, fryzjerom i innym upiększaczom ludzkiego żywota. Nieprawdą jest bowiem, że człowiek woli żyć nago niż paradnie, jeśli mu godność lub nawet życie zabierają. Zawsze paradnie – nawet gdy są to jego ostatnie godziny. Uczyniony z wyprawionej skóry bydlęcej prezentowałem się dobrze. Ta moja lekka a mocna skórzaność była sprawczynią dalszych przypadków, a także jest przyczyną mej długowieczności. Z początku nikt się jednak mną nie interesował poza córką owego fabrykanta, której, przebrany za angielskiego dżentelmena czy może gwiazdora z Hollywood, służyłem jako partner do nauki fokstrota, charlestona i shimmy. Płaska jak deska do prasowania, z krótko obciętymi włosami, w indiańskiej opasce na głowie, kusych sukienkach z obniżonym stanem, paląca bez ustanku papierosy jakby dla równowagi wetknięte w długą lufkę nieznośna ta garçonne byłaby mnie zupełnie wykończyła, ale w końcu uciekłem. Przez pośrednika-handlarza trafiłem do kolejnego Żyda, który był krawcem męskim. Czasy były już przeddrugowojenne, zawierucha wisiała nad światem, który jeszcze cieszył się swobodą, nie wiedząc, że to jej ostatnie podmuchy. Pan mój był rzemieślnikiem cenionym i człowiekiem zacnym, nie to co jego młodszy brat, który był leniem i nieukiem, a zarabiał, szyjąc cajgowe spodnie i sprzedając je na okolicznych, głównie zagłębiowskich, targowiskach. O nie, Hermann Jacoby to był Meister Schneider, Majster, Mistrz, Maestro, którego pracownia w centrum Katowic szyła na zamówienie smokingi i fraki, przede wszystkim jednak garnitury, trochę tych „London drape” podpatrzonych przez szefa na Savile Row, a najwięcej à la amerykański mafioso Capone. Marynarka dwurzędowa, z szerokimi ramionami, z fałdami na plecach, spodnie na zakładkę. Do tego dodawano co lepszym klientom, którymi byli tak Niemcy, jak Polacy i bogaci Żydzi, kapelusz trilby z wygiętym rondem i szeroką wstążką, szelki, a nawet parę jedwabnych poszetek i krawatów. Ślicznym ich dzieciom szyto biało-granatowe marynarskie stroje. Nasza krawiecka hałastra miała u Mistrza dobre, spokojne, choć pracowite życie. Nikt więc nie narzekał.

Przyszła jednak wojna. Niemcy włączyli nasze miasto i całą okolicę do Rzeszy. Herr Schneider i jego młodszy brat wraz z rodzinami pojechali razem do niedalekiego Auschwitz i wszelki słuch o nich zaginął. Jak widać, garnitur à la Capone i cajgowe spodnie spotkał jednakowy los. Wszystkie sprzęty pracowni Hermanna Jacoby, a także resztka świeżo uszytych i ledwo co zaczętych ubrań zostały uczciwie wyprzedane na licytacji. Ja i jeszcze jeden drewniany manekin, komplet nożyc, dwa ciężkie żelazka i trochę krawieckiej drobnicy trafiliśmy do Erwina Dutschka. Przed wojną: Duczka. Niemieccy urzędnicy wpisali go na listę o numerze 3, co bardzo martwiło Erwina i jego młodą żonę. Jak się miało okazać – obawy były słuszne. Tymczasem na swym wysłużonym singerze szył spodnie, marynarki i płaszcze, ale więcej naprawiał, nicował, łatał i cerował – to już były inne czasy.

Minął rok. W kolejnej odsłonie wojny brał już udział mój Erwin, a jak się miało okazać niebawem, ja także. Erwin dostał powołanie do Wehrmachtu, najpierw na szkolenie, gdzieś w centralnej Rzeszy, potem do regularnego wojska. Jak to się udało, pozostaje jego tajemnicą, ale kończąc dwutygodniowy urlop udzielany przed wyjazdem na front, Erwin zabrał mnie ze sobą. Musiał naopowiadać, jaki to z niego świetny fachowiec i dlaczego do pracy niezbędny mu jest – poza nożycami, nićmi oraz igłami – manekin. Lekki i mocny. Który można przewieźć na półciężarówce, którego nie zniszczy upał ani mrozy, nie rozmoczą deszcze ni śniegi, a dużo miejsca nie zajmie. Na którym można ładnie dopasować wyjściowy mundur oficera piechoty Waffenrock, bez kieszeni, z kołnierzykiem-stójką, z gapą nad prawą piersią, w kolorze feldgrau lub weiss, z galowymi akselbantami, noszony zarówno do bryczesów, jak i długich zwężanych u dołu spodni. O zwykłej Feldbluse nie wspominając. Który, jak się okazało już później, miał pomóc krawcowi zwęzić lub poszerzyć złowrogi esesmański czarny mundur lub skórzany płaszcz (cóż, takie zlecenia też nam się czasem zdarzały, wojna krawca o zdanie nie pyta). Trzeba wam bowiem wiedzieć, że z sortami mundurowymi różnie w armii niemieckiej bywało, a na początku wojny oficerowie i zwykłe zupaki bardzo się o swój wygląd troszczyli. Potem już mieli inne kłopoty na głowie. Ale wtedy, w kwietniu roku 1941, na defiladzie z okazji urodzin Führera, każdy chciał wyglądać jak najlepiej. Robili sobie zdjęcia w dopasowanych przez mojego Erwina mundurach, z tymi ich Wehrmacht Erikami albo Mädchen z variété i posyłali fotografie do domu, do Mutter und Vater. Śpiewając radośnie „heidi heido”.

Erwin dostał niestety przydział na Wschód. Z rezerwami ruszyliśmy na Ruska i już nie było mowy o krawiectwie. Niewiele z tych ponurych miesięcy pamiętam. Mój udział w wojnie właściwie szybko się skończył. Razu jednego ktoś wyciągnął mnie z auta i rechocząc, ustawił na polnej drodze. Znałem tę kurtkę, widziałem już taką czapkę z trupią główką. „Manekin! Co tu robi ten śmieszny manekin?! No, Żydki, kiwać się i modlić do tej kukły. To teraz wasz Adonai. Bo tyle on może, co i ten wasz Bóg”. Niemiec podniósł twardą grudkę ziemi i coś na mnie nabazgrał. Odjechaliśmy, z oddali doszła do nas seria z karabinu maszynowego. Oko w trójkącie wykruszyło się po paru dniach.

Przyszła kolejna jesień, zbliżała się następna okrutna zima, Schütze Erwin kopał rowy w zmarzniętej glinie i strzelał, a głównie w powietrze (nie bardzo to się zgadzało ze słowami złożonej przysięgi), ja leżałem w kącie auta, którym przewożono materiały sanitarne. Waliły w nas katiusze, bombardowały kukuruźniki, które Niemcy zwali „Nähmaschinen” – maszynami do szycia, a to przez ich monotonny szum silników. Maszyny do szycia… W czasie nalotu straciłem drewnianą nogę, Erwinowi odłamek okropnie poharatał rękę. Gdy jęczał w lazarecie, usłyszał od pielęgniarza: „Nie jęcz – ten obok jest cicho, a wybuch oderwał mu głowę”. Dzięki tym wypadkom ominął nas Stalingrad i skończyliśmy wojaczkę. Ein schönes Märchen geht zu Ende. Piękna baśń się kończy.

Szpital, potem drugi, trzeci. Ręka zagoiła się w końcu, ale z prawej strony ciała Erwina sterczał przykry kikut i o dalszej służbie nie mogło być mowy. Odesłano nas do domu. Nas, bo Erwin jakimś cudem wyciągnął mnie z frontu i zawiniętego w papier przemycał potem pod okiem czujnej żandarmerii. Nie wiem, co im opowiadał. Któregoś dnia zobaczyliśmy przecież znajome kominy i wyciągowe wieże szybów. Co teraz? Nie ma chyba jednoręcznych krawców. Mój los był również niepewny.

Było jeszcze gorzej. W maju Niemiec skapitulował, a w czerwcu polscy żołnierze wywlekli Erwina w nocy z ciepłego łóżka. Prezentowali się nieźle w czapkach rogatywkach, butach z cholewami i gdyby nie te okoliczności… Czekaliśmy z niepokojem na wieści. Wrócił po paru miesiącach wychudzony i roztrzęsiony. Ze strzępków rozmów, które docierały do mnie, wiem, że trafił do obozu dla Niemców i folksdojczów. Na słowa „Salomon Morel” kulił się i bladł. Brak ręki uchronił go od pracy w kopalni, gdzie wysyłano większość Ślązaków. Szczęściem nie zachorował na tyfus, który latem zdziesiątkował obóz. Coś tam jeszcze podpisał i jego wojna skończyła się na dobre. Przeżył i to się liczyło. Szwagier zmajstrował zgrabną protezę i Erwin zatrudnił się jako stróż w niewielkiej fabryce. Z takim przymuszonym życiorysem lekko mu nie było. Postanowiono też o moim losie. Dorobiono mi ładną bukową nogę i wymieniono mocno już sfatygowane lniane poszycie, po czym któregoś dnia odstawiono do niedużego sklepu z odzieżą, gdzie stanąłem w oknie wystawowym. Erwin pomachał kikutem. Wyglądało na to, że moja przygoda krawiecka właśnie się skończyła.

Czym może zajmować się manekin, jeśli nie pracuje u krawca? Stać na wystawie. Pokazywać ubrania, które ktoś uszył. Nie muszę tego kogoś znać, wystarczy, że ubrania są dobrze skrojone i zszyte rzetelnie i nie muszę się ich wstydzić. To brzmiało logicznie, co więcej, rysowała się przede mną przyszłość spokojna i raczej przyjemna. Wygląd miałem przyzwoity, dwa inne manekiny, które obok mnie postawiono, były w dużo gorszym stanie, jeden wręcz – opłakanym. Z moją stabilną, polakierowaną nogą, czystym płótnem, zgrabną drucianą główką wyróżniałem się in plus. Jestem manekinem męskim, a że w tamtych ciężkich czasach trudno było zdobyć manekin damski, ubierano mnie więc i w marynarki, i w sukienki, wówczas nieco dodając mi kształtów. To, że marynarki mają ramiona wypchane luźną watą, a sukienki są z taniego kretonu przestało mi z czasem przeszkadzać. Minęło kilka leniwych lat. Ulica, przy której mieścił się nasz sklep, powoli nabierała blasku. Naprawiono tory kolejowe, załatano dziury w chodnikach, ustawiono nowe lampy, kilku starym kamienicom przywrócono ładne fasady.

I nagle: bum! Nasz sklep, jak i wiele innych, postawiono w stan likwidacji. Sklepikarz, płacząc, zdejmował nas z witryny. „Wkrótce będzie tu skład z wyrobami czekoladowymi. »22 lipca«, dawny »E. Wedel«. Im manekiny są niepotrzebne. Ale weźmie was Powszechny Dom Towarowy, PDT, który otwierają niebawem. Ja zajmę się ogrodnictwem. Żona, która jest ze wsi, bardzo mnie do tego namawia. Państwo ludowe kwiatami nie będzie się zajmować, a na nowalijki zawsze znajdę chętnych”. Cóż było począć? Manekin może narzekać, że mu się coś nie podoba, ale i tak zrobi to, co mu każą. Zaczęła się epoka handlu uspołecznionego i państwowego. Jako manekin „z wyglądem” stanąłem na parterze, w dużym oknie wystawowym przy wejściu. Rozejrzałem się wkoło. Ściany pomalowano w „pikassy”, panie sprzedające, w niebieskich jednakowych fartuchach, były młode, ładne i uprzejme. Nie wyglądało to źle. PDT był największym sklepem odzieżowym w mieście, więc nie narzekałem na nudę. Czasem zasłaniano nas dużymi płachtami czerwonego materiału z białymi literami z brystolu. Z megafonów puszczano polskie i rosyjskie pieśni. Szyby dzwoniły, ziemia dudniła miarowo. Wtedy mieliśmy wolne, o ile nie przyszło zamówienie na górnika z piórami i śląską dzieweczkę.

W połowie lat pięćdziesiątych w świecie i mieście coś się działo, podziało się i u mnie. Któregoś słonecznego popołudnia dwóch ludzi zdjęło mnie z wystawy. Mężczyzna z wdowim szpicem na głowie obejrzał mnie uważnie. „Nada się, trzeba tylko oczyścić płótno. Wezmę jeszcze drugi, damski. Oddamy w stanie nienaruszonym”. Tak oto otwarł się przede mną świat Wysokiej Kultury, tak zaczęła się kariera artystyczna, która niestety nie rozkwitła, jak bym tego pragnął. Młody reżyser przygotowywał w naszym teatrze sztukę dyplomową, a scenograf (ów człowiek z włosami w szpic) potrzebował do spektaklu kilka manekinów krawieckich. Niedawno w foyer teatru pokazano zdjęcia z tamtego przedstawienia. Dekoracje oszczędne, scena podzielona swobodnie jasnymi przepierzeniami i kotarami, z prawej strony drzwi, z lewej drewniane schody, z sufitu zwisają długie lampy. Widać zastygłe sylwetki ludzi, z tyłu na niewielkim podwyższeniu stoję ja. Może i jest to manekin damski, wszystko jedno – byliśmy tam razem. Bal manekinów grano cały sezon, a może i dłużej, i był to prawdziwy sukces – reżysera, zespołu i nasz. Autor od niespełna dwudziestu lat nie żył, nie dane mu było obejrzeć polskiej prapremiery dramatu. W kolejnym sezonie Bal zszedł z afisza, a ja wróciłem do Domu Towarowego. Byłem przecież wypożyczony.

Z początku czułem smutek, a nawet żal. Życie artystyczne ma swoje uroki. Szczególnie lubiłem późnowieczorne chwile, gdy przedstawienie się skończyło, widzowie poszli do domów, a na scenie zostali aktorzy, inspicjenci, oświetleniowcy, sufler. I my – manekiny. Ktoś odbijał butelkę wódki, ktoś wyjmował z teczki pęto wiejskiej kiełbasy. Wtedy zdawało mi się, że to ja w czasie paryskiego karnawału wymykam się z balu, nakładam człowieczą głowę i wkraczam do świata ludzi, w wir interesów i intryg. Że to ja udaję człowieka i mówię: „Cóż za rozkosz poruszać się”… Manekiny jak ludzie, ludzie jak manekiny. Czyż nie to oglądałem, odkąd powołano mnie przed laty na świat w pewnej niewielkiej manufakturze? Gaszono w końcu światła, teatr zasypiał, a my wraz z nim.

Wróciłem i od razu poczułem zmianę. Mniej było czerwieni i szarości, pojawiły się nowe kolorowe materiały, nowe kroje. Ubierano mnie w loden, flausz, ortalion, non-iron, elanę, dżins, sztruks, zielony wojskowy drelich (do którego przypinano ruchliwy metalowy znaczek). Przebierałem się za skromnego urzędnika, motocyklistę i rockendrolowca z gitarą. Buty męskie dostały obcasów, ostrych nosków i klamer. Potem te buty poleciały do kosza (zauważyłem, że wszystko tam w końcu ląduje). Spodnie, zrazu wąskie, odsłaniające kostki, nagle nadmuchano jak balony i oparto o ziemię, sukienki zaś skurczyły się jak po upraniu w zbyt gorącej wodzie i ledwo, ledwo przysłaniały opalone uda dziewczyn (w tych długościach i szerokościach potem się pogubiłem). Koszulę zastąpiło polo, które zastąpiła koszula. Op-art i pop-art – nazwy mi niewiele mówiły, ale czułem, że nadeszły inne czasy. Hermannie Jacoby – twój świat odszedł na zawsze. Nie ma też miejsca dla skórzanego manekina męskiego. Na wystawach wabiąc, kusząc przechodniów, wyginają się na wszystkie strony białe, chude androginiczne istoty, w nielicznych już pracowniach krawieckich poliestrowy regulowany manekin, z pianką zamiast płótna, wyparł zupełnie swego przodka. Czyli mnie i takich jak ja.

Cóż więc? Trafiłem z powrotem do teatru. Znajomości się na coś przydają. Tu jeszcze jestem potrzebny, stoję w kącie magazynu i dźwigam kilka ciężkich starych uniformów. Nie przejmuję się zanadto, przecież „nagość to nicość, natura, chaos, barbarzyństwo”. Więc chyba lepiej tak. Czasem coś ze mnie zdejmują, wiem wtedy, że zaczynają pracę nad nowym spektaklem. Jest podniecający ruch i hałas. Słyszałem, że Bal manekinów wystawiano później jeszcze kilkakrotnie, w innych teatrach, i były świetne recenzje. To mnie cieszy. Jestem przecież częścią tej małej historii. Większej zdaje się też.

Ryszard Lenc

Cytaty z Krawca Sławomira Mrożka i Balu manekinów Brunona Jasieńskiego.

2018 r.

Joanna Sarnecka

LITERATURA JAKO PAMIĘĆ MIEJSCA, PISARZ JAKO ARCHIWARIUSZ. RZECZ O KALMANIE SEGALU

Pani Icie Segal

Ryzykowne jest pisanie o literaturze w kontekście pełnionej przez nią funkcji, ustawianie jej w roli służebnej względem innych obszarów rzeczywistości. Twórczość ma swoją wartość niezależnie od tego czy pełni, czy też nie jakieś istotne społeczne zadania. To jasne. Niemniej z pewnej perspektywy, np. z czasowego oddalenia, widać nowe znaczenia, których nie sposób pominąć. Literatura jest pamięcią, zapisem, mentalną mapą pokoleń, archiwum myśli, wątków, tropów. Dzieje się to siłą rzeczy. Każdy pisarz to przecież uczestnik konkretnego czasu i miejsca. Niektórzy z pełną świadomością, nie pisząc historycznych dysertacji, a parając się literaturą, wiedzą, że tworzą coś w rodzaju kapsuły czasu, która za dziesięć, dwadzieścia, czy pięćdziesiąt lat nabierze nowego znaczenia i stanie się cennym świadectwem.

Tak jest w przypadku twórczości Kalmana Segala (ur. 29 grudnia 1917 w Sanoku, zmarłego 18 maja 1980 roku w Jerozolimie) – pisarza, poety, autora słuchowisk i radiowych adaptacji. Różnorodne formy wyrazu cechuje dbałość o literacki warsztat. Zanurzając się w jego świecie, niewątpliwie obcujemy z dobrą literaturą, doświadczamy walorów estetycznych tekstów, chętnie dajemy się uwieść fabułom, obrazom, słowom. Segal zdecydowanie wart jest przypomnienia. Po czasie, kiedy wydawany był chętnie, z powodów politycznych wycofywano nakłady jego książek i zacierano po nim ślad. Tym bardziej czas już odnaleźć drogę do tego ważnego pisarza migrującego pomiędzy dwoma światami – polskim i żydowskim, niezwykle płodnego i wytrwałego. Wydał aż osiemnaście tomów w języku polskim oraz dziesięć w jidysz. Był także laureatem nagród literackich. Pisał różnorodnie. Lubił krótkie formy, ale ma w swym dorobku kilka powieści, tworzył także słuchowiska radiowe i wiersze. Jego teksty oscylują między chagallowskimi, sentymentalnymi opowiastkami z przedwojennego sztetla a awangardą i literackim eksperymentem.

Powieść życia Kalmana Segala nosi tytuł Śmierć archiwariusza. Została wydana po raz pierwszy w 1967 roku. Narrator podąża śladami pewnego wyjątkowo nudnego, zdawałoby się, zwykłego człowieka – pracownika archiwum, Jerzego Kobalewskiego. Powoli odsłania kolejne warstwy, którymi zamaskowana jest prawda o złożonej, niejednoznacznej tożsamości bohatera, o zagmatwanej historii, która jest przez niego wypierana, by mógł żyć. To wielka zasługa Segala, że rozpoznał istotny temat w tożsamości człowieka pogranicza, z której rodzi się specyficzna postawa pewnego wycofania i konformizmu. Zręcznie meandrując i płynąc po powierzchni rzeczywistości, można zostać niezauważonym nawet w wojennym wirze. Dzięki temu jednak da się poczynić obserwacje, można być obok, ale być świadkiem. W kontekście całości dorobku literackiego pisarza można odnieść wrażenie, że postać archiwariusza jest może nie tyle alter ego samego Segala, ale kimś mu duchowo bliskim. Kim bowiem jest pisarz wobec nurtu historii, jak nie świadkiem właśnie. Tak swoje zadanie rozumiał sanocki autor. W obliczu doświadczeń wojny czuje zobowiązanie wobec tych, co zginęli, wobec całego narodu żydowskiego, z którym wcześniej nie bardzo się utożsamiał i wobec przyszłości. W pewnym sensie to on więc jest sanockim archiwariuszem.

W 2017 roku minęło sto lat od urodzin Kalmana Segala. Przyszedł na świat w Sanoku. Na peryferiach tego miasta jego żydowska rodzina uprawiała niewielkie gospodarstwo rolne. Dziadek prowadził karczmę w pobliskiej wsi Trepcza. Segal dorastał i kształtował się właśnie w Sanoku, a może lepiej jest powiedzieć, że przez Sanok był kształtowany. To niewielkie galicyjskie miasteczko było wielokulturowym tyglem. Okres międzywojnia był czasem dzieciństwa i młodości pisarza. Stąd może wynika idealizacja tego mikrokosmosu pełnego różnych języków, ślącego wielojęzyczne modły ku Bogu. Ukochane „Miasteczko” – jak czule nazywał Sanok, z perspektywy czasu wydawało mu się rajem, miejscem pokojowego, dobrego współistnienia różnych kultur, religii, języków. Miał jednak wiedzę i pełną świadomość kruchości tej harmonii. W przeszłości nie brakowało napięć, zła, trudności i bolesnych iskrzeń. Śmierć archiwariusza sięga wstecz aż ku powstaniu Chmielnickiego.

Ta perspektywa historyczna i baczne przyglądanie się mieszkańcom pogranicza, ich patchworkowej tożsamości owocuje świadomością, że dobro i zło nie są przypisane do jednych grup, nacji czy religii, a innym niedostępne, że granica między czernią i bielą nie jest oczywista i prosta, przebiega w konkretnym człowieku, realizując się w jego niekiedy dramatycznych i zawsze uwarunkowanych decyzjach. Ta refleksja powraca w tekstach Segala, problematyzuje tematy etyczne i egzystencjalne, wskazuje na złożoność i konieczność wstrzymania się od prostych osądów. To ogromny walor tej twórczości i zarazem jej filozoficzna podstawa, która przywodzi na myśl choćby sposób, w jaki o człowieku myślał Emanuel Levinas. Trudna historia staje się też dla Segala wyzwaniem, by za wszelką cenę obronić dobro, ochronić godność człowieka nadszarpniętą złem wojny. Jego bohaterowie przeżywają przemianę albo ujawniają, doświadczeni trudami życia, pokłady cierpliwości i wrażliwości, których trudno się było po nich spodziewać. Przykładem może być Zyskind, sanocki Żyd, przed wojną bogaty i władczy, potem złamany i odarty z resztek nadziei. Segalowska antropologia jest więc apologią człowieczeństwa także wtedy, kiedy – z udziałem człowieka i z jego przyczyny – dzieją się rzeczy straszne.

Ten światopogląd z pewnością może wydawać się naiwny. Ma jednak w sobie coś z postawy filozoficznej, która przenika powierzchnię rzeczywistości i pozwala widzieć więcej i głębiej. Segalowski idealizm znakomicie uwidocznił się w krótkim opowiadaniu, przypowiastce Egzotyka opublikowanym w książce Magdaleny Ruty Pomiędzy dwoma światami. O Kalmanie Segalu. Narrator dociera do niewielkiej wyspy, której mieszkańcy są niezwykle uprzejmi, mili i uczynni. Opowieść kończy moralizująca puenta: „może chcecie wiedzieć, gdzie leży ta wyspa? Nie, nie mam jej na żadnej mapie. Jeśli jednak pragniecie do niej dotrzeć, bądźcie tacy, jak jej mieszkańcy… Szczęśliwej podróży”.

Widać, że Segal nie tylko tak postrzegał ludzki świat, jako głęboko dobry i pragnący dobra, ale stawiał sobie też za zadanie przypominać o tym i sprawiać, by ten świat stawał się lepszy. Sądzę, że było to jedną z przyczyn, dla której od młodości Segal sympatyzował z komunizmem. Widział w nim szansę na lepszy, bardziej sprawiedliwy świat, w którym ludzie nie będą się dzielić na Żydów, Polaków, Rusinów czy Ukraińców, ale będą – jako bracia – tworzyć ludzką rodzinę. Wiadomo, że realizacja daleka była od tych ideałów, czego zresztą sam w końcu boleśnie doświadczył.

Drugą przyczyną fascynacji komunizmem było doświadczenie domu rodzinnego i życia w żydowskim getcie kulturowo-społecznym, z którego trudno było się wyrwać. Bieda, brak możliwości edukacji i rozwoju na równi z polskimi kolegami głęboko zapadły Segalowi w pamięć i ukształtowały jego życiową postawę. Z przyczyn finansowych pisarz musiał przerwać edukację w połowie szóstej klasy. Wiedzę, umiejętności, wspaniały pisarski warsztat nabył i wypracował sam. W jego literackich aspiracjach wspierał go kolega ze szkolnej ławy, Marian Pankowski.

Było więc w życiu Segala kilka kluczowych doświadczeń, które obecne są w jego powieściach, opowiadaniach i wierszach. To bieda i życie pomiędzy światem żydowskim i polskim, egzystencja w wielokulturowym Sanoku, które wydawało się miejscem niemal idealnym, bezpiecznym, pełnym uroku, otoczonym ojcowskim ramieniem Gór Słonnych i opasanych fosą Sanu, która sprawiała, że świat na zewnątrz był daleki i prawie nierealny. Idylla skończyła się wraz z II wojną światową. Tu zaczyna się kolejny rozdział w życiu Segala. Jak wielu żydowskich mieszkańców pogranicza zdecydował się przejść przez San na sowiecką stronę, by szukać schronienia przed nieuchronną katastrofą. Został aresztowany, a następnie, wraz z rodziną, zesłany na Syberię. Spędził tam wszystkie wojenne lata. Z tego okresu pochodzą znakomite opowiadania, w których dzieli się łagrowym doświadczeniem, nie porzucając charakterystycznego dla siebie optymizmu i wiary w ludzi.

Segal był świadomy, że w czasie kiedy on był na Syberii, w Polsce dokonało się najgorsze, że bliscy, znajomi, krewni – prawie wszyscy, którzy pozostali, zginęli. Holokaust był ostateczną zagładą świata, który Segal pamiętał, który zbiegł się w tej pamięci z domem rodzinnym, młodością. On, który wcześniej niespecjalnie utożsamiał się ze światem żydowskim, teraz poczuł przynależność i zobowiązanie, by pamiętać o tych, których nie ma. To wydaje się centralnym punktem powieści Śmierć archiwariusza, ale też przebłyskuje w wielu tekstach, w żydowskich imionach i nazwiskach, w przywoływanym języku.

W Śmierci archiwariusza Segal wprost opisał Holokaust sanockich Żydów. Wprawdzie nie był bezpośrednim świadkiem, jego wiedza pochodziła z drugiej ręki, było to jednak przez niego bardzo głęboko przeżyte, stało się piętnem i wezwaniem. Dramat rozgrywa się w powieści na kilku poziomach: mamy okoliczności II wojny światowej, mamy małe miasteczko doświadczające jej tragedii w bardzo konkretny sposób, mamy w końcu zamieszkującą go społeczność żydowską, która cierpi w sposób szczególny, a zwieńczeniem tych piekielnych kręgów wydaje się być dramat konkretnych ludzi – głównego bohatera i pięknej Reginy Dampf, córki sanockiego restauratora. Rodząca się miłość i czułość zostają tragicznie przerwane. Regina decyduje się iść na śmierć ze swoją społecznością. Archiwariusz Kobalewski także ma w sobie żydowską krew, ale ma też inne tożsamości, może je wybrać, może wycofać się w głąb swojej bezpiecznej, zwykłej codzienności i uniknąć wojennej zawieruchy. Utrata ukochanej sprawia jednak, że nic już nie jest takie jak dawniej. To jasne, że świat raz na zawsze się zmienił.

Dopełnieniem tej historii jest sporych rozmiarów opowiadanie, czy też mikropowieść Błękitna kawiarnia, wydana w stulecie urodzin pisarza przez Miejską Bibliotekę Publiczną w Sanoku. Kawiarnia u Dampfa, która faktycznie mieściła się przy sanockim deptaku (ul. 3 Maja), w której archiwariusz Kobalewski – bohater Śmierci archiwariusza – zwykł był śniadać, teraz jest kawiarnią, której drzwi są zarazem przejściem na tamtą stronę rzeczywistości. To również zapis głębokiego poczucia, że znany świat umarł, tu już go nie ma i nie będzie, być może wiedzie widmowe życie w innej rzeczywistości, a na pewno żyje w pamięci.

Po wojnie Segal wrócił do Polski, ale w Sanoku nie było już miejsca dla Żydów. Znajduje bezpieczny dom na Śląsku, gdzie pracuje w Polskim Radiu Katowice jako felietonista, twórca słuchowisk i adaptacji radiowych. Jego komunistyczne sympatie przynoszą mu profity. Jest chętnie publikowany, staje się popularny. Także i ten okres w jego życiu dobiega końca. Przychodzi marzec 1968 roku i nagle żydowskie pochodzenie staje się znów, jak w czasach wojny, przyczyną prześladowań. W 1969 roku Segal niechętnie, ale podejmuje decyzję o emigracji do Izraela. Resztę życia spędza w Jerozolimie, nie mogąc uporać się z tęsknotą i wciąż wspominając małe Miasteczko nad Sanem. Tym trudnym uczuciom dał wyraz w wielu tekstach, między innymi w poruszającym opowiadaniu zatytułowanym Uliczka, w którym główny bohater, wędrując ulicami Jerozolimy, wspomina dom rodzinny, a obca, sefardyjska synagoga przywodzi na myśl ojca i jego tefilin. Rozstanie z rodzinną okolicą staje się tożsame z odejściem dzieciństwa, śmiercią rodziców, a świat, za którym boleśnie tęskni narrator, nie jest już dostępny. Podobnym doświadczeniem dzieli się Segal w wierszu 1946:

Znów ujrzałem mój stary dom
porośnięty dzikim winem
w blasku słońca […]
Jeszcze tylko zielona łąka milczy kminkiem
A ogród – jaśminem
Wzrok mój z uporem przebija niebo
Mam odejść?
Dokąd?

W wersji wiersza, którą Segal napisał w 1952 roku, zakończenie brzmiało: „ – nie odejdę stąd, nie odejdę”. Autorskie tłumaczenie przytoczone przeze mnie wcześniej, pochodzi z roku 1979. To rozstanie, odejście już się dokonało.

Ważnym aspektem twórczości Segala jest jego stosunek do języka, a raczej języków. Jidysz stanowił język domu, język matki. Polszczyzna stanowiła dla niego drogę do szerszego świata, język edukacji, drogę wyjścia z żydowskiego getta. Wprawdzie Segal wydał w języku jidysz kilka tomów, nigdy nie wyrażał się w tym języku tak bogato i precyzyjnie jak po polsku, nie pisał też w tym języku poezji. Można powiedzieć, że Segal w ogóle nie tyle pisał w jidysz, co tłumaczył na ten język własne teksty pisane po polsku. Sprawę tę szczegółowo analizowała Magdalena Ruta we wspomnianej książce Pomiędzy dwoma światami. O Kalmanie Segalu. Kwestia języka wskazuje także na tę szczególną tożsamość polskiego Żyda, Żyda Polaka, Polaka Żyda.

Różnorodna twórczość literacka Kalmana Segala warta jest poznania. Z okazji stulecia urodzin pisarza Fundacja na Rzecz Kultury „Walizka”, którą mam przyjemność prowadzić, podjęła wiele inicjatyw, by o Segalu znów zrobiło się głośno. Odbyły się spotkania, m. in. w Żydowskim Instytucie Historycznym w Warszawie i Żydowskim Muzeum Galicja w Krakowie oraz w Muzeum Historycznym w Sanoku, połączone z czytaniem performatywnym. Powstała strona internetowa www.kalmansegal.pl, na której zgromadzono nie tylko informacje o życiu pisarza i jego twórczości, ale także wiele opowiadań, w tym cykl tekstów łagrowych, oraz kilka omówień i esejów o Segalu. Odbyły się także warsztaty dla sanockiej młodzieży i gra miejska Śladami Segala. Najcenniejszym jednak efektem obchodów urodzin pisarza były wydane książki, dzięki czemu Segal znów zagościł na półkach księgarń. To chyba najlepszy prezent, jaki można sprawić pisarzowi.

Teksty sanockiego pisarza mają, oprócz walorów literackich, jeszcze inny, istotny walor. Stanowią zapis pewnego świata, który na zawsze przeminął, stanowią także jedyne świadectwo dramatu tutejszych Żydów. Archiwariusz Kalman Segal wzywa do pamiętania. Jak sobie z tym radzi jego ukochane Miasteczko dziś? Zapraszam, by odwiedzić to szczególne miejsce, spojrzeć na nie oczami pisarza, usłyszeć słyszane przez niego dźwięki, poczuć obecność i odtąd nigdy już o nim nie zapomnieć.

Józef Stalec

W południe przed egzaminem

Słońce. Anteny Zagajewskiego w ręce.
Ulica zdezorientowana remontem. Upał. Pot.
Starsza kobieta pada na ławę pod parasolem
przystanku. Wyprostowana w stronę słońca.
Czerwona szminka na ustach. Błyszcząca, ukremowana
twarz. Obok złote włosy i
znużona żarem buzia nastolatki.
I podjeżdżający autobus. Z dominantą
czerwieni. Wsiadam niemal bezmyślnie. Anteny
chowam do czarnego plecaka. Krawat
zwinięty jak wąż, czeka na kolej
swoją. Zaczyna się wiersz
pierwszy po latach
oczekiwania.

Nie dać się przymusić

Nie dać się przymusić
nikomu
niczemu
trwać w
okopach
własnych ku
uciesze ja

więc nie
dać się

Pikieta

Rozwinęli
flagi hasła
gwizdki trąbki zagrały
do bólu głowy

mówcy chwycili
wyłuskane
z czarnych toreb
mikrofony

i zatrzęsła się ziemia
i runęli wszyscy
przed siebie
szukając barykady

słońce oślepiało ich
tak długo jak chcieli

a zakochani
urywali rozmowy
amory na pokaz
na miejskiej ławce
przy Grunwaldzkiej

Zapamiętać
przez chwilę tych
których pięty uderzały
o asfalt pełny kolein
wyżłobionych kołami
obcych limuzyn

zapamiętać
powrót wiosny
moszczącej się

w setkach serc

Zamknąłem oczy

zamknąłem oczy
uśmiechnąłem się do ciszy
wyostrzającej jazgot ulicy

Drewniane colty miecze łuki

Nieujarzmieni uczniowie
sięgają po komórki
jak kiedyś
my po drewniane colty

syn miłośnik futbolu
nigdy nie zostanie
hokeistą

chropawa tafla lodu
w brzeźnickim lesie
dawno stopniała
staw zarósł
przyrodniczym atlasem

nie ma powrotu
do dawnych bitew
na drewniane miecze

nie zagwiżdże cięciwa
wiklinowego łuku
nad wijącym się brzegiem
Wielopolki

znajomi chłopcy sprzed lat
uczniowie teraz obecni
w zielonych dziennikach

piją
butelkę Żywca
jak zwykle
do końca

Samobójca

Rozmowa z uczniem
byłym
sprzed lat
wesołkiem niepokornym

niczym śmierci posłaniec
niezdarnie opowiada
historię
która domknęła się
i
pulsuje
swym ciężarem

Ten cichy chłopiec
sprzed dobrych lat
kilkunastu

I ten sam –
już z myśliwską strzelbą
wycelowaną
w serce
mężczyzny

Którym stał się

i dojrzał do śmierci

Znowu

znowu lęk
ten sam

przed laty o matkę
o braci teraz

powtarzalność traum
tresura rzeczywistości

w nadziei
próba ukrycia się

w nadziei

nadzieja zapadnięcia się

Ślady

ślady
po oswojonych z tamtą
stroną

ślady
po rzeczach skruszonych czasem
ludzką bezmyślnością

zapadły się
w
ziemię

Pójdę w swoją stronę

Nie będzie to wschód
ni północ
ani na wprost
lub do tyłu

nie znam tych
dróg wszystko przede mną
z losem igraszki

jak dawniej
wspinanie
na rozłożystą morwę
w centrum
podwórka piaszczystego
przed starym domem

którego ślad
ostał się
jeno
na zagubionej fotografii

Józef Stalec